Czas na podsumowanie tegorocznego wyścigu.
Wydaje mi się, że były cztery podstawowe etapy, które zadecydowały o kształcie klasyfikacji generalnej:
Etap 14., ostatni pirenejski, z przerażającym tysiącdwustumetrowym (500 - 1700 m npm
) podjazdem na finiszu do Plateau de Beille. Etap, który miał wyłonić faworyta, a możę zwycięzcę, ale wtedy właśnie odbyły się te "kolarskie szachy", na które utyskiwaliśmy z pablakiem, w końcu wygrał go młody Belg Vanendert, a faworyci się czaili... Jak już pisałem, według mnie właśnie wtedy przegrali Tour bracia Schleck.
Etap 18., pierwszy prawdziwie alpejski z najwyższym w całej historii Touru finiszem na wysokości ponad 2600 metrów (!). Królewski etap w królewskim stylu wygrany przez Andy Schlecka. Nie zapewnił mu zwycięstwa, ale przynajmniej dał szansę walki o nie.
Etap 19., do Alpe-d'Huez, klasycznego francowego miejsca, etap krótki, składający się jednak z samych straszliwych podjazdów
, gdzie już już wydawało się, że Contador może jeszcze się odegrać, ale dojechał tylko na trzecim, a wygrał wspaniale Pierre Roland. Kluczowy ten etap wydaje mi się ze względu na Evansa, o czym niżej.
Etap 20., czasówka, wiadomo...
A teraz o bohaterach tegorocznego Tour de France.
Z całym uznaniem i gratulacjami dla Evansa dla mnie bohaterem numer jeden był jednak...
Thomas Voeckler
Zapamiętam go tak:
w żółtej koszulce, w której jechał przez tak długo. Na koniec niby niczego nie zdobył - w generalnej klasyfikacji czwarty, żadnej koszulki lidera. Ale to on stanowił siłę napędową tego Touru, on sprawiał największe niespodzianki, bo przecież od wjazdu w Pireneje wróżono mu odpadnięcie, a ten zawzięcie trzymał się najlepszych i nie był od nich w niczym gorszy. Dopiero na etapie 19 stracił nieco więcej, ale i to przez ogromną wolę walki, która kazała mu gonić uciekających samemu... przecież początkowo uciekała czwórka: Contador, Schleck, Evans (trzej najwięksi!) i właśnie Voeckler. I kiedy Voeckler z Evansem odpadli, Evans odpadał znacznie szybciej, a Voeckler uparcie i samotnie gonił. Wielki szacunek dla tego zawodnika!
No to zwycięzca,
Cadel Evans:
Zdjęcie z czasówki, bo ostatecznie wygrał czasówką. Ale moim zdaniem - przy założeniu TAKIEJ formy, jaką pokazał w jeździe na czas - wygrał trochę wcześniej a mianowicie na etapie królewskim (18), który niby przegrał... Wtedy, co Andy Schleck odsadził wszystkich i wygrał samotnie. Reszta faworytów długo się zbierała, żeby gonić i nikt nie chciał. I to Cadel Evans ostatecznie przez kilkanaście kilometrów podjazdu jechał na czele i parł pod górę, i to on, a nie inni, zmniejszył przewagę Andy'ego do takiej, którą potem mógl zniwelować, nawet gdyby Schleck lepiej pojechał na czas.
"Drudzy będą pierwszymi", jak to Tomasz Jaroński podsumował - po dwóch drugich miejscach w Tour de France Evans w końcu wygrywa!
Andy Schleck
Szkoda mi go, bo i on dwa razy drugi, teraz po raz trzeci już (z rzędu!), a przecież tak wspaniale wygrał etap osiemnasty. Samodzielny atak 60 km przed metą i niesamowite zwycięstwo! To był na pewno best moment Touru. Ale jednak na czasówce zupełnie był wypompowany i wygrać nie mógł. Młody jest, może jeszcze zdąży
I wreszcie ten, o którym bardzo chcę napisać:
Pierre Roland
Przez wiele etapów wiernie jechał ręka w rękę z Voecklerem, liderem swojego zespołu i całego Touru. Kiedy wszyscy Szlekowie, Contadorzy, Evansi i inni zostawali sami, Rolland trwał z Voecklerem do końca. A przecież to oni byli drużyną potencjalnie słabszą, spoza pierwszej ligi, z dziką kartą na Tour de France! No a Rolland jechał i jechał, i prawie tak jak Voeckler, nie zostawał.
Aż w końcu przyszedł ten etap, kiedy Voeckler został, a wtedy już na własny rachunek Rolland ruszył do góry na Alpe-d'Huez, i wygrał z dwoma hiszpańskimi mistrzami, o czym pisałem kilka dni temu. Piękny to był moment i strasznie mu się to zwycięstwo należało! Kończy ponadto Tour z białą koszulką najlepszego młodego kolarza. To jest coś i mam nadzieję o nim usłyszeć w przyszłych sezonach.
Kto jeszcze? No chyba jednak
Samuel Sanchez.
Był bardzo aktywny, kiedy tylko oglądałem, jego pomarańczowa koszulka zawsze zwiastowała, że coś się będzie działo. Wygrał pierwszy prawdziwy górski etap, do stacji narciarskiej Luz Ardiden, a chyba dwa razy był drugi, a na koniec zdobył tę okropną koszulkę w czerwone grochy
Zasłużenie!
Last but not least :
Thor Hushovd i
Edvald Boasson Hagen
To, że na początku Hushovd zdobył żółtą koszulkę w wyniku bliżej niezrozumiałych dla mnie przeliczeń wynikających z jazdy drużynowej na czas, to pikuś. To, że później ją długo trzymał, na płaskich etapach, gdzie nie było różnic czasowych, też nie takie nadzwyczajne. Ale styl, w jakim wygrał dwa etapy w drugiej fazie Touru, to robiło wrażenie! Najpierw wielka ucieczka do Lourdes, gdzie wygrał z dwoma Francuzami,
Sandy Casarem i
Jerome Roy (ich też można by wymienić wśród bohaterów: ciągle uciekali!), a potem niesamowity Dzień Norwegów, kiedy uciekli i wygrali: Thor Hushovd, Edvald Boasson Hagen i Ryder Hesjedal, formalnie z Kanady, ale nazwisko mówi za siebie
Hagen wygrał potem etap następnego dnia, też przy brawurowej ucieczce (a nawet ucieczce od ucieczki!), a przecież wcześniej już wygrał sprint! W ogóle obaj Norwegowie zaimponowali mi, bo ja generalnie nie lubię sprinterów, denerwują mnie jako tacy cwaniacy, co ich ekipa zgrabnie rozprowadzi, a oni potem wyskoczą z kapelusza i wygrają (Cavendish, blee). A oni niby tacy sprinterzy: w tym roku na Tourze etap z peletonu wygrał Hagen, ale wcześniej nie raz Hushovd, i to taki specjalista od klasyfikacji punktowej (czyli de facto dla najlpeszego sprintera). Ale o ile Cavendish poza sprintami nigdy się nie pokazuje, o tyle obaj Norwegowie pokazali się z jak najlepszej strony również przy ucieczkach i całkiem samodzielnie. Do tego wiadomo, że są świetni w jeździe na czas = zawodnicy kompletni.
Ha, no i słusznie zauważyli nasi nieocenieni komentatorzy, że w całym Tour de France było w ogóle tylko dwóch Norwegów - ale jakich!
Starczy tych bohaterów. To nie znaczy, że nie doceniam innych.
Frank Schleck nie skończył Touru na trzecim miejscu bez powodu; ale jednak w cieniu brata.
Alberto Contador, choć po raz pierwszy od lat nie wygrał dużego wyścigu, w którym wystartował, w sumie jechał przecież bardzo dobrze. Bardzo waleczni Francuzi, w tym zwłaszcza Sandy Casar i Jerome Roy, już wymieniałem. Jak zawsze dzielnie peleton ciągnęli i dla swoich liderów pracowali
Jens Voigt i
Sylwester Szmyd. No dobra,
Mark Cavendish jak zawsze wygrał furę etapów i zieloną koszulkę. Nie podobali mi się jeno Włosi, zwłaszcza Damiano Cunego, który dowiózł do końca wysoką pozycję szóstą, ale ani razu nie widziałem, żeby cokolwiek ciekawego zrobił, po prostu trzymał się czołówki i konsekwentnie nie tracił (ale jego chociaż rozpoznawałem po różowej koszulce, a Toma Danielsona, który też dowiózł pozycję w pierwszej dziesiątce to chyba ani razu nie udało mi się nawet zidentyfikować
).
Ale dobry ten Tour był i oglądałem go dość sporo, a bardzo sporo doczytywałem na letour.fr stąd moje wymądrzanie się