To może spróbujmy trochę nadrobić.
Na początek ów motyw mellotornowy ze "Strzałów znikąd, chłopców stąd" i "Echa" (wpierw jednak dygresja: słowo to (mellotron) od dawna kojarzy mi się z zagadką spod Bram Morii... hehehe, powiedz mellotron i wejdź...). Pierwsze skojarzenie, to jedno z tych studziennych podwórek z, powiedzmy, ulicy Emilii Plater w Warszawie, katarynka i mała, zapatrzona w niebo dziewczynka, co tańczy w kółko... no dobra, ale to przecież scenka rodem z telewizyjnego teatru dla dzieci. Na pewno stać nas na lepszą wizję!
No i co? Jakieś przestrzenie się nam przed oczyma otwierają? Jakieś aromaty z przeszłości dopadają i ubezwłasnowolniają? Krajobrazy? Kolory? Hmmm...
To nie tak! Nie trzeba tu wizji ani dotkniętych reumatyzmem metafor. Moment ten (bardziej jednak w "Echu"), to coś na kształt iluminacji, ale nie takiej rodem z DUCHA. To raczej mistyka dnia codziennego. Człowiek w upadku, czasem sobie przypomina jakieś zdanie gdzieś zasłyszane, czy przeczytane. Mogą to być na przykład dwa słowa z Ośmiu Błogosławieństw, albo fragment kłótni z żoną, cokolwiek. Może to nawet nie słowa, ale czyjeś spojrzenie... wcale nie czuć wtedy bliskości Boga, ale jednak, na chwilę coś się zmienia. Jest coś, czego można się chwycić by się podnieść choć trochę. I teraz ten motyw muzyczny przywołuje na myśl taki stan, choćby krótkiego wyciszenia, skupienia w sobie, takiej łagodnej implozji... Końcowe spiętrzenie, to szczyt, za którym znowu to zwyczajne życie... bardzo postny fragment...
Sama forma zaś urzeka brakiem pośpiechu... to lubię!...
EDIT (16:06): Wysłuchałem przed chwilą tego fragmentu (z "Echa") znów i zupełnie mi się powyższe nie zgadza z obecnymi odczuciami... hehehe...
A teraz o długiej końcówce "Tańca szkieletów", zaczynającej się na dobre już w 3:30, a szczególnie o tych kapiących klawiszach (przypominają też światło odbijające się od poruszanej wiatrem blaszki). Generalnie TANIEC SZKIELETÓW (album), to dla mnie muzyka wiosny, lata i jesieni, przy czym z przewagą dwu skrajnych, a "Taniec szkieletów" (utwór) jest właśnie kawałkiem wczesnowiosennym (tezę tę łatwo obronić przy pomocy tekstu). I wczoraj dostrzegłem, że to, co się dzieje od 3:30 właśnie przywołuje mi na myśl taką oto scenkę:
jest chłodnawy jeszcze kwiecień (skojarzenie zakorzenione jest w dawnej dynamice przemian pór roku, nie dzisiejszej...), sobota, popołudnie, powiedzmy 13:30 - 15:00. W niedużych miastach, do których grona można zaliczyć Chełm, przynajmniej kilkanaście lat temu, był to czas pustych ulic... w powietrzu czuć dym palonych po zimie liści. Śniegu nie ma, są chmury, ale jest raczej beżowo. I trzeba pójść do warzywniaka. Warzywniak to dziwne miejsce, tajemnicze. Warzywniak oferuje natłok zapachów, odwołań do rzeczywistości wiejskiej - tej spoza granic miasta, w którym się przecież znajduje... w dodatku, zajmuje najczęściej jakiś dziwny lokal... ten konkretny warzywniak o którym myślę znajdował się w suterenie, do której schodziło się z chodnika po schodkach. I dochodząc już do tych schodków wyczuwam nagle ten właśnie polny wiatr zza horyzontu oddzielającego to co miejskie - znane i bezpieczne, od tego co tylko przeczuwane, choć pociągające od zawsze... I dochodząc już do tych schodków uświadamiam sobie, że są inne światy, nieokiełznane...
Dużo dobrego, podszytego delikatnym niepokojem, spokoju jest w tym fragmencie...
|