Zły porucznik – włącza się ten jazgot i co widać? Co staje przed oczami? Okładka płyty. Czarno na białym stoi to osaczenie, ten ból, aż do obłędu. Pęd, pęd, pęd. Syreny. I ten walec przy wejściu zniszcz, czego nie rozumiesz! A potem krzyk – czy aby nie best moment płyty? Gitary strzelają we wszystkich kierunkach i pełno ich. PETARDA. I jeszcze koda z tym łamaniem czy zawijasem (podwójnym/potrójnym/poczwórnym)! Jest nieco kanciastości w śpiewaniu, ale – tak, jak w "Wyludniaczu" – zupełnie mi to nie przeszkadza, może nawet potęguje dramatyzm utworu? A – i końcóweczka! Generalnie waltornia w "Złym poruczniku" jest mi neutralna (ten efektowny wyskok przy czy Chrystus umiera za każdego trochę przestał na mnie działać), ale w samej końcówce już jest z nią dobrze. I do tego pianinowy klawisz – tylko co to znaczy? Za pierwszym razem odniosłem wrażenie, że to może jakiś motyw przewodni płyty, do którego się będzie w dalszych utworach powracać, ale wyszło na to, że to jednak zaakcentowanie, że DER PROZESS zaczyna się prologiem. Godzę się na to!
Proces – pisałem o okładce? No właśnie. Nagle okazuje się, że świetna okładka płyty tak do końca (może nie tyle w sferze znaczeniowej, co tej skupionej na wrażeniach) ilustruje tylko pierwszy utwór. Główną barwą DER PROZESS jest właśnie demoniczna czerwień na czerni z wnętrza wkładki. I tak brzmi "Proces". Jest więc oto pierwsza zmiana kolorystyki i – uprzedzając nieco dalsze części mojego wpisu – tak na dobrą sprawę jedyna, która się broni. Bo właśnie mamy do czynienia z przejściem z prologu do części zasadniczej, w dodatku z dokładnie tą samą ekspresją, w bliźniaczym nastroju. Tak! To jest dobre. Oczywiście są zmiany. Zaczyna się troszkę teatru (o, ale silną ręką poskramianego – to kupuję) i progresywne urozmaicenia – wiem już, że taka jest tkanka tego albumu i wychodzi mi, że właśnie ten utwór należy uznać za najbardziej dla niego reprezentatywny. Łagodna część z oddalonym Budzym i fajną solówką Kmiety (o, nowość! Dobre!) świetnie wpada na powrót w cwał i tylko waltornia trochę ociężała, ale za to jak się pięknie odgraża pod koniec (i ten pojedynczy wystrzał gitar na chwilkę)! I wybuch ze "Statku burz", który dla mnie jest bardziej zwieńczeniem "Procesu". Po takich pierwszych dwóch kawałkach, naprawdę trudno usiedzieć!
Statek burz – o kurde, przebój! Aż dziw bierze, że nie powstała wersja radiowa, bez – powiedzmy – drugiej zwrotki i brydża – ten kawałek musiałby się sprzedać przecież. Świetna ściana gitar schowanych za nieoczywistym basem, sztormowa waltornia i ten refren (uuu)! Kiedy z rodziną wracaliśmy przez Park Bródnowski pod koniec sierpniowego koncertu, aż musieliśmy się zatrzymać na chwilę, żebym mógł sobie z córką pośpiewać! Sam wspomniany brydż bardzo fajny (chociaż przejście weń nie dość gładkie) – rozweselająca dla kontrastu filmowa wstawka, podbity bas, flojdowe (flojdowe?) migotanie gitary (ale klawisz troszkę prostacki) i dobra opowieść waltorni – powrót do tematu głównego jednak znacznie lepszy, choć przecież i tak blednie przy (hej!) końcówce – o matko, co oni tam robią Krzyżyk z Bananem... I tylko jeden problem jest – to jest utwór z jakiejś innej zupełnie płyty... Tu jakieś siności, błękity, fiolety, popioły. Za pierwszym razem można to przyjąć – że niby taka różnorodna płyta, gdzie każdy kawałek jest inny (ale i tak troszkę mogłoby w takim przypadku kłuć w uszy to wyhamowanie po poprzednich kawałkach), a przecież tak nie jest... Wytrąca mnie to z zasłuchania, rozprasza.
Katedra – piękna waltornia nad smyczkiem (syntetycznym?) i... ziew... Jak tylko wchodzi właściwa część, mam ochotę przeskoczyć dalej... Z pierwszym Hej ho! okazuje się, że jestem zmęczony już nie tylko tym kawałkiem, ale i całą płytą... Przede wszystkim problemem dla mnie jest to, że po takim przeskakiwaniu po różnych stanach, wchodzimy do zasadniczej części albumu, utrzymanej w barwach już znanych z "Procesu" – dla mnie to straszne zachwianie równowagi i bardzo mi to przeszkadza. A sam kawałek? Nie wiem, co z nim jest nie tak. Dużo tu przecież podobieństw do "Procesu", a jednak ani na chwilę nie udało mu się mnie obłaskawić. W sumie nie ma tu wcale jakichś strasznych rzeczy (no, melodika zupełnie nieuzasadniona moim zdaniem, ale bez przesady – to nie zbrodnia), są fajne elementy (bardzo podobne klawisze do tych ze "Statku burz" tym razem fajnie pracują podskórnie, świetna energia perkusji, ucieszne łamańce, świetne wyciszenie (z wyjątkiem tej melodiki, która sama w sobie jest OK, ale po prostu nie pasuje) i ten basowo-grzmotowy powrót zeń), ale w sumie, to albo mi ten kawałek przelatuje bez śladu, albo czekam końca...
Przed prawem – przywalę już od razu: najlepsze, co jest w tym utworze, to brzegówki – i nawet bardziej niż żywcem z TRIODANTE wyjęta waltornia – to całe migotanie i bulgotanie pod spodem. W to się potrafię zasłuchać. Ale dalej jest znacznie gorzej. Zaczyna się dobrze, bo waltornia nie milknie, a dochodzą bardziej konwencjonalne dźwięki, dochodzi rytm. I... No właśnie. Budzy śpiewa świetnie, ale w sposób, który robi wrażenie na mojej głowie, a nie bardzo trafia do serca. Ale przecież i na tym dałoby się zrobić genialny kawałek – nie drażni mnie ta maniera, naprawdę mam dla tego wykonania szacunek, po prostu sam wokal bardzo rzadko jest w stanie mnie zaczarować (i raczej nie samym wymuszeniem szacunku), natomiast bardzo często zdarza się, że rzucają na mnie urok kawałki, w których śpiew nie jest przesadnie ważny. Sęk w tym, że tu poza zimnym głosem Budzego nie ma nic... Nudy. Waltornia próbuje ciągnąć, ale nie daje rady, bo się już nieco wyeksploatowała, piski i bulgoty tak!, ale reszta to takie nic dla mnie. Tam oni powinni się ocierać o jakieś niewyobrażalne niemal granice muzyki, jak solo w "Popiołach"!!! Gdyby tam dać (trochę wycofany) jakiś szał, na który przecież ten skład stać, to byłoby coś wielkiego! No, gdyby jeszcze popracować na tą częścią czadową, która mimo żaru też na mnie nie robi specjalnego wrażenia, a nawet irytuje trochę tym, że nie jest w stanie zrekompensować braków części zasadniczej... Jest kilka błysków (całuję dziiiiiiiiiiiiiiiiiiiiaaaaaaaaaa!!! (a może to jednak jest best moment płyty?) i takie dziwne coś w lewym tle śmiechu około 10:47 – brr, aż ciarki przechodzą...), ale ożywiam się znów dopiero, gdy wchodzą blade światełka, dzwonki i widać poplątane estakady...
C.d.n. jeśli nie dziś wieczorem, to dopiero jutro.
Ostatnio zmieniony wt, 27 października 2009 18:01:20 przez kk, łącznie zmieniany 1 raz
|