SOBOTA
Po nieoczekiwanie kontrowersyjnym występie w radiu, gdzie śpiewałem numer Supergrass i okazał się zbyt po bandzie, humor przestał mi dopisywać i perspektywa dalszej części dnia zrobiła się cokolwiek upiorna. No ale powoli radość zaczyna budować się od nowa. Podjechaliśmy odświeżonym na tę uroczystą okazję samochodem Stiwa pod drewniany kościółek w Kicinie chwilkę przed czasem, ale pozostali nie dają na siebie długo czekać. Na pierwszy rzut oka sytuacja wydaje się poważna - jak my się wszyscy zmieścimy przy ołtarzu, tak żeby jeszcze nie przeszkodzić zbytnio w mszy ślubnej, która ma się odbyć między próbą a koncertem? Tom podejmuje ostre decyzje, ja na przykład będę stał w bocznej ławie przeznaczonej zwykle dla ministrantów (trochę tak jakby back to the roots, jeszcze przecież pamiętam jak przenieść mszał
) Kicha spokojnie wszystko podpina i nagle wszystko zaczyna toczyć się jakimś odświętnym trybem, no tak, przy tabernakulum pali się lampka. Jakoś nawet nie martwię się tym, że nie będę miał swojego odsłuchu do wokalu, nawet nieźle słyszę się w monitorze Toma. Próba mija gładko, uczymy się szybko dodatkowego Źródła, w którym poważam się śpiewać drugi głos na
nananaj, pytam Toma, czy mogę, a on:
tak, Gero, śpiewaj co chcesz! Nagle wyrasta z niemi pytanie - co teraz, skoro do koncertu jeszcze trzy i pół godziny? Niby wszyscy chcą się rozjeżdżać, ale na tzw. probostwie zastajemy przygotowany dla nas poczęstunek, wszystkim jak na rozkaz rozświetlają się gęby, rożki marcepanowe! W końcu wychodzimy na zewnątrz i umawiamy się kiedy najpóźniej być. Ja mówię, że zostanę żeby się przejść po okolicy, Tom poleca mi drogędo pobliskiej Wierzenicy, gdzie czasem chodzi z kijkami. Wsiadając do samochodu krzyczy do mnie:
Ger, tylko nie prze... (tu robi pauzę)
...marznij! Ja się śmieję i odkrzykuję -
myślałem, że chcesz powiedzieć: "tylko nie prze..wróć się" Zostajemy w końcu sami we trójkę z Karolem i z Kichą i gadamy o mega poważnych sprawach - ostatnio przecież widzieliśmy się na zeszłym Luxfeście, kiedy było bardzo ciężko (Karol:
modliłem się za Ciebie)... No idę na tę wycieczkę, bo zrobiła się już piąta.
Okazuje się, że ta droga z Kicina do Wierzenicy, to ten szlak kapliczek różańcowych, które kiedyś Powsinoga wklejał. Niby w to mi graj, bo zawsze byłem przecież pastoralny i różańcowy, ale ostatnio jakoś od dawna nie byłem na żadnej wycieczce, a niedawno byłem tak rozgoryczony niektórymi sprawami, że miałem pokusę wrzucenia różańca do Warty, więc muszę się w tym krajobrazie na nowo odnaleźć... Idzie mi nieźle, tym bardziej, że to może ostatni letnio-jesienny dzień w roku - trzy razy przelatują nade mną gęsi, za ostatnim razem jest już niemal zupełnie ciemno. Ja jednak jeszcze bardziej zwalniam, rzadko ma się aż taki komfort przygotowania do koncertu, więc niby robię ćwiczenia oddechowe - po zeszłotygodniowym Tymoteuszu na 50-tce Litzy jeszcze do końca nie wrócił mi pełny głos. Ale równocześnie mam pewną świadomość tego, że dzisiaj nie o wirtuozerię będzie chodziło. Jest już zupełnie ciemno i z daleka hipnotyzują mnie światła na kominach...
Na miejscu jest Kicha, zaraz przyjeżdża Beata, są jeszcze znajomi i pizza. W końcu jest cały skład. Z doświadczenia wiem, że zawsze cokolwiek może pójść źle, ale jakoś nie nawet nie potrafię się denerwować. Wręcz przeciwnie, nastroje są szampańskie - zastanawiamy się, co nie do końca zorientowani widzowie pomyślą w temacie tego, że to Stiw będzie najbardziej eksponowanym muzykiem na sc...ezbiterium. "Dlaczego Tomasz Budzyński dzisiaj tylko grał?" Wchodzimy do środka a tam wszystkie ławki zajęte. Aras w pierwszym rzędzie, to dodaje otuchy, jest i Pyrlandczyk. Powsinogę dostrzegłem dopiero w środku setu.
Zaczynamy od Psalmu 8, wchodzę z partią basową i jakoś lekko mi się gra, wszystko słyszę, wszystko stroi i nawet się nie mylę. Wchodzi zwrotka i toczy się bardzo uroczyście - to przecież numer 2TM2,3, którego nigdy wcześniej nie grałem, wiąże się z nim tyle odsłuchań, tyle wspomnień i tyle duchowych oparów... Czy w o l n o mi tutaj zaśpiewać harmonię, której nie ma w wersji płytowej? Jednak się odważam, na sam koniec utworu... Potem Radio Rivendell, to z kolei grało się już tyle razy... no ale na basie dopiero po raz trzeci... Utwory się leją i przecierają z zapowiedziami, a ja ze zdumieniem stwierdzam, że chyba gra mi się najlepiej w historii. Nie czekam na ulubione utwory, wszystkie są nagle ulubione i dzisiaj nie jest tak, że to Stacja Dęblin dostarcza mi największych uniesień. Jedyny trudny moment, to ten kiedy Tom omija zapisane na liście utwory Dom i Jesień... Dom urósł w moim rankingu do wielkich wysokości. Tutaj muszę przyznać, że na początku interpretowałem ten numer w pożałowania godny sposób: "jest już po koncercie i można iść..." i ten "dom", to miałem za uspokojenie w poznańskim Rivendell po trudach walki duchowej opisanej na kartach wcześniejszych utworów na płycie - dopiero wytłumaczenie Toma w Radocynie otworzyło mi oczy i serce na znaczenia tego numeru...
Gdy jednak - ufff! - gramy to na "bis", dodaję harmonię do wersu "wysmukła muzo moich dni". Spotkało mnie wielkie szczęście, że mogę wykonywać muzykę, której jestem tak wielkim fanem. W Jesieni czuję przemożne zaproszenie do wyśpiewania tej bananowej melodyjki, robię to falsetem, ale w dość znacznym oddaleniu od mikrofonu, żeby ktoś usłyszał to jeno w mgnieniu... A Tom mówi:
Gero! Minęło długich trzynaście lat (cooooo???!!!) od momentu tego błogosławionego, katastrofalnego koncertu w Kroto, któremu zawdzięczam wyleczenie mnie z pychy i amatorskiego samouwielbienia - tam też (na Zostaw to), Tom krzyknął:
Gero solo! , a ja ledwie miałem siłę wybijać akordy, teraz za to idę sobie w górę gryfu i wycinam nieplanowaną solówkę - nie jest mistrzostwem świata, ale przecież nie o to chodzi. Ile razy człowiek musi wracać do tego samego - nie o to chodzi jak wypadniesz? Czuję, że wiele osób na widowni rozumie te sprawy lepiej niż ja, dlatego ten koncert jest taki niebiański. No i Źródło i niestety już koniec.
Teraz bym najchętniej posiedział sam ze sobą i ochłonął, ale tutaj tyle sympatycznych osób - Powsinoga wytrąca mi argumenty z rąk proponując podwózkę, chętnie przystaję i po pomocy w uprzątnięciu chwalebnego placu boju zasiadam koło Natalii przy stole i ucinamy sobie pogawędkę jak za dawnych lat, podczas gdy Tom opowiada o nowym projekcie Stutthof (patrz dział Koncerty). Dostaję od Ewy Pietruszkowej kawałek szarlotki, od Karola płytę jego nowego zespołu Rock and Fire, a od wszystkich zebranych tyle dobra, że może starczy aż do końca dnia. Uprzedzając fakty - tak się dokładnie staje. Nagle jak na komendę wszyscy się zrywają i - liturgicznie - Dzień Bez Duchów przechodzi w fazę ukrytą. Powsinoga - kolejna dobra rozmowa - podwozi mnie aż pod sam dom, gdzie od kilku dni straszą wystawione do wywózki okna z popalonej kuchni.
To był wieczór armijny i ponadarmijny. Forumowy i ponadforumowy. Dobrze znane mi osoby, utwory, sprawy i poczynania okazały mi się w jakimś nowym, no właśnie świetle. Może ktoś był i tego nie widział, ja piszę za siebie. Przepraszam za pięknoduchostwo, ale dla mnie to był mega ważny dzień. Dziękuję wszystkim za wsparcie.