dzięki
od razu tłumaczę, że każdy wpis jest swoistą kompilacją tego co sobie na bieżąco czytam z książki pana Rzewuskiego "Poletko Pana Boba", wikipedii, wkładek deluxowych oraz własnych przemyśleń.
ad rem
Koniec wczesnego wcielenia The Cure nie oznaczał na szczęście końca zespołu jako takiego. Niemniej jednak jasne było już, wtedy przynajmniej dla Roberta, że dalej już w kierunku, w jakim podążał zespół przez kilka ostatnich lat, pójść się nie da. Trzeba było zacząć coś zupełnie innego prawie od zera. I w ten sposób powstały kolejne single. Kolejno wydane w końcu 1982 (Let’s Go To Bed) i przez cały 1983 (The Walk i Lovecats) ostatecznie zebrane na EPce Japanese Whispers w końcu 1983. Od zakończenia trasy Pornography minęło zaledwie kilka miesięcy ale to już zupełnie inny zespół. Po odejściu, a raczej wyrzuceniu, Simona Gallupa zespół w zasadzie istniał jako duet. Robertowi pozostał jedynie wierny towarzysz Lol. Robert grał w zasadzie na wszystkim poza perkusją. Lol wspomagał go w programowaniu perkusji oraz na klawiszach. Dopiero na ostatnim z singli skład poszerza się o Phila Thornalley’a, który zadebiutował na Pornography jako współproducent a tu pełni rolę basisty oraz Andy Andersen na perkusji. Jednak trudno powiedzieć wtedy o nich jako pełnoprawnych członkach zespołu. Gdyby ten czas przypisać Robertowi solo też nie byłoby większej różnicy. Z resztą pierwszy z singli wcale nie miał ukazać się pod szyldem The Cure. Dopiero długa perswazja wydawcy skłoniła Roberta na pozostanie przy tej nazwie.
Jednak ważniejsze niż zmiany osobowe były zmiany w brzmieniu zespołu. Chcąc wyrwać się z obłędu Pornography Robert postanowił radykalnie odmienić oblicze zespołu i nagrać kilka prostych utworów pop. Tutaj też inicjatywa wyszła od wydawcy Chrisa Parry, który w ramach odprężenia zaproponował nagranie jakiegoś „śmiesznego głupiutkiego singla”. Półoficjalnie serię tę nazwano później „fantasy singles”. W sumie był to rodzaj terapii dla Roberta.
Podskórna łatwość w pisaniu prostych popowych utworów zawsze była obecna w Robercie o czym świadczą przecież również utwory z początku działalności jak Boys Don’t Cry. W czasach mrocznej Faith i Pornography umiejętność tę Robert mocno ukrywał ale w końcu i ona ujrzała znów światło dzienne.
Najśmieszniejsze jest to, że te utwory zagrane trochę na złość samemu sobie i fanom nagle stały się bardzo popularne. O ile Let’s Go To Bed wylądował jeszcze w rejonach regularnie okupowanych przez wcześniejsze single (czyli ok. 40 miejsca na liście w UK) to Spacer dobijał się już do pierwszej 10 a Miłosne Kotki w końcu ją zdobyły.
Kolejnym ważnym elementem nowego wizerunku grupy stały się video. Poprzednie próby w ocenie Roberta były zdecydowanie nieudane. Tymczasem na przełomie 1982/83 w przeddzień wydania przełomowego Thrillera, Robert i Chris Parry dostrzegli w nowym medium sporą siłę. Decydującym momentem było tu spotkanie Tima Popa i zaproponowanie mu nakręcenia kolejnych klipów.
W tym czasie też Robert zaczał świadomie bawić się wypowiedziami dla prasy. Sam po paru latach stwierdził, że „gdyby był Pinokiem jego nos byłby długi na trzy mile”. Wywiady wzbudzały w nim „nieodpartą potrzebę kłamstwa, której nie odczuwał normalnie w innych sytuacjach” Stąd też wywiady z tego, choć nie tylko z tego, okresu zawierają tyle sprzeczności chociażby co do samego faktu istnienia grupy, że można zaryzykowac twierdzenie o świadomej dezinformacji. Z drugiej strony była to kolejna forma odreagowania po wysoce poważnej percepcji zespołu w latach uprzednich.
Stałym motywem wywiadów powtarzanym od tamtej pory przez lata były: najbliższa płyta to prawdopodobnie ostatnia rzecz jaką wyda The Cure oraz drugi dotyczący planów wydania płyty solowej
.
Niemniej ważnym składnikiem terapii był też udział Roberta w nagrywaniu płyty i trasie z Siouxsie And The Banshees. Robert był tam tylko gitarzystą co z pewnością pozwoliło mu trochę odpocząć od napięć i stresu powiązanych z kierowaniem własnym zespołem. Pochodną tej aktywnosci była kolejna – efemeryczny projekt z Stevem Severinem nazwany ostatecznie Glove, który stworzony początkowo w celu nagrania singla ostatecznie wydał pałnoprawną płytę – Blue Sunshine.
Tymczasem zespoł macierzysty w tym czasie praktycznie nie istniał, pomimo coraz wyraxniejszego sukcesu komercyjnego kolejnych singli. Podobny stan trwał praktycznie cały czas również podczas nagrywania The Top. To także płyta, którą spokojnie Robert mógłby zapisać na swoje solowe konto. Nadal jego jedyny wiernym kompanem pozostawał Lol, tym razem już jedynie na klawiszach. Perkusję przejął na dobre Andy Anderson. W studiu pojawił się też np. Porl Thompson grający na … saksofonie. Bas teoretycznie był we władaniu Phila Thornaley’a a praktycznie został nagrany całkowicie przez Roberta. Sama płyta zaś została napisana (teksty) podczas trasy z Banshees. Siouxsie zajęta była dawaniem wywiadów a Robert mógł spokojnie popracować. Niestety z muzyką już nie szło tak dobrze. Robert cały czas był jeszcze zaangażowany w Banshees, dogrywał im gitary na nową płytę (Hyaena) i Top powstawał trochę na bocznym torze. Tymczasem termin wydania był już ustalony i wszystko to razem zaczeło się lekko wymykać spod kontroli.
Dodatkowo płyta miała być już pełnoprawnym albumem The Cure. Nie zabawą, odskocznią jak „fantastyczne single”. Miała połączyć starą intensywność z przebojowością. Przy jednoczesnym gonieniu terminu, małej dyspozycyjności Roberta oraz niedoświadczeniu kolejnego nowego producenta (Dave Allen) efekt jest jaki jest. To typowa płyta przejściowa. Jest na niej kilka fajnych fragmentów ale jako całość mocno rozczarowuje. Jest jednak ważna, bo była niezbędnym elementem odbudowywania zespołu, czego ukoronowaniem będzie dopiero następna płyta.