Muszę zacząć od tego, że okres podstawówki to czas kiedy czytałem najwięcej książek.
Hehe - pamiętam jak miałem te kilka lat, to stwierdziłem, że chcę się nauczyć czytat i poprosiłem mamę, żeby mnie nauczyła. Bardzo byłem zdziwiony, że to takie pracochłonne zajęcie i chyba sie trochę chwilowo zniechęciłem.
Pamiętam też jak w pierwszej klasie, z koleżanką Anią, co to ogólnie lubiliśmy się wtedy, chcielismy zapisać się do biblioteki. Ze szkolnej pani nas odesłała - że w drugim półroczu pierszaków będzie zapisywać hurtem. Poszliśmy więc do publicznej, jak to się mówiło:
do gromadzkiej. Widzę to pole śniegu przez które się przedzieramy, a ścieżka zawiana.
Wtedy pożyczyłem sobie pierwszą lepszą: "O kołku w płocie co służył w piechocie" czy jakoś tak, a następnym razem tę co Ania za pierwszym, a ona wzięła "Kołka", hehe. Potem nachodziłem się do tej biblioteki.
A pierwszą wiekszą książką jaką przeczytałem - pewnie gdzieś w tym czasie - były
"Dzieci z Bulerbyn". Się podobało - wiem, że czytałem to też drugi raz. Podobał mi się też Puchatek, ale czytałem też te wszystkie książeczki z wiewiórą z tyłu i serię
"poczytaj mi mamo" (siostra nie chciała mi czytać tych co nie lubiła, a i ja miałem swoje sympatie - do tego może kiedys wrócę, ale to wymaga kwerendy w komórce) oraz jakieś inne: bardzo dobrze wspominam takie dwie o kotach - chuliganach, ale tytuł pamiętam pierwszej z nich: "Ryży Placek i trzynastu zbójców". Była jeszcze jakaś psia historia:
i też chyba niezła.
Tu przypominają mi się też książeczki rozmaite ilustrowane w bardzo charakterystyczny sposób przez
Jana Marcina Szancera - często jakieś legendy (np. wielkopolskie, o Maćku Borkowicu czy coś) albo "Kota w butach" miałem przez niego ilustrowanego: o, to robiło wrażenie - czarownik, wychudzeni - odczarowani. Ale miałem też w jego szacie graficznej książkę Pagaczewskiego (no, siostra miała - nagroda szkolna) "Gospoda Pod Upiorkiem" - bliższą mi tym bardziej, że rzecz działa się w Wiśniczu, skąd pochodzi moja mama - z tamtejszym zamkiem i rozmaitymi strachami w roli głównej. Oczywiście książeczki o Smoku Wawelskim też lubiłem, mypingi, te sprawy.
O, ale też bardzo wcześnie poznałem "Panią Twardowską" Mickiewicza - jak siostra (starsza o pięć lat) do szkoły się uczyła na pamięć tej ballady - uczyłem się wraz z nią.
Pamiętam jeszcze jedną ważną dla mnie książkę, o której nikt tu nie wspomniał. Autorem był jakiś
Witali Bianki a tytuł brzmiał "Gdzie raki zimują i inne opowiadania": już pierwsze z nich o kałużnicy - chrząszczu wodnym - bardzo mi się spodobało, a takich fajnych było tam bardzo dużo!
Wątek przyrodniczy też znalazł kontynuację w późniejszej podstawówce: tata kupił taki wydany w jednym tomie z fajnymi ilustracjami zbiór artykułów z Przekroju o polskich dzikich zwierzętach, to nazywało się
"Saga o ginących i uratowanych", a miałem jeszcze dwa atlasy: gadów i płazów oraz ryb Polski, i zwłaszcza ten pierwszy często wertowałem, hehe.
Podobało mi się też bardzo "W pustyni i w puszczy", czytałem sporo Verne'a, a także Ożogowskiej, Niziurskiego, Chmielewskiej. A na któreś urodziny tata kupił mi "Władcę skalnej doliny" Curwooda i "Zew krwi"
Londona i potem przez dłuższy czas nie czytałem nic innego. Zwłaszcza
Curwood: "Włóczęgi północy", "Szara wilczyca", "Łowcy wilków", "Łowcy złota" i inne. A kiedy w któreś wakacje u dziadka będąc czytałem z wypiekami na ryju "Wilka morskiego" to dziewczynka z sąsiedztwa mnie podsumowała: "Witek to mo coś z głowo, tylko cyto i cyto".
Miałem też zaintersowania militarne - się kolekcjonowało
tygryski (potem je wymieniłem na bagnet z pierwszej wojny światowej), się polowało na książki Pertka (o wojnie na Atlantyku) oraz Flisowskiego (o wojnie na Pacyfiku). Ogólnie wtedy z kolegami mieliśmy szał na tym punkcie: lepiliśmy okręty z plasteliny, odwzorowując się na fotografiach, sylwetkach i danych technicznych z literatury, albo, hehe, z Żołnietrza Polskiego, a potem toczylismy nimi bitwy morskie. Istnym hitem był "Dywizjon 303" Fiedlera - czytałem wiele razy.
Co do takich klasyków: Tomka Wilmowskiego nie za bardzo lubiłem, przeczytałem 4 - 5 części, ale bez ekscytacji. Podobnie z Pięcioksiągiem Coopera - zupełnie nie chwyciło. Bardziej podobał mi się "Czerwony korsarz" tego autora. Karol May, hmm, sie czytało ale tez tak sobie. Za to wspomniane tu wyżej "Pany samochodziki" były bardzo poszukiwane!
A potem to miałem jeszcze rózne fazy: trylogiczną (ale Pana Wołodyjowskiego do dzis nie przeczytałem), fazę na Alistaira McLeana, na książki alpinistyczne, na Remarka... ale mimo że to jeszcze podstawówka była, to już kompletnie nie pasuje do tematu - tak jak założył go Kamik. Do takich książeczek dla dzieci może uda mi się wrócić w przyszłości
.