To był najlepszy koncert Armii, jaki dotąd widziałam i słyszałam.
EDIT: Ech, czas. Od paru dni próbowałam się zebrać, ale czas mnie pokonuje, więc może choć parę słów, gdy emocje troszeczkę opadły i ból różnych części ciała minął (gardło, kark…).
Jak już wiadomo – osób było niewiele. I wcale nie uważam, że to fajne. Być może brak plakatów, być może katecheza (paru moich znajomych właśnie ze względu na nią się nie pojawiło), być może fakt, że Toruń jest słaby – trudno powiedzieć, co się stało. A obawiałam się, że będą tłumy jak na LC i wszyscy spłyniemy zanim cokolwiek się zacznie… Zadziwiające, że to drugi pod rząd koncert Armii w T., na którym jest tak niska frekwencja, a który należy uznać za świetny, do bólu udany. Tym bardziej szacunek dla Zespołu. Domyślam się, że może się nie chcieć grać dla garstki osób, ale chyba ta garstka ostatecznie udowodniła, że było n i e s a m o w i c i e. Miejsce – już kupując bilety, pytałam, czy nie runie. Pan powiedział, że nie, chyba że rozniosą je „dziwne osoby, które dziś kupowały bilety”. Inne wątki wskazują na to, kto to był i zyskał od razu taką sławę. Myślę jednak, że poza ławką nic nie ucierpiało. Piwnica pod Aniołem dała radę, choć na początku słychać było „ograniczenie przestrzeni” – buczało i gryzło w uszy. Szybko jednak minęło i nagle okazało się, że Zespół bardzo dobrze brzmi i to małe, niskie wnętrze gotyckie dźwiga wszystko, co Zespół proponuje. Świetne uczucie. Kolejny dobry koncert w tym miejscu!
Mam po tym występie trochę dziadowskich przemyśleń (w sensie: Kiedy człek się robi…), które głównie wynikają z tego, co się stało na Prozessie (tzn. jaki ton nadała ta płyta i jakiego odbioru przynajmniej ode mnie wymaga).
Zaczęło się – jak już wiadomo – Ultimą. Mocno mantryczno-psychodeliczno-w dużej części instrumentalne wejście trwające kilka-? kilkanaście minut? Nie mam pojęcia, bo już wtedy weszłam w koncert jako przedstawienie i coś, czego dawno nie widziałam i nie słyszałam (ostatnie koncerty - jakoś krótko po Ultimie, wydaje mi się, że stosunkowo dawno to było). Zejścia Tomka ze sceny i powroty z „przychodzą i odchodzą”. Nie wiem, czy ostatnio tak się zawsze działo, ale to dopiero wejście Zespołu, o którego płyty można grać mecze – i nie są to mecze między łomotem a łomotem, a między duchowością a duchowością. Piękny wstęp i piękna kontynuacja wstępu w postaci „Popiołów” (i do czego teraz porównamy najnowsze dokonania? he he). Trochę słuchałam tego jak czegoś całkiem nowego, świeżego. „Już nigdy nie powiesz o sobie ja” – świetnie koresponduje z „ja to ktoś inny” i samotnością. Trudno o lepiej przygotowany grunt pod Proces (kurcze, a teraz się zastanawiam, bo ja to tak pamiętam, ale nie mam pewności, czy była ta kolejność
– bo nigdy nie pamiętam – natomiast tak mi się wbiło – że to do siebie pasuje… Tak czy siak było), który wbił się w mocno teatralny gest. Z tego też powodu (i z tego, że lubię po prostu słuchać muzyki na koncertach) miałam w sobie dość silny opór przed zwykłą zabawą, bo tego po prostu chciało się słuchać – w sensie – wsłuchiwać, by nie użyć pretensjonalnego „kontemplować”. Trochę mi tu wyszły te dziadowskie pokusy, ale kiedy słucha się „Przed prawem” (zresztą nie tylko, bo i niektórych zwolnień, a i niektórych „wykrzyczeń” typu „Jestem sam”), nie da się nie zasłuchać. Pomyślałam nawet, że w takich momentach po prostu powinno być jak w teatrze (a szlag mnie trafiał, bo stałam dość blisko sceny, a koleś podobny do Wierzejskiego postanowił wówczas się kręcić – dla mnie to chamówa, bo jeśli ma coś lepszego do roboty, gdy ktoś słucha – to na korytarz, a nie… I jeszcze panna, która coś do mnie nawijała, że Igor zaraz rozwali ławkę. Ludzie nie wiedzą, co to kultura… rotfl). Wracam do Procesu: Śmiech Tomka - potężniejszy niż na płycie. Te wszystkie dodatki, mimika przy „pukają, podzwaniają… (?)”, gesty, rysowanie w powietrzu, kwadraty, trójkąty, linie, labirynty. Wskazywanie, kto jest kim przy „Ty głupcze”. I głos – jak na płycie – czysty, donośny, wymowny. Żadnych zgrzytów. Wspaniałe wejścia akordeonowe, przy których pierwszą myślą było – już tu coś podobnego słyszałam – przebłysk Elvisów kilka lat temu w tym samym miejscu. Bardzo brakowało waltorni, jej duchowości i surowego liryzmu. Z drugiej strony – w jej zastępstwie pokazały się psychodeliczne możliwości klawisza. Ha, mieszam już trochę z kolejną częścią, która rozpoczęła się, a miała się chyba nie rozpocząć. Zespół zniknął po „Animie” (przypomniał nam się od razu ostatni Bunkier i fakt, że wtedy nie wrócili…). Była nas garstka w sumie, „ktoś” pod sceną darł się Siekiera, czym wzbudził mój bunt, bo chciałam Armię. Po dłuuugich kilku minutach kolega z dwuosobową
ekipą w końcu zaczął krzyczeć, można było się przyłączyć. Ale były to ciężkie minuty. Nie wiem, na ile było zaplanowane to, co było później, z relacji jednego z grających – nie było. Wyszedł Tomek i zaczął po cichutku „Archanioły i ludzie”. Wersami – na zmianę z publicznością. Wow, to dawało szczęście! Powoli, spokojnie, poetycko – snuła się pieśń… Po niej doszedł dźwięk talerza – Tomek śpiewa i wybija rytm, coraz bardziej, głośniej, bębny. Wychodzi reszta, zastanawiam się, jak sobie przekażą pałeczkę, ale nie zauważyłam, jak to zrobili, tak się zasłuchałam, hi hi. Ej, to było coś! Nie dość, że Archanioły, to jeszcze w tak magicznej wersji. Druga część koncertu to był już jakiś kosmos, przypomniały mi się psychodeliczne koncerty – Can i inne tej maści. Zawsze łagodne zakończenia waltorniowe – na koncercie przybierały postać klawiszowego sfałszowania, tej swoistej jazdy zmieniającej melodię i wybijającej zupełnie z jej ram. Wyglądało na to, że Zespół całkiem dobrze się przy tym bawi. Nie ma sensu powtarzać tego, co można przeczytać później – było Ho ho hoooo i trzy podejścia do „Niezwyciężonego” – inaczej niż zwykle i do tego bez skutku. Mnie wystarczyły wejścia, „Niezwyciężonego” słyszałam wiele razy, a takiego zapętlenia jeszcze nie (inna sprawa, że teksty na nowo do mnie docierają i zyskują nowe znaczenia). „Nigdzie, teraz, tutaj” – potężne i dostojne. Trochę mi przeszkadza dokładanie w starych utworach nowych zaśpiewów – wolę surowość melodii „Nic już nie przeszkodzi” czy „Nigdzie teraz…”. „Dom przy moście” mocno rozjaśnił atmosferę – z klasycznym la laj la laj laj…, płynnie, fajnie, armijnie. Legendowe rzeczy także nie brzmią już jak kiedyś, dzięki czemu chce się tego znów słuchać (ja także poczułam przesyt tymi utworami). Dużo nowych rozwiązań, dużo hipnotyzujących powtórzeń Tomka, improwizacji, przenikania się utworów, wrzucania Duchowych riffów gdzieś tam, bawienia się dźwiękiem, świetne porozumienie między Muzykami. Niezwykle interesująco, „łamiąco” przyzwyczajenia, a jednocześnie spójnie, wciągająco, w pełni satysfakcjonująco. To była sztuka, a nie koncert z jakiejś tam trasy. Dla mnie wyjątkowo, inaczej, wstrząsająco dobrze. Podoba mi się kierunek, w którym idzie Armia. I ciekawi, co będzie dalej.
Nie umiem zebrać myśli, dlatego taki chaos, nie mam też czasu na dłuższe siedzenie nad tą relacją, a kolejne tygodnie będą zajęte, dlatego tylko tak.
Wielkie DZIĘKI i gratulacje dla Zespołu.