Aleksander Wat – Dziennik bez samogłosek.
Obawiam się, że moje wydanie tej książki z 1990 roku jest niekompletne. Ten sam tytuł wydany w 2001 roku jest o 200 stron dłuższy. Też składa się z trzech części:
Moralia,
Dziennik bez samogłosek oraz
Kartki na wietrze.
Czy to przez wyjątkową szczerość tych zapisków, połączoną z drzemiącym duchem autora, z jego prawdą, z rozmową twarzą w twarz; czy przez wyjątkową inteligencję (dość powiedzieć, że w wieku 18 lat został przyjęty przez
prof. Kotarbińskiego na seminarium dla doktorantów, po przeczytaniu rozprawy napisanej w wieku 16 lat przez Wata po niemiecku, na temat
Krytyki czystego umysłu).
Cytat:
„Dwa lata żyłem tą książką i jego suplementem i przypuszczam, że jeżeli nie pojmowałem jej ściśle, to przejąłem się nią głęboko. Ale zanudziła mnie na śmierć Logika Arystotelesa (trzeba było czytać ją po grecku) i Avenarius. […] Pamiętam popłoch śród kolegów, gdy wykazałem amfibolie w arystotelowskim ujęciu kategorii usia; co prawda później w Kategorienlehre u Hartmana znalazłem uzasadnienie mojego domysłu.”
Inteligencję, która prowokuje do rozmowy, wciąga w wymianę zdań, lub tylko pozwala opuścić bezradnie ręce mojej ciasnoty umysłowej, dość powiedzieć, że przez te rzeczy, i przez wiele innych, zaprzyjaźniłem się z nią.
A przyjaźń z książką to uczucie piękne i wyjątkowe.
I jak każda przyjaźń, trudne. Bo tak jak w jednym z miejsc pisze Wat, przyjaźń musi zakładać prawdomówność aż do bólu nieprzyjemności. Ostre słowo „mierny poeta” znajduje się obok czułych „mój nieszczęsny przyjaciel”.
Wyjątkowa wiedza Wata, która nie przytłacza, nie sili się, nie błyszczy, a jest jakoś zmatowiona, w tle, w kolorach pastelowych to jedno.
Czymś innym jest jego duchowość. Żydowska, z pretensjami, bałwaniasta!!! piękna, wzruszająca, mądra, głupia. Przepędzony przez ojca Pio z konfesjonału, zagubiony, wołający, zdecydowany.....
Wat jest opętany przez diabła. Jak mówi, to pewne. I nie ma w tym krztyny kokieterii. Żadnego mrugnięcia okiem. Bez czytelnych znaków w książce jako takiej, znaki te są w jego życiu. On wie, że jest opętany, wierzy w to nie wierząc w diabła, jak pisze. Jego wspomnienia, decyzje, wizje, to zapierające dech w piersiach krajobrazy świata.
Wspomnienia o innych. Jego ból.
To piękna książka. I bardzo chcę coś tu od czasu do czasu z niej i o niej.
Bo tylko prawdziwe słowa prowokują do dobrego myślenia. Do tak lub nie.
Cytat:
„Naturalnie, rym był też wybornym środkiem mnemotechnicznym. Jeszcze w XVIII w. podręczniki bywały rymowane. Mam taki słownik łacińsko – francuski, czytuje go, kiedy się chcę rozweselić. Ale rym byłby błahostką, gdyby nie opierał się na solidnej filozofii, typu leibnizowego: przedustawna zgodność ostatniej czy dwóch ostatnich sylab z logiką, z sensem narracji, z sensem wszechrzeczy. Kto by śmiał dziś głosić taką filozofię! […]
Najbardziej krańcowy i dzisiejszy użytek z rymu zrobił jezuita x. Baka. Rym – dowolny, przygodny – ciągnie za sobą sens, i to świadomie, jawnie, a nie skrycie, jak to zdarzało się poetom miernym.
Świadome, jawne sponiewieranie sensu, logiki wszelakiej i wszelkiej, poza jedną wyłączną: memento mori. Sein zum Tod Heideggera. Ksiądz Baka przeskoczył przez ramy jezuickiego baroku. Ten nauczyciel retoryki, zatem znawca poetyk, choć prawdziwego (czy tak zwanego) talentu nie miał, jest prekursorem literatury i jej filozofii najbardziej dzisiejszej z dzisiejszych.
Jeden z jego wiersz łacińskich zaczyna się od zdania: mundur fikus, ulcus, pus. „Fikus” to chyba nic innego nie znaczyło niż po prostu ordynarną figę, czyli szyderstwo i nonsens. Na co nam, Polakom, Sartre’y, Becketty, kiedy mamy x. Bakę. Mówię to całkiem serio.”