Pisałem tę relację na inne potrzeby, dlatego nic tu nie ma o spotkanych forumowiczach itp. Ale z lenistwa mi się nie chciało poprawiać, a z próżności chciało mi się nią pochwalić...
Jechało się dość spokojnie. To znaczy pomysł, który zwykle wydawał się sprytny, polegający na wyjechaniu z Poznania nie Głogowską, lecz przez Luboń i Mosinę, i wskoczenia na trasę na Wrocław dopiero w Stęszewie - okazał się tym razem niefajny bo w Luboniu remontują drogę. Remontują też drogę w okolicach Rawicza. Niby słuszne inicjatywy, ale na płynność i tempo jazdy wpływ mają one zgubny. Do Wrocławia dotarłem około 15.30, więc samemu należy sobie dopowiedzieć jak się przez to miasto przejeżdża o takiej godzinie. Ale od dotarcia na A4 droga do Chorzowa zajęła już tylko półtorej godziny. Zaparkowałem cwanie na jakimś osiedlu i ruszyłem na stadion.
Polskich supportów widzieć nie zdążyłem (wszedłem około 18.30) i wcale mnie to nie martwi. Podszedłem do stoiska z koszulkami, ale cena 80 PLN za sztukę mnie z lekka odstraszyła. Zresztą, koszulkę i tak miałem, odgrzebałem w szafie nabytek z 1994 roku z Kielc, z dumną okładką singla "Jeremy" jako nadrukiem. Koszulka jest dziś trochę przymała, no ale okazja była.
O 19.15 zaczął grać Linkin' Park, mający wyraźne grono fanów na stadionie. Grali tak z 75 minut. Zagrali wszystko co znałem, przy okazji okazało się że znam z 10 ich utworów, a wcześniej przysiągłbym, że jedynie połowę z tego. Nie przepadam za nimi, ale zagrali naprawdę fajnie. I trzeba przyznać że refren z "In the end" nadal buja jak przed laty.
Potem czekanie, czekanie... i są! Godzina 21.30.
Zauważyłem że Vedder zakłada gitarę, co jakąś rzadkością nie jest, no ale mimo wszystko w większości kawałków tego nie ma. Nie wiem dlaczego, ale z miejsca skojarzyło mi się "Rearviewmirror", bo to chyba przy teledysku (wielkie słowo, to było w studio kręcone) do tego kawałka pierwszy raz widziałem go grającego na tym wspaniałym instrumencie. No i zaczęli. Od "Rearviewmirror". Akustyka średnia (i tak miało być do końca) ale mało komu to przeszkadza. ludzie wzruszeni, szczęśliwi. Wykrzykuję wszystkie teksty które znam na pamięć (czyli mniej więcej do płyty "Yield" włącznie), koło mnie stoi dziewczyna o wyraźnie identycznym zasobie pamięci, co skłania nas do niejednego uśmiechu. Co ciekawe, jej towarzysz zna wszystkie kawałki po "Yield" (nie żebym ja ich nie znał, ale nie na pamięć), ciekawe jak to rozdzielili. Kolejna dziewczyna stojąca obok nie zna na pamięć zgoła nic i co utwór patrzy na całe to grono z wielką sympatią i podziwem.
A oni walą ostro w te gitary dalej. Jako drugi leci "Animal", co wzbudza we mnie oryginalne podejrzenie, że być może dziś zabrzmią wyłącznie kawałki z drugiej płyty. Ale nie, bo trzeci jest "Hail hail", czyli ostry początek jak się patrzy. Gdzieś w międzyczasie Eddie odczytuje z kartki kilka (naprawdę, tak z 5-6) zdań po polsku, co mu przynosi wielkie owacje, choć dykcję ma oczywiście w klimacie Benedykta XVI. Potem mówi już po angielsku. I w ogóle mówi często - wspomina Katowice, zwłaszcza drugi koncert, który był "one of the most memorable shows in his life". Dziękuje tym którzy przyjechali z innych krajów - tegoroczna trasa europejska jest dość średnio intensywna, więc na stadionie widać flagi czeskie, słowackie, chorwackie... I skarży się na bezsenność i problemy z głosem.
Jako następny grają "Corduroy", wspaniały numer, z melodyjną strasznie linią wokalną. Niby szybko nadal, ale już spokojniej, a zaraz potem "Given to fly", jeden z pierwszych magicznych momentów tego wieczora.
Potem mały skok na nową płytę - "World wide suicide", wyraźnie nie te emocje co starsze kawałki. Teraz Stone bierze gitarę akustyczną i z dedykacją dla wszystkich znajomych z przeszłości wykonują melancholijne "Elderly woman behind the counter in a small town". I dla podtrzymania sentymentalnego klimatu dowalają jeszcze "I am mine".
Ale nie ma zmiłuj, znów trzy gitary w akcji i oto wkracza "Lukin", jeden z najkrótszych i najbardziej agresywnych numerów w ich dorobku. A tuż po nim kolejny moment magiczny - pierwsza wycieczka na genialny, niezapomniany, debiutancki "Ten", w postaci utworu "Even flow". Rozimprowizowany do dobrych ośmiu minut. Śląski gigant szaleje ze szczęścia.
Potem znów mniejsze emocje przy "Comatose". Vedder znów skarży się na gardło i prosi o pomoc w odśpiewaniu następnego kawałka. "Nothingman". Jest cudownie, uwielbiam te momenty gdy cały stadion z bezbłędną znajomością tekstu podąża za wokalistą...
A po chwili jeden z bardziej radosnych dla mnie momentów - "State of love and trust". Co za niespodzianka! Uwielbiam ten numer, nie ma go na żadnej płycie, był tylko wykorzystany w pewnym filmie. Dziwi mnie że sporo ludzi go wyraźnie nie zna, no ale mogą nie pamiętać czasów sprzed lat piętnastu. Potem przyłajają jak się patrzy przy okazji "Spin the black circle" i nagle schodzą.
Ej, co jest? Już?
Trwa to kilka minut, wracają. Vedder przeprasza że były małe problemy ze światłem, ale to i tak chyba lepiej niż gdyby były z dźwiękiem. Niestety z dźwiękiem też są, ale o kulminacji tychże będzie za chwilę. Grają więc dalej. "Severed hand", "Leatherman", potem jakiś krótki liryczny kawałek, którego chyba nikt nie znał. Jeff znika ze sceny, wraca z kontrabasem. Już wiem co będzie.
Ano wiem. "Daughter". Pamiętny przebój przeciwko molestowaniu dzieci, z wplecionym tradycyjnie znanym skądinąd wersem "We don't need no education". Tym razem idą dalej i Eddie śpiewa nawet "President Bush, leave the world alone", ale akurat ich stosunek do władzy ich kraju od lat nie jest tajemnicą.
Po chwili jakiś gość spod sceny macha do Eddiego, ten wyciąga od niego jakąś płachtę i patrzy na nią z uznaniem.
A Stone uderza E-dur. W ten sposób, że nie ma wątpliwości - zaczynamy "Black"...
I w tym momencie sprzężenie, pisk, trzask... I jest po dźwięku. Takie coś przy "Black"? Jestem bliski zawału.
Dźwiękowcy coś tam robią, a Vedder wykorzystując chwilę rozwija płachtę i pokazuje ją publiczności. Okazało się że rzucił ją gość dla którego jest to setny koncert Pearl Jam. Ma tam napisane coś w rodzaju "5 kontynetów, 26 krajów, ileś tam miast, 100 koncertów, setki przyjaciół". Chór odśpiewuje bohaterowi "Sto lat", a Eddie prosi go żeby wybrał sobie następny utwór. Gość ku zaskoczeniu wszystkich wybiera "Whipping" i jego życzenie zostaje spełnione.
A po tym koncercie życzeń przychodzi jednak pora na "Black". Tego się nie da opisać. Kogo nie przechodzą ciarki przy zwrotce "I know someday you'll have a beautiful life", kogo nie rozkleja ta końcowa powtarzająca się siedmiodźwiękowa solówka, komu się nie łamie głos przy "of what was everything", nie zrozumie tego wzruszenia. Najwspanialszy moment koncertu.
A po nim, jakby na dopełnienie "Jeremy". I gdy wydaje się że właśnie osiągnęliśmy niebo, schodzą ze sceny.
Wracają tylko raz. Jeff znów z kontrabasem, rozstawiają świeczki i wykonują "Indifference". 11 lat temu w Warszawie też tak kończyli. Eddie zapomina dwóch wersów w pierwszej zwrotce, ale publiczność wesoło go wyręcza. Słyszymy że chcieliby tak całą noc, niestety nie mogą, obiecują wrócić niedługo do Polski. I tyle.
Dwa główne zarzuty. Brak "Alive" (jak można nie zagrać "Alive"???) i ogólnie długość koncertu - tylko sto minut. Szkoda. Bardzo krótko.
Pozostaje trzymać ich za słowo i czekać na następną wizytę. A o moim powrocie nie ma co opowiadać, bo, jak niektórzy wiedzą, skończył się źle...