W cyklu "Moje spotkania z ciekawymi ludźmi" taka scenka z wczorajszego wieczoru.
Miejsce zdarzeń: plenerek pod Patykiem od strony Kinoteki - leżaczki, polowy ekran kinowy o wymiarach dużo x sporo metrów napięty jak plandeka na Żuku, a wszystko to otoczone solidnymi barierkami ze stali ocynkowanej. Gawiedź tłoczy się tłumnie przy wejściu, gdzie skrupulatni bramkarze wiskają torby i plecaki w poszukiwaniu butelek z mlekiem i kubków ze śmietaną 18%, tudzież paczek z solonymi orzeszkami, by znalazłszy je, skrupulatnie zabezpieczyć je w depozycie w kartonowych pudełkach po cytrusach. Wszyscy niepewnie zerkają w górę, bo chociaż wieczór ciepły jak nie w sierpniu, to niebo zawalone tłustymi chmurami, więc ludziska dygają trochę naszkami - lunie, czy nie lunie? Spokój ducha zmącony niepewnym biometem, przywracają nieco przybyłym gościom Toi-toie, karnie ustawione po lewej i po prawej, czekające w pełnej gotowości bojowej (bo nawet jakby lunęło, to każdy jeden też może sobie lunąć wedle życzenia) A na ten cały krajobraz, z wysokości wieży kościoła św. Józefa spoziera sobie zegarek, nieubłaganie odmierzający minuty do 20.30.
Tyle anturażu.
Wszystko to na okoliczność seansu "Powrotu żywych Trupów" z 1985 roku, zorganizowanego przez tytanów popularyzacji kina klasy B, C, a czasem nawet Ę - Splat!FilmFest. Czyli bardzo dobrze, zajebiście i ogólnie sielanka. Film wyborny i kultem otoczony, więc publika dopisała jak na odczyt o zbiorze buraka pastewnego z 1ha. Leżaczki prędziutko znajdują swoich właścicieli. Zwłaszcza, że każdy kto przedrze się przez nieubłaganą kontrolę na bramce biegnie jak rączy konik, żeby zaklepać co lepsze miejsca nie tylko dla siebie, ale także samo dla żon, mężów, chłopaków, dziewczyn, dzieci, wnuków, kuzynów, pociotków, sąsiadów, ekspedientki z mięsnego i komornika sądowego (bo wiadomo, że taki to łazi za człowiekiem krok w krok). Normalka. Takoż i ja ląduję niby sam, ale kładąc areszt na kilku miejscówkach. No bo Sylwia jeszcze nie dotarła, a siedzieć gdzieś musi, no i latorośl nasza kochana... I ledwo moszczę się na tym meblu plażowym, to tuż obok mnie dobija towarzystwo damskie w postaci trzech psiapsi.
Niewiasty takie w typie urzędniczek średniego szczebla w ratuszu dzielnicowym, względnie account managera w małym przedsiębiorstwie. No wiecie - wiek ok. 30, róż-kamasz, róż-spodzień, żakiecik w fiolecie, pingle w plastiku, torebeczka. Raczej ciche, nieinwazyjne, coś tam sobie gadają. Wymarzone sąsiedztwo w kinie. Wiadomo, że takie nie będą głośno darły japy, śmiały się jak głupie i zachowywały się jak prosiak w obierkach. Od tego wszystkiego to ja tutaj jestem, a nie one. Siedzimy, czekamy, popijamy napoje gazowane dostarczone przez szczodrych sponsorów. Tymczasem na ekranie wyświetla się wielki, obdarty ze skóry ryj zombiaka zapowiadający to, co nas za chwilę czeka. A oprócz tego inne delicje, które mają być niebawem serwowane z kredensu Splatu. No i oczywiście reklamówkę samego przedsięwzięcia też można sobie obejrzeć - gdyby ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości z czym to się je, to nieboszczyk na schodach, miecz w ręku współczesnej blond Walkirii i maska spawacza na obliczu niegodziwca odzianego w skórzany komplecik rodem z salonu BSDM, który ją napastuje, powinny być wystarczającym drogowskazem. Wreszcie zmrok zapada, leżaczki zapełniają się co do jednego i impreza się zaczyna. Na środek zwyczajem uświęconym tradycją wychodzi szefowa imprezy - Monika Stolat i zaczyna krótką prelekcję. Pyta kto po raz pierwszy, a kto już widział. Opowiada to i owo o filmie. Że lata 80-te, że pankrok, że rockendrol, że niby komedia, ale że horror też i to jak najbardziej. Że kto wie, że może nawet najlepszy horror ever? No i że przymrużone oko to jedno, ale trauma z dzieciństwa to sprawa druga. Etc, etc
Tymczasem dowiadujemy się, że nasza młodzież, która przybyła na miejsce z koleżanką (wicie, rozumicie), w celu uniknięcia zabójczych dla życia towarzyskiego oparów rodzicielskiej siary, zrezygnowała z naszego towarzycha i ulokowała się w zupełnie innym zakątku. Cóż począć. Pozostaje zrozumieć. Ale przez to zostaliśmy z wolnym leżaczkiem jak nie przymierzając Himilsbach z angielskim. Ale co tam - nie zmarnuje się. Ja tam lokuję swój nieporęczny mandżur i zachęcam sąsiadkę w różowych spodniach, żeby wrzuciła tam również swój różowy plecaczek, który wyraźnie jej zawadza. Ona skwapliwie i z wyraźną ulgą na to przystaje, więc problem niewykorzystanego miejsca przestaje być problemem - mamy tam szatnie.
Ale nie czas na klepanie się po plecach z tej okazji, bo właśnie kończy się obowiązkowy blok reklamowy i zaczyna właściwy film.
Kto go oglądał ten wie jak wygląda początek - Frank - stary pracownik kostnicy, wprowadza w tajniki zawodu Freddy'ego - świeżo zatrudnionego żółtodzioba. Gadają o trupach, zwłokach, szkieletach. Po mojej prawej, gdzie siedzą sobie "urzędniczki/accountki" łowię uchem jakieś poruszenie, ale olewka. Może cola im się wylała, albo leżak skrzypi, co mnie to? Tym bardziej, że właśnie na ekranie pojawia się Suicide, Trash, Spider i cała reszta zwyrodniałej ekipy jak z punkowego żurnala mód w L.A. Anno Domini 1985.
I mniej więcej w momencie kiedy ta banda melduje się pod zamkniętą bramą cmentarza opatrzoną wymownym graffiti o treści "No Future!", czuję z prawej szturchnięcie w ramię i słyszę - Bardzo pana przepraszam, czy mogę o coś zapytać? Odwracam się i widzę, że moja sąsiadka coś wyraźnie poruszona, więc mówię, że jasne, że czemu nie, a ona mi na to: - Czy może mi pan powiedzieć czy ten film to horror? - ...
Mózg zaczyna mi się przegrzewać kiedy na szybko próbuję dokonać wielowymiarowej analizy tego pytania, próbując znaleźć w nim haczyk. Bo to, że jakiś haczyk musi w nim być jest dla mnie pewne jak "amen" w pacierzu. Przecież to niemożliwe, żeby ktoś idąc na ten seans, słuchając co najmniej przez kilkanaście minut rozmów wyznawców jego kultu w kolejce przy bramkach, potem widząc obrazki wyświetlane na ekranie przed projekcją, śledząc słowo wstępne szefowej wydarzania, czy wreszcie znając choćby sam tytuł filmu miał co do tego JAKIEKOLWIEK wątpliwości.
A JEDNAK!
Ale ja tu się zawiesiłem na rozkminach, a moja sąsiadka wyraźnie oczekuje na odpowiedź. Patrzę na Sylwię szukając u niej ratunku, ale ona oczy ma równie szeroko otworzone co i ja. Sytuacja robi się niezręczna, a na ekranie akcja zaczyna się zagęszczać, więc rzucam wszystko na jedną kartę ryzykując, że wyjdę na kompletnego kretyna i mówię niepewnie: - Noooo tak... ten film to horror.
I wtedy widzę jak oczy mojej rozmówczyni przybierają rozmiar zakrętek do ketchupu Krzepki Radek i napełniają się bezbrzeżną paniką. Mi na ten widok kompletnie mowę odjęło. Za to mojej rozmówczyni nie. Krzyczy rozdzierająco "Ojej! To ja już muszę iść!". Łapie swój różowy plecaczek i ucieka zostawiając swoje koleżanki, które są chyba jeszcze bardziej zresetowane niż ja. Próbując ratować sytuację krzyczę jeszcze za nią, że to tak naprawdę horror komediowy, a tak właściwie to komedia, jak się dobrze zastanowić.
Ale już mnie chyba nie słyszy.
...i tyleśmy ją widzieli.
Nad naszym rządkiem zawisa jedno wielkie "YYYY???"
Eh... Gdybym tylko wiedział, że sprawy przybiorą taki niezręczny obrót, to odpowiedział bym, że nie, że gdzieżby tam, że jaki znowuż horror... ot, zwykły melodramat obyczajowy.
A potem zaopatrzył bym się w dodatkowy zapas przekąsek i obserwował bym.
Niekoniecznie film. Film już widziałem.
Tak. Wiem. Poszedł bym za to do piekła.
Ale co tam...
[„Nothin’ for You” by T.S.O.L. playing softly in the background]
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego postu.
_________________ Sometimes good guys don't wear white
|