Dom
„Jeden dom nie różni się od drugiego: ważne jest tylko, by wiedzieć, czy jest on zbudowany w piekle, czy w niebie.” (J.L. Borges) „Jeżeli kto poświęci swój dom dla Pana jako rzecz świętą, to kapłan oszacuje ten dom według tego, czy jest dobry, czy marny. Jak kapłan go oszacuje, taka będzie jego wartość.” (Kpł 27, 14-15)
Rozdział 1
Muzyczne meble
Od niedawna mój pokój zaczął mlaskać. Sam nie wiem kiedy to się stało. Czasami robi to głośniej, raz ciszej; czasami w nocy kiedy usypiam, czasami tuż przy moim uchu, albo w różnych oddalonych ode mnie miejscach. Ten dźwięk jest dokładnym mlaśnięciem, przypominającym te wszystkie odgłosy ukrytych, niemych zwierząt, pastwiących się nad swoimi ofiarami. Mój dom mlaska też w dzień. Staram się znaleźć jakieś współzależności, połączyć rzeczy które słyszę, z tym, co mógłbym zapamiętać, ale gubię się już we wszystkim. Zaczynam swój pokój traktować jak jakiegoś psa. Już niedługo, kiedy będę zaledwie patrzył i siedział - nieporuszony w delikatnej i skrycie schorowanej starości - usunę się w któryś z licznych cieni rzucanych przez jego ściany, niemniej teraz, chwilowo, zapomnę o czerwonych pajączkach wspinających się na wyścigi z winoroślami po rozgrzanym tynku, zapomnę o spękanych muszlach zawieszonych nad oknami i wejściem, o pnączach utkanych z poszarzałej i zzieleniałej zaprawy, o wodorostach zwisających z parapetów, których linie przypominające burty były granicą pomiędzy światami – tym skąd przyszedłem i dokąd dotarłem, albo na odwrót – i zapomnę tę swoją cichą historię… jesteśmy tuż przed naszym spotkaniem, a ona, do niczego niepodobna, niepotrzebna, niewarta zapisania ani żadnej opowieści, utkana z długich linii strat czasu, z niejasnych oczekiwań zakochanego melancholika, przebiega niezauważona jak ścieżka między grobami.
[...]
Na zewnątrz stał stół z krzesłami, a wewnątrz rosły topole, lipy, kasztanowce, dęby i domykające całość krzewy. Jeszcze dalej horyzont, w którym akurat zanurzała się okrągła, złotożółta zwinięta sylwetka lamparta, promieniująca na obrus barwnymi refleksami, a sącząc kolory potęgowała uczucie ciasności; cerata była przestworzem na zewnątrz, pokryta niebieskimi, czerwonymi, zielonymi i żółtymi kropkami na które wystarczył szybki rzut okiem, aby dostrzec w nich jakiś plan, jakieś odwzorowanie wyraźnie wyczuwalnej przestrzeni, mającej swoje ciepło, swoje ciążenie, masę, przyśpieszenie; szare włókna sprzęgające poszczególne punkty odmykały i domykały swoje barwy, odcienie zamieniały się w wyraźne linie łączące materię; złożone z pierwiastków o nazwach egzotycznych roślin, trwały w równowadze i podtrzymywały stół na którym zostały przez kogoś pozostawione. Atomy ułożone w hierarchicznym porządku, nie oszpecone uniwersyteckimi eksperymentami, podczas których byłyby zmuszane do uśmiechów, do nagości, pozornego oddania i pozornej miłości. Tutaj jeden gram na jeden centymetr znaczył pojawiające się we śnie pastele. Porozdzielane przestrzenie, kawałki śliskiej pustki nie do zatrzymania.
Pachnący elektromagnetyzm.
Gdy zamykałem oczy stojąc w progu, miałem wrażenie, że świat przyrody zatrzymuje się w bezruchu. Gdy szybko je otworzyć, widać było ten zastygły w szale chaos natury. Chłodny wiatr dusił pomarszczone konary, wijące się wysoko i zadające sobie nawzajem liczne szturchańce. Ptaki szamoczące jakieś resztki. Krwawiąca wątroba. Kapryśna pogoda. Trochę liści. Jakby to nigdy się nie wydarzyło. Obraz, będący przeskokiem pomiędzy źrenicą a światłem, iskrzący następstwem pełniącym funkcję historii, zatrzymanym bez użycia jakiejkolwiek znanej siły, wrzucony wprost do niekończącej się w czasie maszynki kontemplacji, do szarej puszki, zamknięty na oścież, sfatygowany w swym ciągłym szukaniu odpowiednich nazw, zrezygnowany porażkami, odgrodzony idealnie cienką materią na której zwisały słowa, wyblakłe i zapomniane, wykrzywione jak ton fortepianu w wodzie; obrazy osłaniały się nawzajem przed ślepymi spojrzeniami jakich nikt nie chciał, i jakie krążyły do czasu, gdy wpadając na dno zatrzymywały się podobne śpiącemu psu, zwinięte w kłąb, parując i pachnąc wiatrem, śmietnikiem, oczekiwaniami - czuwały.
Mam na imię Abbon. Mój ojciec gwizdał na mnie jak na kundla. Urodziłem się niewolnikiem pośród niewolników, a moje dni dobiegają końca. W poszukiwaniu samotności dotarłem aż tutaj. O świcie zabieram podręczne rzeczy i idę w górę, wcześniej rozpalam ogień, przez chwilę modlę się szeptem do mojego Boga, po czym siadam w oknie i czekam na słońce. Od lat w ten sam sposób spędzam swoje lata.
Zawsze byłem pilnym uczniem. W moim schludnym ubranku mieściła się żarliwa chęć poznania rzeczywistości, która tliła się tuż obok zrezygnowanego i chorobliwego ciała. Odwracałem głowę za każdym psem i dziewczyną; przyjaźniłem się z cegłami, mchem, a zwłaszcza korą drzew i wszelkimi nierównościami rzeczy, które pociągały mnie najbardziej. Do ludzi czułem dystans. Czy to z powodu ich pozornej odmienności od spękanych ścian, czy z racji tego, że wyczuwałem w nich takie pragnienie, sam nie wiem; byli dla mnie raczej powodem do stanów osłupienia i niepokoju, niż nadziei i snucia planów. Wymyślałem więc ich na nowo, czy też nie myślałem o nich wcale.
Byłem kaleką. Kalectwo miało kształt słoika z podziurkowanym złotym wieczkiem. Mieściłem się w nim niemalże w całości, i choć miałem swój kontakt ze zdrowiem, to nigdy o nim nie marzyłem, nie planowałem przygód, które ze swej natury były poza moim zasięgiem. Nigdy przez to nie podróżowałem, nie poznałem zbyt wielu innych miejsc niż to pustoszejące miasto, do którego dotarłem wiele lat temu. Z samej podróży mało pamiętam. Nikt nie wyświadczył mi w niej żadnej przysługi, a pewnie i przykrości. Możliwe także, że niezauważony tu zamieszkałem? Niewiele z tego zachowałem. Niewiele spostrzegłem. I tylko skąd teraz te wszystkie wspomnienia?
Z miejsc, w których przyszło mi żyć, już po kilku dniach bezbłędnie rozpoznawałem najdrobniejsze fragmenty otoczenia, podczas gdy nawet po upływie tygodni i miesięcy, nie potrafiłem zapamiętać ani jednej twarzy, nie byłem zdolny związać jej z konkretnym imieniem, dźwiękiem, zapachem. Może z tego powodu ludzie zaczynali rozpowiadać o mnie niestworzone rzeczy. Nie mieli pojęcia o swojej sile. Ich słowa, choć strawione, pochodziły z czytelnej postaci i szukały sylwetki, którą mogłyby posiąść, utrwalić ją, wprowadzić w życie, dać jej z siebie wszystko i zachować swoją odrębność. Jak to możliwe? Nie wiem. Jestem jednak pewny, że po niedługim czasie odczuwałem to fizycznie. Intuicje i podejrzenia zastępował kiepski sen, bóle głowy, złe samopoczucie, podejrzane myśli. Budziłem się w nocy przekonany, że muszę uważnie obserwować płot. Wyciągałem w jego kierunku palec i rysowałem coś w powietrzu: „kazał mi go pilnować”, „kazał mi go pilnować”… szeptałem. Tkwiłem tak z wyciągniętą i sztywną ręką, jakby z uschniętym konarem lekko zgiętym w łokciu, powtarzając to jedno zdanie; zmęczony jak strażnik poddany próbie zbyt długiego oblężenia, a przecież nic się nie działo, nic nie pojawiało się przede mną i niczego nie można było usłyszeć oprócz psów i wiatru. Okolica żyła, przesuwając swoje granice kiedy najmniej się tego spodziewałem - szła naprzód; wbijała się ostrymi klinami jak liście klonu w błękit nieba, nie robiąc sobie nic z ich nieforemnych konturów, gwizdała przy moich kościach, które wcale do mnie nie dotarły, doprowadzała mnie do nigdy nie ustającego napięcia, do odczuwania mojej krótkiej chwili jako zbioru dziwnie uwierających elementów, rozrzuconych podczas niefrasobliwej zabawy, która okazała się kataklizmem nieuświadomionego porządku; pobliże brzmiało we mnie jakimś kakofonicznym dysonansem, a we mnie, biegnące elektryczne impulsy zawracały nagle ze swojej drogi, pociągnięte przez coś, czego nie dostrzegałem, albo zupełnie znikały nie wiadomo jak i gdzie.
Przestawałem spoglądać w lustro. Wystarczyła chwila nieuwagi, żeby przeczucia wywlekły się na świat. Wiedziałem, że gdy zobaczę to, co dzieje się chwilowo na styku moich wnętrzności, skapituluję.
Gdy po raz pierwszy doświadczyłem tego stanu, nie rozeznałem jego charakteru. Przyglądałem się w lustrze swoim rosnącym ustom i oczom. Po jakimś czasie wydawało się, jakby zaczęły zasłaniać resztę. Nos tracił swoje znaczenie. Czoło, którym mógłbym się poszczycić pośród tych, którzy wiedzą, zaczynało być jakimś nieurodzajem, ugorem leżącym odłogiem, rzuconym pomiędzy wyschłe stawy małżowin okolonych niesfornym włosiem. Usta zawijały się dolną wargą w dół, górną do góry, nie robiąc sobie nic z braku miejsca i nie kończąc, aż nie owinęły się jakby na swojej osi, i ku mojemu niememu przerażeniu zmieszanemu z ironiczną ciekawością, nie zaczęły przypominać jakiegoś zdeformowanego pąku, który przebył swoją powrotną drogę, od dziecinnego rozkwitu, do dojrzałej uśpionej grozy.
Moje imię wybrał mi ojciec, kiedy odkrył, że pochodzi z jednego z zapomnianych germańskich plemion. Miałem jednak co do tego sprzeczne informacje. Moja babka twierdziła, że jesteśmy ciągle ukrywającą się rodziną żydowską.
Jak było, tak było, za to na pewno nigdy nie opuściłem ani nie zaniedbałem niczego, co miało posmak obowiązku nałożonego mojej naturze przez tych, którzy byli tu przede mną. Jednakże czas spędzony w stałej pozycji, o stałej porze, z tą samą myślą, nie był tylko wyrazem dbałości danego mi usposobienia, ale także owocem walki. Było coś, co tę nienaganność przechytrzało. To coś, niewidoczne podczas przebudzenia, pojawiało się już przy pierwszych ruchach ciała, kiedy zanurzając dłonie w metalowej misie nabierałem wody i myłem twarz. Czekając na opadające krople, które zbierały się na moich wargach, powiekach, nosie i których spadanie obserwowałem, aż do ich zetknięcie się z uspokojoną powierzchnią - czym odsuwałem od siebie los oraz myśli nieprzystające do tego czasu - kierowałem swoją pamięć w to nieważne wydarzenie tak, aby wchodząc w nie, utraciła cały swój, skrzętnie uzbierany, zbiór symboli; czekając i patrząc, szacowałem wielkości powstałych kręgów, które albo zanikały, albo docierały do brzegów naczynia i jakby wnikały sobą w jego krawędź; znikały, wyczerpywały swoją bezwiedną siłę, otrzymując w zamian dotykalność, wrażliwość, swoje skryte, niejawne miejsce w umyśle. Wkrótce zapominałem i o tym. Przedmioty otrzymywały twarze i je traciły. W powietrzu zatracały się kolory, których silne i głębokie odcienie mijały moje oczy. Moja sumienność mieszkała we mnie z moją melancholią.
Przed wejściem, na wysokości równej wzrostowi mężczyzny, po prawej stronie widoczny był niewielki, brązowy przycisk, którego wygląd przypominał spód niewielkiego wazonu, albo raczej powiększone ziarno ziela angielskiego.
Po jego naciśnięciu wszystkie dźwięki na zewnątrz milkły i trwało to dotąd, aż ktoś przestawał nim się bawić.
Po wejściu na zewnątrz i minięciu wysokiego drewnianego progu, ukazywała się niewielka sień z okrągłym bielonym stołem, obok którego stały tak samo pobielone łuszczącą się farbą dwa stołki z wysokimi oparciami, zrobionymi z misternie rzeźbionych owalnych szczebelków. Blat przykrywała cerata, pokryta drogami niewielkich żyłek, rzeczkami przecinającymi niekończące się łąki i plamami obłoków słońca.
Często stała tu metalowa miednica z wodą, służąca do zapisywania swojego imienia. W tym miejscu można było zagwizdać już jakąś melodię.
Po prawej stronie od wyjścia znajdowało się drewniane okno. Było ono nieczęsto używane. Dzielone skrzydła posiadały metalowe grzebienie od których pozycji tak wiele musiało zależeć. Za nim, rozpościerał się widok na park i ogród, na małą zapyloną kurzem i posianą drobnymi kamykami dróżkę, która znikała i ginęła w ścianach po prawej i lewej stronie wejścia. Na podłodze przylegało do desek ciemnobrązowoczerwone linoleum. Niewidoczne, kwadratowe nacięcie było oznaczeniem wyjścia do piwnicy. Nigdy tam nie byłem. I może raz, albo dwa razy w życiu widziałem jak ktoś stamtąd powraca.
Z sieni prowadziły ciężkie drzwi, dalej, na zewnątrz. Można było skręcić w lewo i minąć kolejny drewniany próg. W chłodnym półmroku odpoczywały meble. Ogromna czterodrzwiowa szafa, która na wygiętych nóżkach zamierała w półmroku, była jakby pochylona nad niedokończonym pasjansem. Obok stał okazały stół. Podobnie okrągły jak w sieni, z tą jednak różnicą, że był poważniejszy i zrobiony z cięższego niż tamten drewna. Okno z ogrodem spoglądało w jego pociemniałą z wiekiem twarz, przykrytą zmarszczkami albo grubym kocem, który pasował do panującej tu ciszy i samotności. Przytulony do ściany długi i potężny kredens z dokładnie podomykanymi szufladkami robił wrażenie przyjaciela dotkniętego moralną depresją. Nieufny piec z osmalonymi kaflami, niewzruszony i nie wiedzący co to strach, zajmował tyle miejsca, że wydawało się, iż należy zarówno do jednego pomieszczenia jak i do następnego. Po minięciu opadających półcieni zwisających z kolejnego okna, które trącało swoim spojrzeniem drewniane framugi drzwi, można było wejść do sypialni, w której obok dwóch dębowych szafek nocnych i radia, znajdowało się duże stojące owalne lustro, połączone z niewielka etażerką oraz dwa złączone ze sobą łóżka.
Dom nie spełniał niczyich oczekiwań i nigdy nie był wystawiony na sprzedaż. Był skromny.
Bliski śmierci, a jakbym żył w pełni. Burza za oknem, targane wiatrem korony lip, dębów i różnokolorowego bzu; ciężko oddychający mur, okalający park, porowaty i spragniony, sygnał karetek mknących ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód, w których zawałowcy, biedacy z połamanymi kończynami, ze strzaskanymi miednicami, wstrząśniętym mózgiem, broczący krwią, lub z wylewami wewnętrznymi mknęli przez zacienione gęstym drzewostanem i niebieskie od niezapominajek polany. Niezapominajka. Kwiat mojego dzieciństwa. I cisza… moja muzyka…
_________________ un tralala loco
|