Reaktywuję niniejszy wONtek, bo wygląda na to, że zupełnym przypadkiem zaliczyłem w ostatnią sobotę odsłuch roku 2021. Poza tym, że okoliczności były przypadkowe, to sama muzyka właściwie też. A w dodatku taka, że, prawdę mówiąc, trochę się wstydzę, że w ogóle jej słuchałem. Ale fakty są nieubłagane, a samo wydarzenie jest dla mnie niezbitym dowodem na to, ze nie ma kiepskiej muzyki - są tylko nieodpowiednie okoliczności jej przyswajania.
Bo to było tak...
Wszystko zaczęło się w piątek. Odsłuchując cotygodniowe premiery odkryłem, że nowy album wydali wesołkowie z Green Jelly. Przesłuchałem, ubawiłem się setnie i tyle. Postanowiłem jednak pójść tym tropem i sprawdzić jakie jeszcze dinozaury z lat 90tych wypuściły w ostatnim czasie swoje premierowe materiały. I odkryłem, że ...Scooter. To ubawiło mnie nawet bardziej. I to jeszcze zanim odsłuchałem płytę. Bo odsłuchałem! A jakże. Tego samego dnia w drodze do domu. Złote lata rejvu i stacji VIVA stanęły mi przed oczami, w której to H.P. Baxxter ze swoją blond grzywką był stałym bywalcem. Jemu tez jakby czas stanął w miejscu, bo na płycie wydanej dwa, czy trzy miesiące temu naparzają ten swój happy hardcore, jakby lata 90te nigdy się nie skończyły, a Loveparade wciąż maszerowała do świetlanej przyszłości. No nic. Pośmiałem się, powspominałem, jednym uchem wpadło, a drugim wyleciało. I na tym pewnie by się się skończyło, gdybym zresetował playlistę w telefonie. Alem tego nie zrobił, bo miałem tam poustawiane w kolejce jeszcze jakieś inne płyty do odsłuchu na później (między innymi nowe King Gizzard i Exek - oba polecam), a nie chciałem, żeby mi z pamięci wypadły.
Tymczasem piątek dobiegł końca i zaczęła się sobota. No i tak się złożyło, że Antek i Franek mieli mieć ostatnią w tym roku zbiórkę harcerską. W dodatku wyjazdową. Start raniutko ze stacji Służewiec i powrót po południu tamże. Odstawiłem ich więc na miejsce i ruszyłem w miasto. Polatałem, pozałatwiałem to i owo, posłuchałem tych kangurów z Gizzarda i Exeka i jeszcze tam czegoś i miałem wrócić ok 15tej na miejsce, żeby ich odebrać. Tymczasem pogoda zaczęła się wyraźnie psuć. Najpierw na błękitnym i czystym niebie pojawiły się pierwsze chmurki. Potem pojawiło się ich jeszcze więcej. Aż w końcu błękit znikł, a chmurki zrobiły się szaro-bure. Rzut oka na prognozę - Ups! Niedobrze. Zapowiadają gwałtowne deszcze, a nawet burze. No nic. Mam nadzieję, że zdążymy wrócić na bazę zacznie padać. W końcu ze Służewca do domu daleko nie mamy.
I w ten to właśnie sposób w ostatnią sobotę, za kwadrans 15 znalazłem się na peronie stacji PKP Służewiec. Stoję. Czekam na przyjazd drużyny chłopaków. Trochę się pospieszyłem. Mają być dopiero za 20 minut. Coś tam scrolluję sobie na telefonie. Coś tam mi w słuchawkach brzęczy. Nawet nie pamiętam co, grunt, że ustawiona playlista dobiega końca. I nagle jakby mnie ktoś pchnął w plecy, a ktoś inny próbował wyrwać telefon z ręki. Wiatr. A raczej wichura. Chowanie się za filarami estakady biegnącej nad stacją na niewiele pomaga, bo podmuchy są tak mocne, że wyciskają łzy z oczu. Ale i tak się chowam, bo wiatr taki, że mnie na tory spycha i łeb urywa. Patrze w niebo. Z szarego zrobiło się nie wiadomo kiedy atramentowo-czarne. I wtedy moja playlista się kończy, a ponieważ miałem ustawione zapętlenie, to zaczyna grać od początku. Scootera. Od pierwszego utworu otwierającego album - "Futurum Est Nostrum". To tylko króciutki wstęp. Wprowadzenie, w którym można usłyszeć:
We are back
From our journey
To Mockmoon
We are the light
Out of the darkness
And if things go wrong
In rave we trust
The future is ours
Like the past is our source
Enjoy the sound
God save the rave
Is this goodbye?
Let me hear the kick goA kiedy zaczynają brzmieć pierwsze bity tytułowego utworu "God Save the Rave" z nieba zaczyna się lać woda. Właśnie tak - lać, a nie padać. Bo stojąc z gębą zwróconą w stronę nieba, poczułem nagle, jakby mi ktoś chlusnął wiadrem prosto w paszczę. Przemakam do niteczki w ciągu kilku sekund, a chowanie się pod estakadą nic nie pomaga, bo przy tym wietrze ta woda leje się jak na Forresta Gumpa w Wietnamie - z góry, z boku i z dołu. Ze wszystkich stron.
Przerażeni ludzie pryskają z peronu i zostaję na nim całkiem sam. A w słuchawkach słyszę:
We'll never give up
Never come down
We'll never sleep
We're gonna rave 'til the end of the time
God save the rave
Rave 'til the end
We are here, we are back
Because real life lags
I'm the last man standing
On a party never endingNo - myślę sobie - skoro i tak jestem już cały mokry, zziębnięty i nikt nie patrzy, a "party never ends", to co mi szkodzi potańczyć. Przynajmniej się rozgrzeję. No i zaczynam sobie tańcować jak na niejgdysiejszych techniawach organizowanych w różnych dziwnych miejscach. Gęba mi się zaczyna śmiać. Zabawa jest coraz lepsza. Niech to trwa! Kolejny numer tylko mnie w tym utwierdza:
Bite the bullet
Take the risk
Make your choice
Up on the stage
Down on the floor
We got the poise
We love it hard
We turn it loud
Against the tide
And always proud
'Cause there's one thing I really know
You can never stop the showHell yeah! Już mi nie jest zimno. Powiedziałbym nawet, że zrobiło się całkiem ciepło. Czuję, że jutro będę miał zakwasy jakbym przebiegł maraton, ale co tam! Tańczymy dalej.
I kiedy myślę, że już lepiej być nie może, to zaczynają walić pioruny. I to w momencie, kiedy rozpoczyna się ten kawałek:
A grzmi naprawdę grubo, bo burza jest tuż nade mną. Żadne tam [błysk]-jeden-dwa-trzy-cztery-pięć-sześć-[jeb!], tylko [błysk]-[
JEB!!!!] Pomimo, że mam słuchawki dokanałowe, które normalnie całkiem skutecznie odcinają dźwięki otoczenia, to grzmoty słyszę całkiem wyraźnie, znacznie wyraźniej niż bym chciał. Ale za to idealnie wpasowują mi się w rytm. A nad Okęciem armagedon. Pioruny walą jeden za drugim. Takich basów i stroboskopów, to na żadnym rave-party nie miałem. Cudo! WE LOVE HARDCORE!
Tylko pasażerowie przejeżdżających pociągów patrzą na mnie z przerażeniem. Mam na głowie kaptur i nie widzą, że mam w uszach słuchawki. Nie wiedzą więc, czy gość skaczący na peronie W strugach wody jest zwyczajnie pierdolnięty, czy go telepie bo dostał błyskawicą.
The source is the power of the force!A potem jeszcze anty-hymn na cześć ubiegłego roku, podczas którego wszelkie imprezy zostały anulowane:
FCK 2020!!!I don't give a penny
Fuck 2020!
Posse, united we stand
First we save the rave
Then we save the world
Ah, we got the power!W tej sytuacji przyjazd pociągu, z którego wysypała się drużyna Frantka przyjąłem nawet z pewnym smutkiem, że moje 1-osobowe party dobiega końca. Chociaż pewnie to i dobrze, bo gdybym jeszcze bardziej się rozkręcił to nie wiem jakby się to się skończyło. Mógłbym np. porwać przejeżdżający pospieszny do Radomia i urządzić w nim kolejową techniawę, albo wedrzeć się na teren lotniska i dokonać jego aneksji na potrzeby gigantycznego rave-clashu!
Jednego jestem pewien. Takiego
totalnego odsłuchu już dawno nie miałem. O ile miałem kiedykolwiek.
I nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek dane mi będzie mieć.