Powiem na początku, że ucieszyłem się na ten festiwal bardzo.
Poza składem, moim zdaniem zdecydowanie najlepszym od czasu reaktywacji Rock Areny, rozanielił mnie fakt dłuższego przebywania właśnie tam.
To moje ulubione koncertowe miejsce w Polsce, uwielbiam jego zapach, przestarzały ale przez to ujmujący wygląd i to niesamowite wrażenie obcowania z niezmierzoną ilością wolnej przestrzeni. Bo jakoś dziwnie w Arenie mam zawsze tak, że nawet jak jest zapełniona to nie obcuję mentalnie z ciasnotą.
No i można przy okazji większości imprez (tak było też teraz) poruszać się po całym obiekcie.
Wprost zaczarowaną strefą hali jest oczywiście płyta, czyli najbardziej rozległy areał.
Szczególnie zachwyca mnie czas kiedy jeszcze nikogo nie ma i bez najmniejszej krępacji można usiąść (albo nawet położyć się) na tej podłodze i patrzeć na pustą scenę.
No i akustycznie są to mury trudne do zdobycia, gdyż dźwięk w kilku miejscach odbija się w nieoczekiwany sposób.
Z drugiej jednak strony: jeśli ktoś ma uszy i głowę, to ten okiełznany potwór okazuje się być niezwykle wdzięczny, ale trzeba traktować go z szacunkiem.
Jeszcze a propos doznań
halowych: pamiętam, że kiedyś czekałem na jakiś występ 2 godziny. Przybywając tam bez znajomych czułem się jak na przyjemnie chłodnej.... pustyni, ech cudowne miejsce i jest w nim nadal
ta magia.
Czułem się po raz kolejny tak, jakbym wrócił do nieodwiedzanej dawno krainy i powiedział,
ej dobrze, że u Ciebie wszystko ok. Naprawdę bardzo Cię lubię wiesz?
Wczoraj delektowanie się Areną nie było możliwe, bo przyszliśmy trochę spóźnieni i występu pierwszej grupy słyszałem dosłownie dwie ostatnie sekundy.
Muzycznie wieczór zaczął się więc od
Snowmana.
Rzecz ciekawa - trochę alternatywa, trochę progres i jeszcze gdzieś bokami wyskakujący saksofon.
Tylko, że w pewnym momencie wyszło na jaw, że wokal i gitara idą w dwóch numerach z taśmy i spowodowało to we mnie automatyczną blokadę radości ze słuchania.
Gwoli uzupełnienia: wokal dobry choć same melodie jak dla mnie zbyt
miękkie z takiej nieco rozlazłej 90ny.
Jak już się nauczą grać bez podkładu, to raz na jakiś czas można zobaczyć co tam u nich. Do teraz rocka jako
nadzieja ? - czemu nie.
Następny był
Starguardmuffin, czyli
Kamil Bednarek and his not very much but still the only real reggae band in the world - no comment.
Głos całkiem niezły jak na młodziaka, ale zdecydowanie za dużo nasłuchał się o sobie (chyba) i jak dla mnie jest w tej chwili absolutnie nie do zniesienia, a grał dość długo.
Ale i to minęło.
No i przyszła chwila, w której nadszedł w mojej głowie czas na włączenie lampki
oczekiwani.
Płytę niespecjalnie lubię bo gitary brzmią tam dla mnie plastikowo, ale jak słyszałem zespół po raz drugi, to mimo iż nie było rewelacyjnie, stwierdziłem, że Luxtorpeda ma w sobie pewien potencjał.
Pierwsze dwie kompozycje były nieco przytłumione- kartonowe bębny, gitary za cicho i mimo zespołowej radości
jakoś nie bardzo.
Gdy jednak wybrzmiał
od zera stała się rzecz cudowna....brzmienie zostało wzmocnione, gitary wybiegły na przód, wokale zyskały moc a sekcja mimo brzmieniowo z tyłu, doskonale słyszalna, po prostu robiła swoje....
aż mi napłynęły łzy do oczu ze wzruszenia - naprawdę.
Teksty jakby weszły mi do wnętrza i wrzuciłem się w pogo rycząc każdy tekst który znałem. W zasadzie podobały mi się wszystkie utwory, a koncert ogólnie załapał się do wyższych rejestrów mojej listy.
Kolejna sprawa to to, że gdy Litza śpiewa i w ogóle mówi to odnoszę wrażenie, że naprawdę jest o tym bardzo mocno przekonany i jakoś było mi to potrzebne, grał i śpiewał całym sobą wczoraj.
Zespół sprawia wrażenie grupy ludzi którym jest ze sobą dobrze.
Bardzo dziękuję za ten występ - mocne, poruszające przeżycie, o którym pewnie długo będę opowiadał
Aha po raz pierwszy na polskim koncercie słyszałem co gra bas, nie mając go jednocześnie w klatce piersiowej.
Z rzeczy dla mnie nowych: dałem się porwać zabawie z wbieganiem w wielkie koło zamiast pogo - hehe dosyć niesamowite.
Brawo.
Natychmiast przyszła do mnie myśl, że Armii trudno będzie to przebić....
Ale od początku. Jak już nie raz mówiłem, moim wielkim marzeniem było zobaczyć Armię właśnie tutaj.
Gdy grali w Arenie ostatnim razem, niestety marzenie pozostało nieurzeczywistnione.
Więc nadarzyła się kolejna okazja.
Nikomu z czytających chyba nie muszę mówić, że najbardziej czekałem właśnie na ten występ.
Swoją drogą wiele osób, które były ze mną, lub o których wiedziałem, że się wybierają wręcz nagabywałem aby zwrócili na Armię większą uwagę hehe i co?
Mój ulubiony Polski zespół już po raz kolejny funduje mi ten sam scenariusz, który w efekcie doprowadza mnie do stanu graniczącego z poważna frustracją, którą potęguje bezsilność wobec przerwania takiego stanu rzeczy.
Widzę na scenie dobrze zgrany zespół, w secie świetne numery (cała Legenda + Katedra i On jest tu) a słychać jeden wielki, fizycznie dla mego ucha bolesny łomot, z którego trudno wyłowić cokolwiek poza wokalem, który był niemalże jedynym mocnym punktem wieczoru.
Naprawdę nie wiem, jak można doprowadzić do tak olbrzymich (czy raczej głośnych) rozmiarów tragedii. Gitara na Frantza na próbie brzmiała świetnie, na koncercie - nic z niej nie zostało. Jedynym utworem na którym "wróciła" była Katedra. Mam też wrażenie, że stosowane przez Frantza efekty nie pomagają instrumentowi wybrzmieć, ale w tym punkcie mogę się mylić - nie wiem czy na 100% dodawany jest jakiś delay, i czy w Katedrze był akurat zdjęty.
Perkusja gdzieś w oddali poza przeszywającą centralą, basu (jak zwykle od czasu powrotu Pawła Piotrowskiego do składu) nie słychać było wcale. Co mnie szczególnie boli, gdyż zawsze był to dla mnie najzdolniejszy i jednocześnie ulubiony muzyk Armii.
Tego wieczoru poza głosem było jeszcze słychać waltornię, to miło, bo Kuba wypadł zawodowo, ale zdecydowanie za mało.
Powiem szczerze - ponieważ sytuacja powtórzyła się po raz nie wiem już który, a ostatni naprawdę dobrze nagłośniony koncert Armii słyszałem jakieś 3 lata temu, daję sobie na razie spokój. Nie mówię tego ze złośliwości, nie uważam też aby ta sytuacja miała charakter zamierzony, ale ponieważ wiem, jak taki koncert mógłby brzmieć, po prostu nie potrafię dłużej znosić tego, co obecnie dzieje się z dźwiękiem na występach tego zespołu.
Dla mnie to po prostu zabija istotę muzyki.
A festiwal i życie hehe toczy się dalej....
Na Heyu jako, że nie jestem fanem, nie zanotowałem w zasadzie żadnych doznań, jednak urzekła mnie nieco osobowość sceniczna Nosowskiej, niezwykle....niesceniczna i miła.
I to by było na tyle jeśli chodzi o Hey hehe
Drugą połowę koncertu przegadałem z Witkiem i było to fajne
pozdro man!!!
I został Kult.
O czadowych koncertach tego zespołu można zapomnieć.
Od kiedy zabrakło Banana zgodnie z koncepcją Kazika gitary zostały przyciszone, a sekcja dęta poszła do przodu, choć bezwzględnie na przedzie (bez zęba) jest nie najlepiej mający się głos lidera.
Wśród muzyków widać też pewne zmęczenie - pozostał już wyłącznie profesjonalizm i doświadczenie.
Ale Kultowi zdarzają się mimo to dość dobre występy, których charakter głównie zależy od formy psychicznej Kazika.
I ten do miłych należał: tylko i aż profesjonalny koncert z odrobiną historii i żartów pomiędzy utworami.
Cieszyła mnie też setlista, zdecydowana przewaga utworów żywiołowych a te najszybsze wypadły naprawdę imponująco.
Były więc: Głoopia Peezda, Hej Czy nie wiecie, Udana Transakcja, Baranek, Marysia, Totalna Stabilizacja (zaskakująco...na koniec :O), jakaś piosenka z Tatów której nie lubię, Post (rewelacyjnie wykonany), Wódka, Krew Boga, Kurwy Wędrowniczki, Po co Wolnosć, Zegarmistrz Światła, Do Ani, o Ani, Arahja, i jeszcze kilka. Generalnie bez zaskoczeń, ale po prostu miło, no i jak grały wszystkie trąby to nawet poruszająco. A przepraszam, jedno zaskoczenie było....nie zagrali Polski
I to by było na tyle.
Zmęczyłem się, straciłem pieniądze i głos ale mimo wszystko warto było