Po wielu dniach starań wreszcie i mi udało się spłodzić posta do tego tematu. Mimo wszystko wg. mnie na interpretację tej płyty jest dość wcześnie, więc to, co teraz napiszę, może jeszcze w przyszłości ulec niejednej zmianie.
Żałowałam w przypadku 'Luny', w przypadku 'der Prozessu' żałuję jeszcze bardziej, że albumy te nie ukazały się jakieś 10 lat temu, kiedy bardzo, ale to naprawdę bardzo potrzebowałam takiego materiału.
Dziś płyta ta zastała mnie w dość dziwnym stanie. Bo z jednej strony, po ludzku czuję się własnie jak, jakby czekał mnie proces, taki w którym nie mam szans na pomyślny werdykt, miotam się zdana tylko na siebie, nie wiedząc co robić, robię głupstwa i czuję, że pogrążam się tylko coraz bardziej, podczas kiedy najlepiej i najrozsądniej byłoby zapomnieć o sprawie i nie robić nic.
Ale to wszystko na szczęście dotyczy tylko sfery doczesnej, ziemskiej. W sferze duchowej mam w tej chwili, Bogu dzięki, czas łaski, wiem, że On jest przy mnie, że mogę liczyć na Jego miłość, nawet jeśli nie jestem w stanie usłyszeć Jego głosu, który by mnie poprowadził.
Toteż mimo, że 'der Prozess' dotyczy sfery duchowej, u mnie w jego interpretacji płaszczyzna duchowa nieraz miesza się i przeplata z doczesną.
'Zły porucznik' Muzycznie może i byłby zbyt prosty, jak na mój gust, ale tutaj ta prostota czadu jest wg. mnie konieczna i bardzo pasuje do tekstu. Poza tym w tle pojawiają się elementy świetnie podkreślające klimat, takie jak choćby te syreny - niczym doprowadzająca do obłędu schiza.
Ten utwór to krzyk idealnie oddający cały mój ból i nazywający go po imieniu. Krzyk - wiem, że w niczym nie pomaga, tylko pogarsza sytuację. Mam ochotę zakneblować samą siebie, ale nie potrafię - nie mogę przestać krzyczeć! Krzyczę nawet wtedy, kiedy nie zdaję sobie z tego sprawy...
Samotność boli, w wielu wymiarach. Jako brak miłości. Jako stanięcie w obliczu problemu, z którym nie wiadomo, jak sobie poradzić i brak kogoś, kto wskazałby drogę - bo i kto miałby to zrobić? Ludzie, którzy są omylni, w dodatku nie znają mnie i moich ścieżek tak dobrze, jak ja sama znam? Bóg, którego głosu nie potrafię usłyszeć, bo nie odróżniam go od głosów własnych obaw i pragnień i podszeptów demonów?
Nie mam też żadnych sensownych wzorców a nawet, jeśli kiedyś jakieś dostrzegałam i próbowałam naśladować, wychodziła mi tylko żałosna karykatura... Dawno doszłam do wniosku, że nie ma sensu oglądać się na to, co robią inni i trzeba iść własną drogą. Tyle, że ona prowadzi donikąd...
'Zniszcz to, czego nie rozumiesz'- nigdy nie miałam ochoty niszczyć tego, czego nie rozumiem i takie pragnienia w innych ludziach zawsze przerażały mnie. Ale jak słucham tego tutaj, rodzi się we mnie gniew, bunt, agresja - żeby zniszczyć, nie tyle to, czego nie rozumiem, ale to coś we mnie, co sprawia mi ból.
W końcu jednak następuje zwrot - od własnej beznadziejnej sytuacji - w stronę Boga.
Najpierw tylko pełne wątpliwości pytanie 'Czy Chrystus umiera za każdego?'
Bywa czasem, że nie daje mi spokoju kwestia, czy On nie umarł tylko za wybranych, i skąd mam mieć pewność, że za mnie też?
Wreszcie jednak zaczynam wołać 'Przyjdź!'
I na koniec pojawiają się te łagodne dźwięki - odpowiedź Pana, który na wołanie nie pozostaje obojętny. Teraz wierzę w to, że umarł i za mnie, i czerpię wielką pociechę ze świadomości, że niezależnie od tego, jak potoczy się moje życie, jest ono w rękach Kogoś, kto kocha mnie tak bardzo, że oddał za mnie życie.
Proces - niepokój w muzyce, zawodzenia w tle - wszystko to stwarza klimat ciemnego lasu w środku nocy i człowieka, który zagubił się nie wiadomo gdzie. Ale czemu się zgubił? Bo gonił za marzeniami?
Może to o synu marnotrawnym , który gonił za złudnym szczęściem i przepuścił cały majątek? Ale czy na pewno?
Na pewno jest tu o mnie, która całe życie goniłam za różnymi mrzonkami. Ale ja nie czuję się winna z tego powodu. Nie czuję się nawet tak do końca oszukana - pogoń za przynajmniej jedną z tych mrzonek ocaliła mnie przed znacznie gorszymi rzeczami. Tylko, że dziś doskwiera mi fakt, że w końcu zostałam z niczym... Jednak w samych tych marzeniach nie widzę nic złego. A teraz one wołają mnie na jakiś sąd. Pewnie będę musiała zdać sprawę ze swojego życia, z tego, jak wykorzystałam swój czas. Ale wraz z nimi wołają mnie wszyscy moi święci. Więc jest nadzieja, nie będę sama, ci święci będą tam ze mną i pomogą przejść dalej! Jest nadzieja, że na tym sądzie spotkam się z miłosierdziem!
Statek burz - pod względem muzycznym mój ulubiony na tej płycie, tu mam tak jak Crazy i parę osób po nim - jest najwięcej melodii i to wyróżnia ten kawałek bardzo na plus.
Nadciągają wszelkie najgorsze kataklizmy, nieuchronnie, nie da się przed nimi uciec, poczucie grozy potęguje się, ciężar oczekiwania na nieurchonną apokalipsę przygniata ducha. Słyszę tu w muzyce zmaganie się statku z potężnymi falami, nadciągające uderzenia wiatru, pioruny w oddali, w końcu na dokładkę do tego wszystkiego warkot silników wrogiej floty. Ale kiedy to wszystko jest tuż tuż, już ma uderzyć, już ma mój statek zatopić, nagle niespodziewanie pojawiają się takie łagodne dźwięki waltorni, dookoła morze wciąż szaleje, ale mój statek wciąż płynie dalej i nie jest tak źle... pojawiają się w końcu nawet dźwięki tryumfu, zwycięstwa, okazuje się, że Godzilla Mothra i King Kong mogli mnie tylko postraszyć, a teraz już nic nie mogą mi zrobić, za to ja mogę ich minąć, z kpiną zawołać i zagrać im na nosie..
Myślę sobie, że być może chodzi tu o to, że kiedy człowiek zgodzi się przyjąć jakieś straszne brzemię od Boga, jak Abracham złożyć Izaaka w ofierze, to nagle okazuje się, że Bóg wcale nie chce jego śmierci, wystarczyło Mu ludzkie 'tak' i wszysko w gruncie rzeczy dobrze się kończy.
Ale ja tak nie mam, nie dojrzałam do takiej zgody. Kilka razy jednak w moim życiu było tak, że spodziewałam się nieuchronnego nadejścia czegoś, czego nie zniosę, nie udźwignę, a potem ostatecznie nie było tak źle. Dla mnie to było trochę jak doświadczenie Jezusa, który budzi się w łodzi i ucisza burzę na morzu, albo przejście Izraela przez Morze Czerwone.
Katedra - Grzesznik, heretyk, jak zwał, tak zwał, dla jednego i drugiego śmierć, ogień są karą ale i wybawieniem, oczyszczeniem. Są straszne, ale trwają krótko, uwalniają, a potem można już wlecieć. Tu nie ma strachu przed śmiercią, jest czekanie na nią (zieleń czeka na brąz), ale to po to, żeby doświadczyć świtu, nieba, żeby móc powrócić do domu, spotkać się z miłością. Wolność, lot, radość - właśnie te uczucia budzi we mnie ten kawałek. Dla mnie to on mógłby kończyć płytę, to on, nie 'Underground' jest czymś na wzór 'Domu' dla Luny. Przy czym trafia do mnie dużo bardziej, niż 'Dom'. Muzycznie - mój nr 3 tutaj.
Przed prawem - muzycznie mój drugi w kolejności faworyt na tej płycie. A to, co Budzy wyprawia tutaj z wokalem, jak już wielu z Was pisało - przechodzi wszelkie pojęcie!
Muzyka kładzie się na duszy potwornym ciężarem, odbiera ostatnią nadzieję, proces idzie źle i nie ma już szans na pomyślne zakończenie. Jedyne, co można zrobić, to spróbować na chwilę oderwać od niego myśli... ale w gruncie rzeczy wiadomo, że nawet to się nie uda, ten ciężar jest zbyt przytłaczający, zbyt wielki. Świadomości jego istnienia nie można przepędzić z umysłu.
'Zainteresuj się czymś' - ciekawe, że kiedyś dokładnie identyczne zdanie usłyszałam od kogoś, kogo zapytałam, jak mam uciec przed dręczącym mnie wówczas koszmarem... Rada do dupy i wręcz obraźliwa, toć przecież były rzeczy, które mnie interesowały, ale to i tak nic nie pomagało...
A na dziś dzień to tylko rada, żeby nie tracić czasu na sprawę skazaną na przegranie.
Bardzo uderza mnie to 'Ty głupcze' - szydercze zawołanie głosu rozsądku wwierca się w mózg tak, że nie potrzebuję już żadnych odźwiernych, sama zamykam przed sobą drzwi, bo kiedy go słucham, to nie mogę już dłużej znieść nawet tych resztek nadziei, które się jeszcze gdzieś tam we mnie tlą.
Ale jest Ktoś, dla kogo zamknięte drzwi nie mają znaczenia. Przychodzi i mówi, żeby nie upadać na duchu. Nie wiem, co będzie dziś, na tym świecie pełnym krzyku i łez, ale co by nie było, zawsze przecież jest On i Jego szalona miłość.
Anima - ten utwór tekstowo najmniej do mnie trafia, jeszcze nie bardzo wiem, o czym on jest. Może za jakiś czas odkryję go dla siebie, to wtedy coś więcej napiszę. Czy nie jest tu może mowa, jak pisał Arasek i po części też Manool- o spotkaniach z Bogiem - piersze, nie pozostawiające zbyt wielkiego śladu w życiu, drugie, które przynosi już większe owoce, ale jeszcze niezbyt trwałe i wreszcie trzecie - takie pociągające za sobą decyzję już na zawsze? Tylko, że u mnie to chyba jakoś inaczej było i stąd ten kawałek przechodzi gdzieś koło mnie.
Muzycznie dobry, ale też jakoś najmniej mnie porusza ze wszystkich, chociaż w pewnym momencie tak w środku robi się bardzo fajnie, tak psychodelicznie(?) jakoś. I ten chorał na końcu -piękny!
Underground - jestem z frakcji, dla której ten kawałek jest z zupełnie innej bajki.
Fajny, owszem, chociaż ten chór tak nie do końca mnie przekonuje swoim brzmieniem (wybaczcie, porównanie Gera do niestrojących baranów bardzo mi tu pasuje
). Za to harmonijka na koniec - bardzo na plus! Po przesłuchaniu całej płyty dostrzegam w tym utworze znacznie większą dawkę optymizmu, niż kiedy słuchałam go na majspejsie i jednocześnie bardziej odczułam dystans dzielący go od reszty materiału.
Nie jest dla mnie tym, czym 'Dom' dla 'Luny', bo 'Dom' odbierałam jako naturalną kontynuację tego, co było wcześniej, przejście ze śmierci do życia wiecznego. A 'Underground' kojarzy mi się raczej z jakimś radosnym obrazkiem z życia doczesnego, ale nie następującym po tych wszystkich procesowych ciemnościach, tylko raczej wcześniej, przed nimi. Takie wspomnienie czasów, kiedy owszem, mieliśmy już za sobą różne trudności, czegoś tam w życiu doświadczyliśmy, ale nie przeszliśmy jeszcze przez najgorsze i wciąż łatwo potrafiliśmy powrócić do stanu beztroski i optymizmu.
Ogólnie płyta na dziś dzień jest moim nr 1 w Armijnej twórczości, ale czy ta ocena przetrwa próbę czasu - nie wiem. Normalnie wolę bardziej melodyjne rzeczy, ale tutaj punkowy czad jest zastosowany w sposób, który bardzo do mnie trafia. Różne rzeczy, które dzieją się w bliższym lub dalszym tle doskonale mi wynagradzają tą stosunkowo małą melodyjność. Zresztą, im dłużej tego albumu słucham, tym więcej jednak melodii w nim odkrywam.
I jeszcze jedno - dzięki tej płycie wreszcie zrozumiałam, dlaczego Budzy u tak wielu osób na tym forum jest w czołówce najlepszych wokalistów w Polsce. Wcześniej wciąż miałam w uszach Antiarmię, gdzie wokal momentami wręcz mi przeszkadzał i jakoś zaślepiało mnie to na późniejsze dokonania Tomka. Na Lunie już oczy zaczęły mi się otwierać, ale to der Prozess naprawdę powalił (i nie tylko w kawałku 'Przed Prawem')!