Panowie od wuefu.... temat rzeka.
Pierwszy pan od wu-efu, który stanął na mojej drodze (a którego nazwiska, ani przydomku nadanego mu przez uczniów niestety nie pomnę), całkowicie minął się z powołaniem. Powinien być malarzem, poetą, albo ćwiczyć medytację w tybetańskim klasztorze - kraina łagodności na dwóch, lekko pałąkowatych nogach. No w każdym razie powinien robić coś, co nie ma absolutnie nic wspólnego z obcowaniem z bandą pryszczatych i rozwydrzonych wyrostków. Niestety owa banda szybko wyczuła żer rzucony jej w ofierze przez ministerstwo edukacji i zaczęła ten fakt niecnie wykorzystywać. Tak, to niestety w mojej szkole, a nie w Toruniu zainicjowano zwyczaj zakładania nauczycielowi kubła na śmieci na głowę. Różnica polegała na tym, że za moich szczenięcych lat nie było jeszcze telefonów komórkowych z funkcją nagrywania filmów i nikt tego (na szczeście) nie uwiecznił. Kariera tego pana wuefisty nie trwała długo. Skończyła się w momencie, kiedy doprowadzony do ostateczności znokautował jednego ze swoich najwiekszych ciemiężycieli. Między nami ten gnój całkowicie na to zasłużył (wiem, bo byłem świadkiem tej sceny), no ale jak wiadomo system edukacyjny nie popiera takich rozwiązań wychowawczych i pan od wu-efu przezstał być panem od wu-efu (przynajmniej w naszej szkole).
Na jego miejsce przyszedł pan Kwaśniewski (vel Kwaśniak). Bardzo wartościowy człowiek. Alkoholik... ale jednocześnie prawdziwy mistrz w swoim fachu. Nie dość, że udało mu się wprowadzić dyscyplinę i opanować tą bandę diabłów wcielonych (jakimi wtedy byliśmy) w ciągu jakiś 20 sekund, to jeszcze w przeciągu kilku miesięcy udało mu się uformować z tego niewdzięcznego budulca, drużynę siatkówki z prawdziwego zdarzenia. Żadnej tam miękkiej gry. Bloki, pady, krew i pot na parkiecie. Co więcej, zaczęliśmy startować w jakiś międzyszkolnych turniejach. Zacząło się od dzielnicowych, a skończyło na wojewódzkich, czy tam coś. Pamiętam, że jak raz "nie dałem z siebi wszystkiego" na jednym z meczów, to na najbliższej lekcji wf-u miałem okazję ćwiczyć pady bez ochraniaczy... bite 45 minut. Nigdy wcześniej, ani później nie zdarłem sobie tak kolan.
Bardzo ciepło wspominam pana Kwaśniewskiego... niestety zeszło się biedaczkowi, bo wylewu dostał. Pewnikiem przez tą gorzałę, którą walił na przerwach w swoim kantorku.
Skoro jesteśmy przy wu-efistach z epoki podstawówkowej, to muszę jeszcze wspomnieć o pani od wf-u, która co prawda nie prowadziła zajęć dla chłopaków, a dla dziewczyn, ale jej walory (nomen-omen) fizyczne przyczyniły się do tego, że w naszej budzie popularny na onczas hit Kazika "Spalam się", doczekał się przeróbki traktujacej nie o pani od angielskiego, a od wf-u. Wielki smutek zapanował w szkole (oczywiście pośród męskiej części uczniów), kiedy okazało się, że pani Jola (a jakże!) jest w ciąży. Podejrzanym był pan od muzyki.
No i przechodzimy do szkoły średniej. W pierwszej i drugiej klasie LO trafiłem w ręce pana Omięckiego (vel Bawołka, vel Miękkiego) - człeka małego ciałem (w porywach 165 cm wzrostu), lecz wielkiego duchem - nauczyciela starej daty. Tak starej, że uczył wuefu jeszcze mojego tatę i mojego ojca chrzestnego. Już na pierwszej lekcji, wyczutując listę zatrzymał się przy moim nazwisku i mówi: "Wrzosek? Czy ja przypadkiem nie uczyłem twojego starszego brata", ja na to, że to absolutnie niemożliwe, bom jedynak, a on na to z nagłym olśnieniem: "A! Tatę!". Znaczy, byłem ugotowany.
Pan Omięcki miał zasady i twardo się ich trzymał. Na każde zajęcia trzeba było mieć przygotowany strój. Mógł być w dowolnym kolorze pod tym wszakże warunkiem, że koszulka była biała, a spodenki czerwone. Przybycie ze strojem w innej kolorystyce było równoznaczne z nieprzygotowaniem się do lekcji. I żadnego tam "macie tu chłopcy piłeczkę i sobie pograjcie". Plan był realizowany sumiennie punkt po punkcie. Drabinki, pompki, brzuszki, stanie na rękach, skrzynia, koń, bieg na 60m i na kilometr, piłka lekarska, dwutakt, serw etc.
Poza tężyzną fizyczną pan Omięcki kształtował także nasze zachowanie. Do dziś pamiętam burę jakiej nam udzielił, kiedy zauważył (my niestety wtedy go nie zauważylismy), że jadąc autobusem w drodze ze szkoły do domu zachowujemy się "nie dość powściągliwie" i tym samym "nie przynosimy chluby szkole, której tarcze mamy zaszczyt nosić" (to, że żaden z nas nie miał wtedy żadnej tarczy nie miało akurat najmniejszego znaczenia). Kiedy indziej przyłapał mnie na jaraniu szlugów w przebieralni. Zamiast bawić się w płomienne przemówienia, albo wydać mnie w ręce wyższej instancji, bez słowa postawił przede mna wiadro z wodą i wręczył mop, dodając jedynie, że mam nie ograniczać się jedynie do przebieralni i podłogę pod prysznicami tez mam umyć. Wreszcie, kiedyśmy już byli w czwartej klasie, zgodził się przyjąć na siebie niewdzięczną rolę nauczenia nas poloneza, który miał być przez nas odtańczony na studniówce.
Zdecydowanie najbardziej "archetypalny" i najbardziej "klasyczny" nauczyciel od wuefu jakiego miałem okazję poznać.
Zanim jednak pan Omięcki uczył nas poloneza, w międzyczasie nasza klasa została przekazana w ręce pana Góreckiego, który nie dość, że chodził do szkoły z moją mamą, to w dodatku był także kiedyś uczniem pana Omięckiego i w sumie był kontynuatorem jego szkoły nauczania
.
Niestety (albo na szczęście), moc w nim nie była tak silna jak w starym mistrzu i zapału do realizacji programu wystarczyło mu tylko na rok. Kiedyśmy już byli w czwartej klasie poluzował nam cugli i jak było ciepło graliśmy w nogę na boisku, a kiedy aura nie dopisywała rżnęliśmy w kosza na sali.
Ostatnią z osób kształtującą moją tężyznę fizyczną w ramach programu przygotowanego przez MEN, był trener boksu, którą to dyscyplinę ćwiczyłem na studiach. Tu podkreślam - trener nie nauczyciel. Tak jak bowiem w/w p. Omięcki był klasycznym "nauczycielem WF-u", tak ten jegomość (którego nazwisko też wyleciało mi z pamięci), był "klasycznym trenerem boksu". Mały, ale za to kwadratowy, z ochrypnietym głosem i fryzurą na jeża. Pomimo, że sumiennie starał się nam wykładać tajniki sztuki pięściarskiej, to widać było, że my, wątłe studenciaki śmiertelnie go nudzimy i że nawet lekko pogardza samym sobą za to, że robi to co robi. Mimo to, ożywiał się czasem i błysk ekscytacji pojawiał się w jego oczach, kiedy podczas treningowych sparingów jeden drugiego trafił zbyt dobrze i nagle leniwe machanie rękami udające ciosy i bloki, zaczynało układać się do prawdziwej walki, zaś głupawe uśmieszki na gębach, przemieniały się w zawzięty grymas. Tak, kiedy atmosfera gęstniała i zapach krwi prawie było czuć w powietrzu nasz trener patrzył na nas znacznie łaskawszym okiem.
O! I to by było na tyle.
Czas najwyższy odpowiedzieć na pytanie elronda.
elrond pisze:
pan od wuefu czy pani od wuefu ?
Pani Jolu, jak byśmy mogli o pani zapomnieć.