Pozwólcie, że moją zwięzłą opowieść zacznę od dwóch fragmentów wspomnień Romana Pollaka, przyjaciela Stefana Grabińskiego z lat gimnazjalnych:
(…) szczytem odwiedzin u Grabińskiego była zabawa jego wspaniałą koleją w miniaturze. Można ją było rozbudowywać na całe dwa pokoje, przeprowadzać szyny pod fortepianem, pod stołami, rozstawiać zwrotnice, semafory, mosty, wiadukty, tunele. Każdy z nas prowadził pociąg z jednej stacji końcowej, omijając ostrożnie napotykane przeszkody. Grabiński był niewyczerpany w wyszukiwaniu wciąż innych wariantów tej zabawy. Trzeba było dobrze pociąg prowadzić, zawczasu zwrotnice nastawić, baczyć na znaki semaforowe, aby uniknąć katastrofy i do wyznaczonego celu dojechać. Przy tym wszystkim Stefan był w siódmym niebie…
W porze zimowej pociąg z Przemyśla często się spóźniał i trzeba się było chronić przed zimnem w poczekalni. Do tego właśnie wieczornego pociągu zawsze wychodził obłąkany samotnik, oczekujący daremnie przyjazdu narzeczonej. Spoglądaliśmy z lękiem na jego mroczną postać, skuloną w kącie poczekalni. Z Sambora do Dublan było około 16 km. Pociąg wspinał się z trudem po zboczu rozległego wzgórza, wśród szeroko rozsiadłej wsi szlacheckiej, zwanej Kulczyce, a potem pędził w dolinę przez pustkowia coraz szybciej, jak opętany, z rzadka tylko używając hamulców. Wagon przechylał się gwałtownie na boki jakby lada chwila miał wyskoczyć z szyn, zgrzytały bufory, złowrogo szczękały sprzęgła.
Pamiętam jedną taką jazdę z Grabińskim późnym zimowym wieczorem. Prócz nas dwóch prawie nikogo nie było w całym wagonie. Na korytarzu pojawił się konduktor z latarką i z trudem posuwał się naprzód, obijając się o ściany w tym pędzie. Za oknami migotały iskry na tle nocy i huczała zawieja. Pociąg pędził jak na zatracenie. Cierpła na mnie skóra, słowa zamierały w ustach, ale zarazem urzekała groza takiej jazdy. Wysiadłem w Dublanach. Grabiński miał jeszcze dalej jechać już sam w przedziale.
Przyznam, że trudno mi pisać w sposób lekki i przystępny o twórczości Grabińskiego, która z jednej strony stała się dla mnie bardzo bliska i osobista, a z drugiej stanowi obiekt trwających już od dłuższego czasu dość sztywnych badań studenta filologii polskiej. No ale skoro raz na tym forum wspomniałem, że taki wątek założę, a pisarz to dla twórczości zespołu Armia chyba istotny, trzeba wywiązać się z zobowiązań. Zwłaszcza, ze wokół Grabińskiego bardzo dużo się ostatnimi czasy dzieje…
Jeśli interesuje Was kim jest ów tajemniczy maszynista Grot, gdzie leży mistyczna stacja Ultima Thule, czy też do jakich zaklęć używa się bielunia-dziędzierzawy, zapraszam do zapoznania się z tą niesamowitą literaturą. Mam nadzieję, że zanadto nikogo nie zanudzę
.
ODCINEK PIERWSZY: Niebieskooki cherubinek z I B*
Mały Stefek dorastał w religijnej rodzinie obrządku greckiego, a podobno ktoś w jego rodzinie był nawet duchownym grekokatolickim. Swoich rodziców wspominał Grabiński zawsze ciepło, a okres wczesnego dzieciństwa nazywał wręcz „sielskim, anielskim”. Szczególnie matka, która w życiu pisarza odegra jeszcze niebagatelną rolę, roztaczała podobno wokół siebie niezwykły urok, a wizytujący dom Grabińskich goście czuli się wręcz podniesieni na duchu spotkaniem z tą niezwykle muzykalną, siedzącą przy fortepianie kobietą. Ale ten szczęśliwy czas miała wkrótce przyćmić choroba pisarza, wyjątkowo agresywna, dziedziczna gruźlica, która rzuciła na przyszłe życie, jak i (szczególnie) twórczość Grabińskiego cień traumy. Doświadczenie nieuleczalnej choroby całkowicie zmieniło chłopca.
Były to pierwsze symptomy tak znamiennej potem dla dojrzałego już człowieka postawy wobec świata, wyrażającej się z jednej strony w namiętnym pragnieniu doświadczania wszystkich darów życia jak najbardziej intensywnego, dopóki czas pozwala, a z drugiej w ustawicznym lęku i drżeniu przed widmem przedwczesnej katastrofy i klęski, w rozpaczliwym szukaniu możliwości przedłużenia egzystencji własnej za wszelką cenę. (Artur Hutnikiewicz)
Na gruźlicę umiera przedwcześnie ojciec, a w późniejszym okresie także dwie siostry. W obliczu zagrożenia matka i babka rozwarły nad wątłym i kruchym Stefkiem baldachim ścisłej opieki. U małego, zamkniętego w czterech ścianach mieszkania w obawie przed chorobą dziecka, rozwija się z czasem niezwykła wyobraźnia, która swoje ujście znajduje m.in. w intensywnych doznaniach religijnych. Sam Grabiński wyznawał po latach:
Wiara moja już wtedy miała cechy wybitnie mistyczne; wyczuwałem tajemne związki między ziemią a zaświatem, dopatrywałem się już wtedy w zdarzeniach życiowych, historii i w losach mych krewnych i znajomych tajemniczych, ukrytych głęboko pod powierzchnią zwyczajności znaczeń: patrzyłem na wszystko jak na zamaskowaną zagadkę, wszędzie dostrzegałem symbole…
Religijność ta nabierała jednak chwilami charakteru dość niepokojącego, młody Grabiński odczuwał nieustanne skrupuły sumienia, pogrążał się w wątpliwościach i przesadnie precyzyjnych aktach spowiedzi. Warto wspomnieć, że w ogóle był dzieckiem wrażliwym czy wręcz przewrażliwionym (czemu trudno się dziwić) i cecha ta towarzyszyć mu będzie także w dorosłości. W latach gimnazjalnych doszedł do tego długotrwały zatarg z katechetą unickim, ks. Gmitrykiem, czego powodem była niechęć Grabińskiego do posługiwania się na lekcjach religii ruszczyzną. Koniec końców Stefan na lekcje w ogóle nie uczęszczał, a przed maturą egzamin z całości materiału odbył u katechety rzymskokatolickiego. Zaraz po uzyskaniu dojrzałości Grabiński przeszedł formalnie na katolicyzm, choć głębszych tego powodów nie sposób w pełni dociec. Wkrótce jednak odejść miał od określonego wyznania… ale jak to się wszystko potoczy zobaczymy dużo później.
Jeszcze w latach gimnazjalnych przydarzyła się Stefanowi dość tajemnicza historia. Tak jak w późniejszych nowelach Grabińskiego, tak i tu zaczęło się raczej niepozornie: w szóstej lub siódmej klasie któryś z kolegów zranił go piórem w rękę. Wypadek przybrał dość tragiczny obrót, rana nie chciała się goić, co więcej próchnica zaatakowała kość… Nie pomagały ani długotrwałe kuracje lekarskie, ani dwukrotna operacja. Coraz wyraźniejsza stawała się natomiast wizja amputacji prawej dłoni, toteż Stefan uczył się już nawet pisania lewą ręką. Ale wtedy… ktoś ze znajomych wspomniał mu, że mieszka gdzieś tam pod Tarnopolem pewien wiejski znachor i znany jest on ze swojej cudownej mocy. Cóż… złapano się więc tej ostatniej deski ratunku. Roczna, uciążliwa kuracja ”pod kuratelą tego szarlatana” – dodajmy niezbyt wymyślna, bo polegała na wypalaniu rany promieniami słonecznymi skupionymi przez soczewkę – przyniosła efekt nieoczekiwany. Dolegliwość została niemal całkowicie zaleczona, pozostała Stefanowi jedynie mała blizna „w kształcie wklęsłego stożka na zewnętrznej stronie dłoni miedzy przegubem a małym palcem”… na pamiątkę.
Ale być może ona dawała mu codziennie tyle do myślenia, gdy zmęczony pisaniem kolejnej stronicy jakiejś niesamowitej opowieści, odkładał pióro i przypatrywał się w skupieniu swojej dłoni. A więc są takie rzeczy w niebie i na ziemi, o których się nie śniło filozofom… Ale czymże one są i skąd się biorą?
C.D.N. w kolejnym odcinku pt. „Jak Stefan został pisarzem”.
* opis Romana Pollaka