Niedawno przeczytałem pierwszą powieść Toni Morrison pt. "The Bluest Eye". Nie poszło mi z jej "Beloved", w którym nie mogłem się połapać, o co właściwie idzie, i odpuściłem. Bluest Eye nie czytało się super płynnie i w sumie sporo czasu mi zajęło, ale bardzo mi się podobało. Zwłaszcza językowo. Zetknąłem się z opiniami, że Toni Morrison to najlepsza współczesna amerykańska autorka prozy. Nie wiem czy najlepsza, czy nie najlepsza, ale widzę, że pisze znakomicie.
W warstwie narracyjnej snuje swoje opowieści przepiękną angielszczyzną, zarazem umiejąc ująć rzeczy trudne do wyrażenia w krótkie zwięzłe słowa, jak w poezji, i jeszcze jest w tym coś zdecydowanie niedosłownego. Chciałem dać jakiś przykład, nie wiem trochę, co wybrać, ale może takie dwa, niezwiązane zresztą ze sobą. Pierwszy jest początkiem rozdziału, który jest opowieścią o trudnym losie pewnej pani:
The easiest thing to do would be to build a case out of her foot. That is what she herself did. But to find out the truth about how dreams die, one should never take the word of the dreamer. The end of her lovely beginning was probably the cavity in one of her front teeth. She preferred, however, to think always of her foot.Niesamowicie mi się to podoba. Z jednej strony przyziemność, dziura w zębie, jakaś przypuszczalnie felerna stopa, ale czuć, że chodzi tu o coś znacznie więcej, o ludzkie życie po prostu. No i to fenomenalne zdanie: "to find out the truth about how dreams die, one should never take the word of the dreamer". Godne noblistki, indeed!
Drugi fragment, opowieść o innym z kolei panu (tu czai się skądinąd problem tej książki, są to doskonałe teksty, które owszem łączą się ze sobą, ale dość powoli i odlegle, i w sumie jest to powieść, ale akcja jakby mało wciąga...), który lubił rzeczy a nie lubił ludzi. Ale jak to jest napisane!:
All his life he had a fondness of things - not the acquisition of wealth or beautiful objects, but a genuine love of worn objects: a coffee pot that had been his mother's, a welcome mat from the door of the rooming house he once lived in, a quilt from the Salvation Army counter. It was as though his disdain of human contact had converted itself into a craving for things humans had touched.Tyle o narracji. Ale ponieważ autorka jest czarna i pisze o czarnych, i to raczej o tych biedniejszych, to są jeszcze
dialogi. I tu mamy petardę aż miło

Począwszy od drobiazgów - chłopiec pyta, jak miał na imię jego ojciec, którego nigdy nie poznał:
"What name he have?", asked Cholly.Odpowiadają mu, że Samson, więc pyta dalej, dlaczego i jego nie nazwali Samson, na co odpowiedź brzmi:
"Ain't no Samson never come to no good end."
albo wielokrotnie pojawiające się moje ulubione użycie słowa "gone", jak w pytaniu:
"What we gone do, Frieda?"Ogólnie jest to tak napisane, że ja aż słyszę tych Murzynów, jak sobie po swojemu rozmawiają.
Największym przebojem jest rozmowa około piętnastoletniego czarnego chłopca (Cholly), który właśnie zwiewa z domu i kupuje bilet na autobus od równie czarnego kierowcy:
"How much to Macon, sir?"
"Eleven dollars. Five-fifty for children under twelve."
Cholly had twelve dollars and four cents.
"How old you be?"
"Just on twelve, sir, but my mam only give me ten dollars."
"You jest about the biggest twelve I ever seed."
"Please, sir, I got to get to Macon. My mama's sick."
"Thought you said you mama give you ten dollars."
"That's my play mama. My real mama is in Macon, sir."
"I reckon I knows a lying nigger when I sees one, but jest in case you ain't, jest in case one of them mammies is really dyin' and wants to see her little old smoke before she meets her maker, I gone do it."Kwestie tego kierowcy mają definitywne sześć gwiazdek
