Ultima Thule

Forum fanów Armii i 2TM2,3
Dzisiaj jest wt, 19 marca 2024 05:31:59

Strefa czasowa UTC+1godz.




Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 218 ]  Przejdź na stronę Poprzednia  1 ... 8, 9, 10, 11, 12, 13, 14, 15  Następna
Autor Wiadomość
PostWysłany: ndz, 29 listopada 2015 12:44:25 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 20 października 2008 16:48:09
Posty: 6421
Dziś na mszy z przodu kościoła wesoła gromadka dzieci.
Na koniec ksiądz z uśmiechem do rodziców - te dzieci to wam się mnożą
tato – tak jakoś w ciągu nocy
ksiądz – to dobrze, to znaczy, że kochacie dzieci

wszyscy się uśmiechają :D

przypomniały mi się te wpisy:
Pietruszka pisze:
zostałem dziadkiem, i zostałem ojcem... czym byłaby miłość bez swych owoców?

Pietruszka pisze:
dom zacznie pachnieć dzidziusiem, wiecie... te cudowne noce pełne oczekiwań i spacerów na wpółprzytomnych, samo to chodzenie z dzidziusiem na rękach to jak modlitwa... no co ja będę Wam gadał... trzeba kochać... i tyle

:D :D :D

takie słowo na dziś :wink:

_________________
J 14,6


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: wt, 01 grudnia 2015 10:49:13 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 11:17:46
Posty: 4935
Skąd: Biadacz
Nie wiem gdzie to wrzucić - wrzucam tu...

W sobotę a nie niedzielę byłem w Kolonii - już raz widziałem Katedrę i zrobiła na mnie ogromne wrażenie...
Byłem z żoną w drodze na koncert w Duisburgu, Kolonia była stacją przesiadkową i bardzo chciałem jej tą katedrę pokazać...

Katedra porywająca, przytłaczająca, pięknem zwalająca z nóg... setki ludzi przechodzi przez nią szlakiem wycieczkowym dla zwiedzających... kątem oka dostrzegam zagrodzone drzwi upchnięte gdzieś głęboko w bocznej nawie... for praying only głosi groźny napis...za drzwiami malutka kapliczka... pusto, cicho... Pan Jezus czeka samotnie... weszliśmy, pomodliliśmy się żeby nie był sam... ktoś przyszedł... potem jeszcze kogoś minęliśmy wychodząc...

...a w niedzielę na polskiej mszy w Duisburgu pełno ludzi i wieniec adwentowy z jedną zapaloną świecą.

pozdro...
KoT


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: wt, 01 grudnia 2015 15:58:11 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 20 października 2008 16:48:09
Posty: 6421
KoT pisze:
malutka kapliczka... pusto, cicho... Pan Jezus

:D

nie jestem entuzjastą świadectw

natomiast wiele razy na UT przeczytałem mini świadectwa
takie jak to
i bardzo je lubię
i są dla mnie bardzo budujące
za wszystkie dziękuję

_________________
J 14,6


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: wt, 01 grudnia 2015 17:15:00 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 24 listopada 2014 21:36:08
Posty: 735
Skąd: z nienacka
A czy ktos z Was oddaalby zycie za swoja wiare?

_________________
Mieszkam we mgle, po tamtej stronie
mieszkam we mgle, na jakiś czas


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: wt, 01 grudnia 2015 17:54:39 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 20 października 2008 16:48:09
Posty: 6421
na to pytanie odpowiem tylko gdy będę miał przystawiony miecz do szyi czy pistolet do skroni
reszta jest zarozumialstwem, pychą czy spekulacją

nie wiem
daj Boże łaskę bym powiedział tak

_________________
J 14,6


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: ndz, 06 grudnia 2015 09:25:40 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 20 października 2008 16:48:09
Posty: 6421
Dziś św. Mikołaja :D
najpiękniejsza opowieść jaką znam

Pierwsze dary świętego Mikołaja
Zofia Kossak-Szczucka.
Opowiadanie pochodzi z książki "Szaleńcy Boży"

Dom ubogiego Symforiona kamieniarza stał przy głównym placu Myry, górującym wysoko nad piaskowzgórzem licyjskim. W oddali błękitniało morze. Białe żagle, podobne motylom, skupiały się wokoło błyszczących w słońcu portowych ramion Andriaku. Plac był duży, nieustannie wypełniony tłumem ruchliwym i gwarnym, wieczną radość dla oczu dziecięcych stanowiącym, przeto Prakseda, Sekundus i Ab-don, nędzne potomstwo ubogiego Symforiona, przesiadywali całe dnie przed domem, sycąc oczy, by oszukać głód żołądka. Nagie ich ciałka wystalizną kości jaskrawo wyrażały zadawnioną biedę. Zapadłe głęboko oczy wpierały się pożądliwie w nieosiągnięty nigdy przedmiot marzeń: gorące placki miodne, maczane w oliwie, grubego handlarza Gorgona, sąsiada. Gdy na cienkim trójzębie żelaznym rozdawał placki szczęśliwcom, mogącym zapłacić za nie ćwierć obola, oliwa kapała na gorącą blachę, przypalając się z sykiem, i rozkoszna woń dochodziła aż ku dzieciom, powodując łaskotanie w krzyżu i napływ śliny do wyschniętej grdyki. Tuż za Gorgonem stara jednooka Tryscylla sprzedawała gołębie. Powiązane za nóżki parami, podlatywały wkoło niej, trzepocąc. Prócz gołębi handlowała też dziewczętami, długie chwile trawiąc na szeptach z bogatą młodzieżą myreńską, do której szczerzyła bezzębne, krzywe usta. Wróżbiarz Thalesus zapraszał ręką przechodniów do wnętrza zasnutej oponą izby, w której smrodliwych ciemnościach ukazywał w wiadrze wody przyszłe losy. Rój much brzęczał opodal nad rozłożonym mięsiwem przed kramem rzeźnika. Psy bezpańskie płowe wałęsały się między nogami przechodniów. Środkiem placu przelewał się ruchliwy tłum, pstro i barwnie przyodziany. Filozofowie w białych tunikach szli poważnie, rozmyślnie nie widząc przechodniów. Za nimi śpieszyli skryby. Nieraz zdarzało się, że na jednym końcu placu stawał na kamiennym podwyższeniu retor, na przeciwnym zaś sofista, do zupełnego schrypnięcia głosu starając się przekrzyczeć wzajemnie i przyciągnąć tłum do siebie. Podjudzani przez rozbawionych słuchaczy, kończyli nieraz dysputę pięściami. W dnie świąteczne przesuwały się wśród modłów procesje diakonów i pobożnych diakonis w długich zasłonach na twarzach. Czasem wstrząsał miastem żelazny krok legij, dążących z Północy na Południe albo ze Wschodu na Zachód. Rzemienne skórznie zrudziałe były od śniegów lub popękane od gorących piasków. Drgały mocą stalowe golenie, kolana. Szczękały tarcze, władne wznieść Cezara, olśniewały w słońcu miecze, zdolne powalić wybrańca. Przed zwartym ich wężem rozstępował się z dala tłum i gród zalegała cisza. Oni zaś szli mimo, nie spoglądając na boki, zapatrzeni w daleką swą drogę, we własną rzymską nieodpartą moc. Gdy wieczór zapadał, do wygłodniałych dzieci powracał równie jak one wychudły ojciec Symforion, cały dzień pracujący w kopalniach marmuru, w twardym trudzie zdobywający prawo do nędznego życia. Przynosił dzieciom garść fig i suchy placek jęczmienny, po czym układali się na spoczynek przed drzwiami niskiego domostwa. Plac zalegała cisza. Czerwone latarnie błyskały u drzwi winiarni. Gdy i one zgasły, maleńkie samotne światło ponad bazyliką jak baczne oko czuwało nad uśpionym miastem. Każdy z mieszkańców spojrzawszy w tę stronę wiedział, że to płonie lampka zatlona ku czci Matki Bożej, przed której obrazem sędziwy biskup Myry, świątobliwy Epiphanes, trawi dnie i noce na nieustannej modlitwie. Z dawna pacierzami jeno dzielił sobie czas, niewidomym od lat będąc. Wiekowy był biskup, z łoża z trudem dźwigający się przy pomocy pilnych diakonów. Rozluźnione więzy starczego ciała z trudem przytrzymywały duszę, która lada dzień uleci. Uleciałaby już pewno, gdyby nie troska, do ziemi wiążąca. Podziela ją całe miasto: Nie masz biskupa następcy! Słusznie przypuszczają ludzie, że działają tu złe czary. Bo raz po raz diakom i Rada przywodzą przed starca kapłanów co najprzedniejszych, najświątobliwszych, uczonych, prosząc by ręce na którego z nich położył, następcą swoim mianując — na próżno, bo bezsilnie opadają starcze dłonie. Do zmartwiałego ucha Głosy tajemne, nieodparte, szepcą: Nie tego naznaczysz!... I próżno wypatruje starzec ślepe oczy, czekając na godniejszego. Stawali już przed nim z całej Licji ludzie godni wielkiego zaszczytu i urażeni odeszli. Wrócił do swojej pustelni, uśmiechając się wyrozumiale nad starczym dziwactwem biskupa, świątobliwy anachoreta Hierofanus. Odszedł uczony teolog Baladon. Lud szemrał niezadowolony. Lada dzień biskup zemrze i trza będzie chyba do dalekiej Aleksandrii słać, do tamtejszego kościoła. Skołatany, serdecznie bolejący nad tym stanem rzeczy Epiphanes czuwał nocami, w modlitewnym wysiłku daremnie starając się rozeznać, od kogo pochodził więżący dłoń jego Głos. Był to głos Boga? Nie byłże to — o udręko! — głos demona?! Wspierając utrudzone, rozeschłe ciało o klęcznik, modlił się starzec bezsenny. Z pięknego swego domu, na przeciwnym końcu placu tuż przy domku kamieniarza stojącego, patrzył uparcie w światełko migocące w komnatce biskupa — Mikołaj, syn Euzebiuszowy. Młody był, brzydki i nieśmiały. Dziwaczna nieśmiałość pętała go od dziecka niby sieć. Stronił od ludzi, których lękał się w cichym swym sercu. Bezpieczny byłby i wolny gdzieś na dalekiej pustyni, los zaś uczynił go dziedzicem wielkiego majątku, z którym nie wiedział, co począć. Noce jego były bezsenne i nużące ciężką troską. Nie chciał bogactwa, a jak by je rozdać, nie wiedział. Nieśmiałość kleiła mu wargi, gdy pragnął rozważnej porady starszyzny. Zawezwać ubogich, niech biorą? Ścierpnął i skulił się w sobie na myśl, że ogłoszono by go dobroczyńcą i wyniesiono w triumfie na plac. Zbierała ochota rzucić wszystko i nocą ujść z domu, lecz wstrzymywała myśl o chciwym krewniaku, który przyjdzie, dom opuszczony zajmie i twardą dłonią zacięży nad niewolnikami. Udarował ich wolnością — oni przedsię padli mu do nóg, błagając, by im pozostać pozwolił... I plątał się bezradnie wśród swych bezużytecznych dostatków, których podjąć i dobroczynnym potokiem między ludzkość skierować nie umiał. Świt błysnął, różowiąc góry. Ranny wiew odświeżył skołataną głowę. Stroskany młody bogacz spojrzał z ganku w dół, gdzie kamieniarz Symforion ziewał, powstając do pracy. Dzieci spały, nagie, skulone pod chłodem nocy, podobne do sinych trupków. Nagły ból ścisnął serce Mikołaja. Zaprawdę — pomyślał — wszystko na świecie jest lżejsze i do zniesienia łatwiejsze niż niedola małych dzieci. Współczującym okiem ogarnąć można każdy ból i pójść swoją drogą spokojnie, jeno nie cierpienie dziecka. Człek dojrzały zna przyczynę i powody swego bólu. Człek dojrzały zapaśnikiem jest świadomym — dzisiaj leży powalony, kto wie zaś, czyli sam nie tłoczył przeciwnika wczoraj? Któż odgadnie, jaki odwet gotuje mu jutro? Lecz krzywda dziecka cięższa jest niż świat. Niewinne oczy, zachodzące łzami z bolesnym zdziwieniem nad złem, palące są i niezapomniane jak wyrzut Boga samego. Niewinność Chrystusowa mieszka w drobnym ciałku nie znającym grzechu ni jego przyczyny. Kto miłuje Chrystusa, miłować musi ponad wszystko inne — dzieci. Przez nie dojdzie ku Niemu najłacniej. Biada życiu, które krzywdzi małych! Szczęśliwy, kto krzywdę dziecinną nagrodzi... Stukot oddalających się spiesznie sandałów obudził w nocy Praksedę córkę Symforiona. Ciemna postać w naciągniętym głęboko kapturze mignęła w zdziwionych oczach dziewczynki. Odwróciła się na drugi bok, by zasnąć ponownie, gdy zapach bliski, nęcący poderwał ją na nogi. Instynktem głodnego zwierzęcia wyczuła jadło w pobliżu. Sięgnęła ręką — znalazła. Ze zdławionym piskiem zdziwienia kopnęła w chude żebra braci. Na wpół przytomni ze snu, rzucili się na nią, na zdobycz. Nie mówili nic. W mroku nocnym węchem i dotykiem raczej niż oczami rozpoznawali, zachłystując się spazmem rozkoszy, z widzenia jeno znajome mięsiwo pieczone w szafranie, węgorze tłuste w oliwie i placki lepkie od miodu, wonne od korzeni. Jedli żarłocznie, pomrukując z rozkoszy, jak to czynią zwierzęta, aż gdy szczęki im ustały, a kałdunki po raz pierwszy w życiu stały się pełne i ciężkie, przebudzili śpiącego opodal ojca. Ubogi kamieniarz, ostrożnym człowiekiem będąc, nie zadowolił się samym faktem radosnym. Nasyciwszy głód, zapragnął wiedzieć, skąd spadły dary nieznane. Lecz Prakseda nie umiała nic powiedzieć. Obudziła się, bo nieznajomy człowiek biegł przez plac. Poczuła placki, bo leżały tuż obok... Zatliwszy olejny kaganek, Symforion podjął ostrożnie resztę zapasów, by skryć je w izbie przed okiem zawistnych sąsiadów — i radość odjęła mu mowę: oto jeszcze lniana szatka, w sam raz dla Praksedy, i opończe ciepłe, wielbłądzie dla chłopców, i woreczek dzwoniący, a w nim... Ach! ach! a!... Przyciskając go oburącz do piersi, nędzarz dygotał jak liść. Nie będą już nigdy głodni! Ukląkł, bijąc pokłony Stwórcy, a także i bogom, nie wiedział bowiem, kto mu ten dar zesłał. Dziękował więc we łzach Jezusowi i Jowiszowi zarazem. Najświętszej Pannie i Afrodycie. Naraz pomyślał, że niechybnie okradziono kogoś w mieście, i złodziej, spłoszony, zdobycz swą przy nich podrzucił. Wszakże dziewczyna uciekającego słyszała. Zgarnął oburącz skarb, przenosząc go w głąb ciemnej nory, zwanej domem, przykazując srogo dzieciom nic nikomu o zdarzeniu nie opowiadać, natomiast pilnie słuchać, gdy obwoływacz stratę ogłosi. Lecz obwoływacz nie ukazał się wcale na placu, na którym dwóch retorów potykało się na słowa od straży rannej do schyłku dnia — aż słuchacze, zakładający się o to, który przetrzyma, wodę im z winem podawali dla pokrzepienia. Ubogi dotychczas kamieniarz nie wiedział, co o tym myśleć. Nie wiedział również, że następnej zaraz nocy dzieci uboższego jeszcze niż on Nazariusza takiż sam skarb przy ubogim swoim posłaniu znalazły i że równie jak on ostrożny Nazariusz zalecił dzieciom milczenie. Z kolei bogatymi się zbudziły i małe córki starej Darii, wdowy niemocą ruszonej, potem Rustykus i Klemens, sieroty po Tymoteuszu tragarzu. Wtedy przestano się już ukrywać i wieść huknęła wśród ludzi, że dobroczynny demon nawiedza miasto w nocy, rozdaje królewskie dary. Zapewne obdzieli z kolei wszystkich mieszkańców? Z radosnym wzruszeniem myśleli bogaci kupcy, jakie skarby tajemniczy gość musi zachowywać dla nich, skoro tak hojnie obdziela nędzarzy, niewartych spojrzenia. Kimże był? Aniołem? Demonem dobrym? Gdy nie kwapił się iść z darami pomiędzy bogaczy, gotowi go byli ogłosić duchem piekieł, czartem, i dary na ogień skazać. Że znajdowały się jednak między nimi misternie z drzewa lub kamienia rzeźbione wyobrażenia Baranka albo Gołębicy, musiano uznać niebiańskie pochodzenie dobroczyńcy. Tymczasem nie mijała noc, by ktoś z ubogich, dzieci mających, obdarowany nie został. W mieście nie mówiono już o niczym innym, z grozą, zawiścią, uniesieniem i błogosławieństwem lub oczekiwaniem. Bądź co bądź podnosiło to ogromnie znaczenie grodu. Myra dotychczas szczyciła się, że wylądował w niej kiedyś Paweł z Tarsu, Apostoł narodów, a przejeżdżał cesarz Hadrian, obwożący po całym świecie frasobliwą, niespokojną duszę. Do tych odwiedzin przybywały nowe, nierównie wszakże znaczniejsze. Nikt dotąd nie widział tajemniczego przybysza. Zjawiał się, gdzie się go nie spodziewano, i rzuciwszy do wnętrza domu lub przed progiem tłumok z darami, znikał bez śladu. Niektórzy zaręczali, że widzieli świetlisty rąbek mknącej szaty i rozpoznawali Archanioła Gabriela. Inni stwierdzali, że pojawieniu się Geniusza towarzyszył nagły wicher, a wraz czar schodził na głowy mieszkańców, klejąc im oczy nieprzepartym snem. Więc grube przekupki, omijane dotychczas przez Ducha, kiwały frasobliwie głowami, zapewniając, że nieczyste to muszą być moce. Wśród ogólnego zaciekawienia prawie niepostrzeżenie przechodziła inna sprawa, zaszczytu miastu nie przynosząca, nie ogadana ani roztrząśnięta jak by należało przez gawiedź rynkową. Oto Mikołaj syn Euzebiuszowy, po którym słusznie spodziewać się było można statku i pobożnej obyczajności, zostawszy dziedzicem nie byle majątku, zamknął się przed ludźmi, by wieść życie gorszące i haniebne. Co dzień wieczorem (opowiadali z żalem niewolnicy) młody pan wymykał się z domu, by wrócić dopiero o świcie. Przepadał bez wieści i darmo próbowano go śledzić. Pozornie niezręczny, nabierał chytrości węża, gdy chodziło o zmylenie śladów. Raz wyzwoleńcowi imieniem Jonas udało się go dostrzec: w ciemnej opończy i kapturze szczelnie nasuniętym na głowę wałęsał się po najgorszej, odległej dzielnicy miasta. Czego tam szukał?... Co więcej, starszy wyzwoleniec Theobaldus, zaufany nieboszczyka Mikołajowego ojca, zajrzał kiedyś ukradkiem do skarbca domowego i z przerażeniem zauważył w nim znaczny ubytek. Mikołaj trwonił fortunę z trudem zbieraną przez pobożnego a zapobiegliwego Euzebiusza! Niewątpliwie hołdował grzesznym miłostkom greckim, przez Kościół najsurowiej potępionym. Starsi mężowie starali się nakłonić świątobliwego Epiphanesa, by grzesznika do siebie zawezwał i powagą biskupią poprawę życia nakazał, lecz starzec obojętny był na te namowy. — Zali kto go na grzechu zdybał? — zapytywał. Darmo było zdziecinniałemu ślepcowi tłumaczyć, iż niepotrzebny jest widok grzechu samego, tam gdzie ogólne, niezbite o winie trwa przekonanie. Na koniec więc dawni przyjaciele i towarzysze nieboszczyka Euzebiusza, Markus Ancilla, najbogatszy kupiec w mieście, zapalczywy Chrystofor, żeglarz i łagodny Lucjus, trzymający gospodę w Andriaku, zeszli się, by synowi przyjaciela sumienie roztrząsać. Dość długo stukali kołatką u wrót, zanim niewolnik otworzył i dostojników do atrium wprowadził. Markus trącił znacząco Chrystofora w bok i obaj smutnie pokiwali głowami, rozglądając się dokoła. Wykwintne niegdyś mieszkanie wiało opuszczeniem. Na zapylonym marmurze tabliczek nie zapisał się od dawien dawna żaden gość. Jedynie przed obrazem Najświętszej Dziewicy, umieszczonym w miejscu, gdzie pogańskimi czasy stał ołtarzyk bóstw domowych, płonęła lampka oliwna jak dawniej. Na odgłos kroków odwrócili głowy. Mikołaj stał przed nimi, schylając się w kornym ukłonie. Nieśmiała jego twarz wyrażała najwyższe zakłopotanie, szerokie usta uśmiechały się niepewnie, a z całej postawy bił lęk nieczystego sumienia. Obrzucili go surowo badawczym wejrzeniem, siadając wygodnie na ławie. — Mikołaju, synu Euzebiuszowy! — zagaił rzecz Markus Ancilla z powagą. — Jako przyjaciele ojca twego pobożnej pamięci przyszliśmy cię spytać, co czynisz... — Zgorszenie miastu dajesz, którego ścierpieć nie możemy! — przerwał porywczo Chrystofor. — Zbawienie duszy narażając — westchnął Lucjus, składając ręce na wydatnym brzuchu. — Noce poza domem spędzasz — podjął surowo Ancilla — majątek nikczemnie marnujesz. Nie po to ojciec twój zapobiegliwie go gromadził... — Hańbisz się! Tajnej rozpuście oddajesz! — Powiadają już, żeś wiary świętej odstąpił, do pogańskich praktyk bezecnych należąc... Mikołaj potrząsnął głową przecząco. — Oby tak nie było!... Dokąd zatem chodzisz nocami? — Gadaj zaraz, a szczerze! — W imieniu gminy żądamy! A gdy oskarżony milczał uparcie, mnąc kraj sukni w drżących palcach, w sercu poważnych mężów wezbrał słuszny gniew. — Biada ci, nieszczęśniku, który w szpony szatanów popadłeś! — zagrzmiał Chrystofor. — Biada ci! Ratować będziem twą duszę, z wolą czy bez woli, obaczysz! Wyszli wzburzeni, otrzepując na progu starannie sandały. Mikołaj stał bez ruchu. Wyzwoleniec odprowadził ich do drzwi. — Nie tak nas tu niegdyś przyjmowano — sapnął doń gniewnie Chrystofor. — Na taki żar nawet kropli wina nie podałeś, Symforionie! — Nie mamy wina w domu, dostojny panie! — szepnął wyzwoleniec. — Nie ma wina?! Cóż podajecie do stołu? — Mleko kozie — westchnął sługa. — Młody pan przaśnymi plackami, figami i mlekiem żyje, a my z nim — dokończył żałośnie. — Słyszeliście, szlachetni przyjaciele? — zagadnął za wrotami do towarzyszy Markus Ancilla. — W nocy fortunę trwoni na rozpustę, w domu zasię służbę głodzi... — Czary to pogańskie! Czary! Tesalijskie jędze go zmamiły. Widziały praczki onegdaj podle gaju, któren ku wybrzeżu schodzi, korowód owych czarownic, przy miesiącu tańce swoje sprawujących... — Uchowaj Boże! — wzdrygnął się z lękiem Lucjus. — Na świętego Walentego męczennika! W gaju?! Toż tam Mikołaja, rzekomo wracającego z Andriaku, widziano! — Baczycie?! — Nie tylko dla pamięci cnotliwego Euzebiusza, lecz dla spokoju całego miasta, które za sprawą jednego apostaty nawiedzone przez demony być może, należy swawolę Mikołaja grzesznika ukrócić — stwierdził uroczyście Chrystofor. Weszli do winiarni, gdzie znajomi zwartym kołem otaczali Serwiliusza owocarza. Geniusz dobroczynny nawiedził jego dom tej nocy. Mała Lucylla zdążyła zobaczyć, gdy znikał, długi szmat barwnej materii. Dziecko, jak to dziecko, upierało się, że była to sakwa z kwiecistego bławatu zeszyta, z której Geniusz wytrząsnął swe dary, niewątpliwie zaś musiał to być kraj szaty lub skrzydła. Lecz trzej mężowie słuchali tego obojętnie. Co tam Geniusz! Dotąd nie był u nich i u innych, co najprzedniejszych. Nierównie więcej pochłania ich uwagę sprawa Mikołaja. Obiecali sobie roztoczyć baczny nadzór nad grzesznikiem. Jakoż w parę dni później już go wykryli, przemykającego się nocą pod ścianami. — Mikołaju! Mikołaju! Stój! Słysząc wołanie porwał się uciekać. Skoczyli za nim. Wnet przyłączyli się do nich sąsiedzi, zwabieni hałasem. Mikołaj pędził jak jeleń, daremnie starając się zmylić pogoń w zawiłej plątaninie uliczek. Tłum, krzycząc i grożąc, biegł za nim. Gorliwsi kamieniami sięgali. Zbudziło się całe miasto. Nieczuły z dawna na gwary zewnętrzne, w rozmyślaniach dusznych zatopiony, sędziwy biskup Epiphanes roztworzył szeroko w ciemność niewidome oczy. Wrzawa rozbudzonego miasta biła w okna, nie dochodząc doń. Daleki o całe światy od wrzaskliwych ludzi z dołu, uniósł się, zasłuchany w Głosy tajemne, Boskie, zza krawędzi świata dochodzące, których dźwięk tak jest odległy, iż czterdzieści lat ciszy straszliwej pustyni zaledwie nieraz wystarczy, aby je uchem pochwycić. Nakaz, tyle lat oczekiwany, przyszedł nareszcie i bił weń rozkazująco, mocno, nieodparcie. Przyłożył dłonie do czoła, by uciszyć szum, wypełniający suchą czaszkę niby morską konchę, i treść nakazu rozeznać. Zapragnął wstać i pójść, choć nie wiedział jeszcze, dokąd. Nie było nikogo w pobliżu. Diakoni zbiegli na dół, zwabieni krzykiem na placu, przeto sam dźwignął z wysiłkiem zniedołężniałe ciało. Drżącymi rękoma zmacał biskupie swe szaty. Włożył na głowę infułę. Podpierając się laską-krzywulą, schodził po schodach, wiedziony czuciem nieomylnym. Głosy śpiewały wokoło i w nim. Rozeznawał je teraz wyraźnie: ptaszęcym chórem dzwoniły: Naznacz go! Naznacz go! Naznacz go i spocznij rad... Szedł ciemną nawą kościoła, szczęśliwy, wyciągając w ciemności ramiona ku temu, kogo głos zwiastował... Nareszcie będzie mógł spocząć!... Czuł już wieczną wiosnę duszy, ku której wyzwolić się osiągnie prawo. Odrzuci larwę cielesną starości jak łachman przykry, zetlały. Zachwiał się nagle, bo człowiek uciekający upadł mu do nóg bezwładnie. Rozświegotały się Głosy, rozjaśniła się twarz starca. Niezbicie czując, iż trzyma w ramionach następcę, nie pytał, kim był ów człowiek ani skąd się wziął. Nie wiedział, że równocześnie wtargnął do kościoła groźny i wzburzony tłum. Blask pochodni rozświecał głęboką noc bazyliki. W tym świetle ujrzano starca, jak radosnymi rękami zdejmował z głowy infułę, tyle lat na głowie ciążącą, i wciskał na głowę zbiega. Z szyi krzyż, z ręki laskę pasterza krzywulę. W gorączce szczęśliwej zsuwał z sękatego palca pierścień, drżącą ręką szukał dłoni, na którą ametyst nasunie. A ustroiwszy, odwrócił go twarzą ku wyjściu i wzniósł wysoko błogosławiące dłonie nad głową wybrańca. Nie słyszał gniewnego szemrania. Tłum, zaskoczony, nie chciał ustąpić bynajmniej. Omyłka świątobliwego ślepca była zbyt widoczna i gorsząca. Szacunek wstrzymywał, rozsądek nakazywał przeciwdziałać rychło. Ruszono naprzód stanowczo. A w tejże chwili, wpółprzytomny ze wstydu i przerażenia, Mikołaj upuścił zawiniątko, kurczowo dotąd przy piersi trzymane. Upadło z szelestem na ziemię. Okrągłe placuszki z miodu, radość dzieci, potoczyły się po stopniach aż pod nogi tłumu. — Sakwa Geniusza! — wykrzyknęła ze zdumieniem mała Lucylla, córka owocarza.

_________________
J 14,6


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: pt, 25 grudnia 2015 01:47:08 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 24 listopada 2014 21:36:08
Posty: 735
Skąd: z nienacka
Pasterka w St.Clemens to dosłownie porażka.
Organista zjawił się na koniec,kazanie było bez sensu najmniejszego,a na koniec ksiądz życzył nam pomyślności w 2013 roku.
Wiara zaczęła się pod nosem uśmiechać. :?

_________________
Mieszkam we mgle, po tamtej stronie
mieszkam we mgle, na jakiś czas


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: pt, 25 grudnia 2015 18:38:39 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 11 lutego 2009 23:19:00
Posty: 1637
Skąd: Warmia/Poznań
Papuszaa pisze:
na koniec ksiądz życzył nam pomyślności w 2013 roku

:lol:

_________________
CO ROBISZ NA NASZEJ ULICY
Co robisz na naszej ulicy, pomiędzy samochodami,
koniu?
Co słychać u twoich kuzynów, centaura i jednorożca?

Charles Reznikoff


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: ndz, 14 lutego 2016 22:12:34 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 20 października 2008 16:48:09
Posty: 6421
dziś na mszę poszedłem do oddalonego o ponad 10 km kościoła /choć swój mam o rzut kamieniem/
droga wiodła przez pola, lasy i łąki
i tak sobie rozmyslałem jak dawniej ludzie wiele kilometrów niedziela w niedzielę chodzili pieszo do kościoła
i też myślałej jak dawniej ludzie pościli
ile wiara wymagała trudu i wysiłku
i gdy wracałem miałem takie uczucie, że Bóg jest blisko
w tej drodze, w przyrodzie i w zmęczeniu

to było dobre pięć godzin

a ostatnie zdanie dzisiejszej ewangelii mnie uderzyło
Gdy diabeł dopełnił całego kuszenia, odstąpił od Niego do czasu.

_________________
J 14,6


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: ndz, 28 lutego 2016 23:09:19 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 20 października 2008 16:48:09
Posty: 6421
dziś usłyszałem
Dosyć napatrzyłem się na Twoją udrękę.
Zstąpiłem, aby Cię wyrwać z domu niewoli i wyprowadzić do ziemi żyznej i przestronnej, do ziemi, która opływa w mleko i miód.
Bóg nie zapomina o mnie. Pobłądziłem. On objawia się by dać wolność.

_________________
J 14,6


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: ndz, 27 marca 2016 01:31:49 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 20 października 2008 16:48:09
Posty: 6421
Bóg zachwyca się mną, jak rodzic swoim nowo narodzonym dzieckiem.

_________________
J 14,6


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: ndz, 27 marca 2016 16:39:01 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
sob, 17 lutego 2007 09:03:24
Posty: 17983
..dziś odebrałem mnóstwo telefonów, o której jest święcenie potraw..Nikt jakoś nie zapytał, o której jest nabożeństwo sobotnie..Ludzie tak biegali po kościele , że ktoś nawet zgubił kiełbasę..Kiełbasa jest do odebrania w zakrystii..

_________________
..Ty się tym zajmij..


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: pn, 28 marca 2016 08:21:18 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 20 października 2008 16:48:09
Posty: 6421
:) świetne kazanie

_________________
J 14,6


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: śr, 06 kwietnia 2016 21:30:13 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 20 października 2008 16:48:09
Posty: 6421
pięknie o miłosierdziu dominikanin o. Wojciech Prus
tak sobie przypomniałem czytając o Igorze i wciąganiu przez okno
phpBB [video]

_________________
J 14,6


Na górę
 Wyświetl profil
PostWysłany: pn, 11 kwietnia 2016 23:16:50 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 21:37:55
Posty: 25343
W niedzielę byłem na Mszy w Kościele Mariackim. Chodzę tam zawsze, kiedy mogę, ponieważ kościół ten jest dla mnie duchową stolicą. Tak go nazywam i myślę sobie, że może jest dla mnie prawie tym, czym dla Żyda byłaby Świątynia Jerozolimska, gdyby stała... Chodzę tam niekoniecznie na msze, ot żeby wejść i pobyć. Tym razem trafiłem jednak na mszę i chciał nie chciał musiałem zmierzyć się z rzeczywistością księdza, który odprawiał. Kazanie zaczął tak, że myślałem, że padnę:

W przepięknej powieści (pauza) "W pustyni i w puszczy" (pauza) Henryk Sienkiewicz opowiada historię wspaniałego chłopca (pauza) Stasia Tarkowskiego... W ten deseń. W tym momencie mogłem myśleć tylko o tym, że na szczęście następna msza jest tylko 45 minut po tej, więc siłą rzeczy NIE MOŻE długo tak nawijać. A potem, ku memu zadziwieniu, okazało się, że było to naprawdę dobre kazanie :shock: I nawet tak fatalnie rozpoczęte nawiązanie literackie okazało się w sumie w punkt, bo odnosiło się do pierwszego czytania, gdzie chcieli, żeby apostołowie ie mówili, a oni jednak mówili... no jak Staś przed Mahdim ;-)

_________________
ćrąży we mnie zła krew


Na górę
 Wyświetl profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 218 ]  Przejdź na stronę Poprzednia  1 ... 8, 9, 10, 11, 12, 13, 14, 15  Następna

Strefa czasowa UTC+1godz.



Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 4 gości


Nie możesz tworzyć nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Przejdź do:  
cron
Technologię dostarcza phpBB® Forum Software © phpBB Group