A oto i obiecana rela.
Wiedząc, jak długo trzeba czekać w kolejce na wjazd na Pablakowy Wierch, kupiłam sobie wcześniej bilet przez internet i dobrze zrobiłam. Ogonek chętnych faktycznie ciągnął się hen, daleko, widać było, że czeka tych biedaków kilka ładnych godzin stania. Cieszyłam się, że mnie to ominęło.
Już sam wjazd na górę dostarczył niemałych wrażeń, zwłaszcza na odcinku po przesiadce na Prazeodymowej Górze - kiedy to trasa kolejki przebiegała naprawdę wysoko nad ziemią - czad!
Sam Pablakowy Wierch to już nie przelewki, tylko potężny, masywny szczyt o imponującej wysokości 2395 m.n.p.m, wyróżniający się już z daleka, jak prawdziwy gospodarz czuwający nad Wukową Halą. Od frontu piętrzył się stromą, groźną scianą, jednak na czubku, za stacją kolejki oferował sporo przestrzeni, gdzie po lekko pofałdowanym terenie, pomiędzy licznymi sterczącymi z ziemi skałami, kręciło się i wypoczywało sporo turystów. Nie zabrakło też schroniska 'Pod Petem', aktualnie jednak w remoncie, po pożarze spowodowanym w zeszłym roku przez nierozważnego turystę, który nie dogasił niedopałka papierosa.
Pomimo upałów panujacych w dolinach, tam na górze lodwaty wiatr obrywał głowę i konieczne było założenie czapki i kurtki. Nacieszyłam się chwilę widokami i odszukałam czerwony szlak, przebiegający nieco poniżej wierzchołka, na południowym stoku. Odcinek biegnący w kierunku zachodnim budził czystą grozę - bardzo ostro i nisko opadał w dół, po wyślizganych skałach, bez żadnej barierki ochronnej. Ja jednak miałam przed sobą podróż na wschód, a tu na szczęście szeroka droga opuszczała się dość łagodnie w kierunku niezbyt odległej Sulowej Przełęczy (2371 m.n.p.m). Widoki przed sobą miałam przepyszne - po prawej skaliste, strome, mocno postrzępione i bardzo malownicze pasmo Emilanowych Turni - tamtędy nie wiódł żaden szlak wzdłuż szczytów, zbyt wąska krawędź grani nie pomieściłaby żadnej ścieżki. Za to gdzieś w połowie tego pasma przecinał je zakosami hardkorowy szlak rowerowy dla najbardziej zaawansowanych wyczynowców. Ja przez całą drogę widziałam z daleka tylko jednego śmiałka. Na szczęście przeżył.
Po lewej miałam w dole Wukową Halę, mocno pofałdowaną i porośniętą bujną, soczystą trawą w przepięknym odcieniu zieleni. W oddali pasło się nia niej stado owiec, a jak człowiek wytężył wzrok, był w stanie dostrzec i bacówkę. Po spojrzeniu na nią przez obiektyw aparatu z dobrym zoomem, można było zobaczyć i bacę siedzącego na progu i pijącego żentycę.
Za nią wznosiło się zbocze Manoolowego Grzbietu - na tym odcinku widziałam jego środkową i północną część, resztę zasłaniały mi głazy wznoszące się za coraz bliższą przełęczą. Zbocze do połowy porastała kosodrzewina, wyżej już tylko ciemne skały przybierały piękne i groźne kształty. Gdzieś tam źródło swoje miał strumień Nemesister, który po drodze trafiał najpierw na małą półkę, gdzie tworzył Górny Staw Cianu, a stamtąd opadał imponującym, wielkim, skrzącym się z daleka w słońcu wodospadem - Wodogrzmotem Alternativepopa do znacznie większej niecki - Dolnego Stawu Cianu.
Tymczasem doszłam do przełęczy i tu - nieoczekiwanie, na tak prostej wydawałoby się drodze - zgubiłam szlak. Za nią wznosił się stromy, wysoki i szeroki grzbiet skalny, a oznaczeń - jak zwykle wtedy, kiedy są najbardziej potrzebne - zabrakło. I skąd miałam wiedzieć, którędy ten grzbiet pokonać? Początkowo zdało mi się, że z lewej strony dostrzegam dogodną ścieżkę, więc nią poszłam. Z każdą chwilą jednak stąpałam po coraz węższych występach skalnych, coraz trudniej przychodziło mi znalezienie krawędzi, których się można uchwycić i przytrzymać, aż w końcu dotarłam do niemal całkiem gładkiej, pionowej ściany i stało się jasne, że muszę zawrócić. Tym razem uznałam, że najlepiej będzie spróbować wspiąć się środkiem, samą górą - nie wyglądało to na właściwą drogę, ale tej nigdzie nie dostrzegałam, za to skały w tym miejscu wydawały się być zdatne do wspinaczki. I tak istotnie było, do czasu. W pewnym momencie dotarłam do miejsca, gdzie najbliższe zagłębienie, w które można by postawić stopę, jest za wysoko i nie daję rady go dosięgnąć. Nie bardzo też miałam czego się chwycić rękoma, żeby się podciągnąć. W dodatku druga noga zaklinowała mi się w jakimś załomie i nie byłam w stanie ruszyć się ani w górę, ani cofnąć w dół. Wyglądało to naprawdę niedobrze i najadłam się w tym momencie niemało strachu. W sumie nie mam pojęcia, jakby się to skończyło, gdyby akurat nie napatoczył się jakiś sprawny, życzliwy turysta, który podał mi rękę i pomógł się wykAraskać. Podciągnął mnie do góry i w ten sposób wydostałam się na płaszczyznę już nie tak stromą i znacznie łatwiejszą do pokonania. Uff! Kiedy już miałam za sobą ten skalny grzbiet, zobaczyłam, że od prawej strony obiega go całkiem wyraźna, dogodna ścieżka, która ewidentnie była właściwym szlakiem (nawet oznaczenie się znalazło) - ale wciąż nie mam najbledszego pojęcia, gdzie się tam w dole zaczynała.
Tymczasem przede mną odsłonił się wreszcie niemal w całej okazałości Araskowy Szczyt. Wcześniej nie był widoczny, gdyż zakrywały go chmury, a teraz już tylko jego wierzchołek wciąż tonął w ciemnych kłębach. Była to przepiękna, zachwycająca, strzelista góra, budząca szacunek swoim surowym majestatem. I nie ma się co dziwić, to w końcu najwyższy szczyt tego pasma! Całe 2514 m.n.p.m! Oficjalnie zaliczany do Korony Gór Ultimowych.
Teraz czekał mnie odcinek drogi dający trochę wytchnienia , pnący się wzwyż pod dość łagodnym kątem, żwirowy, prosty i gładki. Trudności miały zacząć się później. Tymczasem po lewej stronie odsłoniła się rzecz absolutnie fenomenalna - ogromne, groźne urwisko, ziejąca przepaść o poszarpanych brzegach, ciągnąca się aż do Manoolowego Grzbietu i tam zakręcająca na jego zbocze. Niemal czarne, pionowe skały, w załomach których tkwił jeszcze śnieg, tworzyły formację o nazwie Boskie Kotły. Wprost nie mogłam nasycić oczu tym widokiem! I tak powoli doczłapałam się do ostatniego podejścia na sam wierzchołek. I tu zrobiło się naprawdę ostro! Co prawda z daleka wydawało się, że ten odcinek będzie wyjątkowo niebezpieczny, a w rzeczywistości prowadził po całkiem wygodnych stopniach skalnych wiodących w szczelinie, której boki zabezpieczały przed spadnięciem i których można się było trzymać. Mimo wszystko dla mojej kondycji stanowiło to nie lada wyzwanie. Co kilka stopni musiałam się zatrzymywać na odpoczynek, co robiło się mocno problematyczne, ilekroć ktoś mnie mijał. Na szczęście tutaj nie docierało już zbyt wielu ludzi. Na ostatnim fragmencie, już przed samym szczytem, po szczelinie nie zostało ani śladu, do asekuracji służyły już tylko klamry i łańcuchy. Mimo wszystko okazały się zbędne, skały wciąż miały wystarczającą ilość zagłębień i występów, żeby było po czym się wspinać. Na czubek dotarłam ostatkiem sił, nogi i ręce trzęsły mi się ze zmęczenia, a oddech musiałam jeszcze długo uspokajać. Co było tym trudniejsze, że rozpościerające się stąd widoki zapierały dech w piersiach! Na szczęście znajdował się tam głaz uformowany tak, że tworzył całkiem wygodne siedzisko. Zasiadłam na nim jak na tronie i chłonęłam krajobrazy dookoła. Chmury się już rozwiały i tylko strzępki mgieł tu i ówdzie nie tyle przysłaniały, co przyozdabiały scenerię.
Jedynie na południu rozciągała się dolina dość przeciętna, w dodatku pełna drzew albo zeżartych przez korniki albo połamanych przez halny. A jeszcze dalej, na horyzoncie, widniało jakieś przemysłowe miasto z dymiącymi kominami, brr... I tylko cudne Emilianowe Turnie na południowym zachodzie ratowały ten nieszczęsny pejzaż. Za to we wszystkich innych kierunkach - bajka!
Na północ odbijał wyczynowy żółty szlak wiodąc wąską ścieżką przez robiący niesamowite wrażenie Manoolowy Grzbiet, którego groźne wierzchołki wciąż tu i ówdzie pokrywał śnieg. Na wschodzie i zachodzie można było podziwiać Grań Główną w całej rozciągłości. Uwagę przykuwał w szczególności rozświetlony słońcem Smoczy Wierch, który istotnie przypominał kształtem głowę smoka, nie pozostawiając żadnych wątpliwości co do tego, skąd wzięła się jego nazwa. Na północnym zachodzie znana już nam pofałdowana Wukowa Hala opadająca dalej w wygiętą w łuk Serdelkową Dolinę, wzdłuż której srebrzyły się wody Potoku Quilombo, i odległe, zamglone szczyty Mikiego, Pietruszki i Laskowego Grzbietu za nimi. Na północnym wschodzie wzrok przyciągała Anastazjowa Hala, cała pokryta wielobarwnym kwieciem, przez środek której wił się malowniczo Strumień Elberet, mający swoje źródło w Oku Moniki - sporym, okrągłym stawie u stóp Araskowego Szczytu. W oddali wznosiły się fantazyjne kształty Joonowego Grzbietu, a bardziej na prawo Wierchy Elronda i Natalii wyglądały jakby zaiste żywcem wyjęte z Rivendell.
I tak siedziałam, gapiłam się na to wszystko i nie mogłam przestać i najchętniej zostałabym tam już na zawsze. 'Zawsze' jednak wkrótce przestałoby cieszyć, bo zrobiło się późno, a spędzenie nocy w takim miejscu zdecydowanie nie było dobrym pomysłem, mogłabym nie dożyć poranka, tym bardziej, że na horyzoncie zaczynały już się kłębić burzowe chmury. Z wielkim smutkiem i żalem dźwignęłam więc swoje cztery litery i zmusiłam do ruszenia - na wschód, ku XmrowkowejX Przełęczy. Zejście w tą stronę było łagodniejsze niż podejście od zachodu, ale wciąż bardzo karkołomne. Z duszą na ramieniu posuwałam się do przodu, w pewnym momencie mało nie dostałam zawału, kiedy moje przemęczone nogi, nie umiejące już za bardzo utrzymać równowagi, trafily na dwa pod rząd niestabilne, rozchwiane kamienie. Kijki trekkingowe jak zwykle w takich chwilach uratowały jednak życie, choć przy wchodzeniu więcej z nich było szkody niż pożytku. Po dłuższym czasie udało mi się w końcu dotrzeć do przełęczy w jednym kawałku i tu moglam już odetchnąć z ulgą. W tym miejscu zaczynał się niebieski szlak, który niemal poziomo zawracał w stronę Manoolowego Grzbietu, by potem po zboczach bardzo łagodnie wieść w dół aż do Przełęczy Poprzednio Jako Azbesta23, znajdującej się pomiędzy tym pasmem, a Joonowym Grzbietem. Kiedy szłam tą drogą, słońce zaczęło zachodzić i pomalowało wierchołki gór, które miałam po prawej i za sobą, na czerwono. Obejrzałam się do tyłu, Araskowy Szczyt w tej aurze wyglądał jeszcze bardziej niesamowicie, a Smok w oddali zdawał się zionąć ogniem - taka mu chmura wychynęła zza głowy. Kiedy minęłam Joonowy Grzbiet, znalazłam się już całkiem w cieniu, a tam, omijając Fengariową Grapę - ani sił już nie miałam, ani sensu nie było po ciemku się na nią piąć (nadrobi się to następnym razem!), udałam się prosto do swojego schroniska, do którego dotarłam już grubo po północy, przebierając nogami już tylko siłą woli, choć ledwie źywa, to szczęśliwa z powodu takiej wyprawy.
Zdjęcia byście chcieli... No, niestety, o pech, padła mi bateria w apracie. Spotkałam co prawda na drodze chętnego do pomocy i wielce dumnego z siebie fotografa o głupiej ksywce DALL-E, ale kompletnie nie byłam w stanie wytłumaczyć mu, o jakie ujęcia mi chodzi, a poza tym wbrew swoim przechwalkom zdjęcia robił beznadziejne i do dupy. I tylko jedno jedyne mu wyszło, za to przedstawia główny cel mojej wyprawy - i to właśnie wklejam. Tak wygląda Araskowy Szczyt: