The Scream (1978)
* * * * *
Siouxsie And The Banshees jest najlepszym przykładem zespołu, który powstał niesiony punkowa zasada, że "śpiewać każdy może". Założyli go ludzie wchodzący w skład Bromley Contingent – czyli grupy skupiającej najwierniejszych fanów Sex Pistols (w pierwszym składzie za perkusją zasiadał nawet sam Sid Vicious). Ta płyta jest najlepszym dowodem na to, ze gatunek nazywany obecnie "punk 77" należy rozumieć szerzej, niż przyjęło się go traktować obecnie (melodyjne kawałki, z chóralnie śpiewanymi kawałkami itp.). Siuouxsie i jej zespół bez dwóch zdań można zaliczyć do grona zespołów pierwszej fali punka, ale daremne będzie szukanie wspólnych płaszczyzn z ich wielkimi idolami – Sex Pistols, czy innymi tuzami gatunku, jak choćby Damned czy The Clash. SATB nie opierało swojej muzyki na sile riffu gitarowego wywodzącego się z tradycyjnego rock'n'rolla, jak czyniły to inne zespoły. U nich znacznie ważniejszy był klimat. Mroczny, przygnębiający, klaustrofobiczny. Już pierwszy utwór na płycie zatytułowany "Pure", doskonale wprowadza nas w ten ponury nastrój podkreślany dodatkowo przez brudne, szorstkie brzmienie instrumentów. Z tą przytłaczająca atmosfera tworzoną przez muzykę, korespondują teksty, dotyczące takich niewesołych tematów jak alienacja w społeczeństwie, schizofrenia i dezintegracja osobowości. Wszystko to jednak, nie decydowało by o niezwykłości zespołu, gdyby nie charakterystyczny, niski i przejmujący wokal Siouxsie Sioux. To dzięki niej nawet pozornie przeciętne numery nabierały głębi i mocy. W zasadzie jedyne co mam do zarzucenia tej płycie, to to, że jest za krótka. Kończy się ledwie człowiek da się uwieść temu nastrojowi i zanim zdąży się w nim rozsmakować.
Join Hands (1979)
* * * * *
Ocena równie wysoka jak w przypadku poprzedniej płyty... nie oznacza to jednak, że zespół pojechał na tym samym patencie i nagrał "The Scream 2". Nic z tego. Ta płyta jest znacznie bardziej mroczna i zakręcona niż poprzedniczka. "Join Hands" jest raczej rozwinięciem, niż powtórzeniem debiutu. Wymaga jednak od słuchacza więcej uwagi i skupienia. Nie twierdze, że trzeba mieć ukończone konserwatorium muzyczne w klasie muzyka awangardowa i eksperymentalna, aby w pełni delektować się tą muzyka, ale nie docenicie w pełni tej płyty, jeśli potraktujecie ją jako "muzykę tła" i będziecie przy niej sprzątać czy czytać książkę. O tym, że zespół nagrywając ten materiał pozwolił sobie na więcej swobody i poczuł się odważniej świadczy umieszczenie na płycie legendarnego utworu "Lords Prayer". Przypomnę, że utwór ten jest niczym innym niż modlitwą "Ojcze Nasz" recytowaną przez Siouxsie przy chorym, schizofrenicznym akompaniamencie. To właśnie ten utwór grał zespół podczas swojego scenicznego debiutu, z zamiarem wykonywania go tak długo, aż publiczność nie wytrzyma i zrzuci ich ze sceny. I faktycznie po jakiś 20 minutach nastąpiło "zmęczenie materiału"... ale nie po stronie publiczności, a zespołu... publiczność była podobno zachwycona. Wracając jednak do samej płyty, to moim skromnym, subiektywnym zdaniem zasłużyła na pięć gwiazdek nawet wtedy gdyby znalazł się na niej tylko jeden utwór. Mowa o numerze "Icon", który jest moim ukochanym numerem SATB w ogóle. Rozkręca się powoli, aż do nabrania pędu i iście transowego klimatu... No i ten wokal Zuźki. Cudo!
Kaleidoscope (1980)
* * 1/2
Ups... Pierwsza wpadka. Płyta nagrywana była w czasie, kiedy większość ówczesnych zespołów szukała swojej tożsamości. Formuła punka według powszechnej opinii już się wyczerpała i jedyną alternatywa był new romantic. Całe szczęście, aż takiej wolty tutaj nie mamy, ale faktem jest, że pojawiają się tu elementy popu, których próżno szukać na wcześniejszych płytach. Nie to jednak nawet jest najgorsze (wszak dobry popik nie jest zły
). Największa wadą płyty jest to, że jest dość monotonna, a przez to nużąca. Jeśli dodamy do tego chybione, "płaskie" brzmienie, (robione, jak się domyślam, pod kątem "upopowienia" muzyki), które stępiło największy atut zespołu, czyli głos Siouxsie, to w sumie otrzymujemy płytę, która trudno zaliczyć do udanych. Żeby jednak być sprawiedliwym, trzeba dodać, że na płycie znalazły się co najmniej trzy dobre utwory, które warto poznać. Są to "Happy House", "Christine" i zamykający płytę "Skin".
ju ju (1981)
* * * * * *
O matulu, o święty Jacku z pierogami (moja babcia zwykła tak mawiać). Jeśli "Kaleidoscope" miało być "okresem przejściowym" mającym doprowadzić ostatecznie do nagrania TEJ płyty, to wybaczam mu wszystkie jego uchybienia! "ju ju" (tak, tak - pisane małymi literami), to bez dwóch zdań najlepsza płyta Siouxsie and the Banshees". Jednocześnie jest to płyta zaliczona już w chwili powstania do klasyki nowego stylu, który się wówczas kształtował, a który ostatecznie został nazwany gotykiem. I tutaj wszystko już gra jak należy. Brzmienie płyty jest głębokie, "mięsiste", nie brakuje fajnych pomysłów muzycznych sprawiających, ze każdy utwór od razu zapada w pamięć, ale co najważniejsze Zuźka znowu uwodzi, czaruje i porywa swoim wokalem. Wymienianie najlepszego utworu mija się z celem, bo w zasadzie każdy numer to hit (ale oczywiście nie w rozumieniu list przebojów), a krótki czas trwania płyty, drażni jeszcze bardziej niż to miało miejsce w przypadku "The Scream".
Once Upon a Time: The Singles (1981)
* * * *
Pierwsza składanka, a mówiąc precyzyjniej, zbiór singli z pierwszego okresu funkcjonowania SATB. Płyta ta, jest o tyle ciekawa, że pojawiły się tu utwory, dość ważne dla grupy, ale takie, które ukazały się tylko na singlu (chodzi tu głównie o pierwszy duży przebój "Honk Kong Garden"). "Once Upon A Time" daje dość dobre rozeznanie w pierwszym, według mnie, najciekawszym, okresie działalności kapeli. Dlatego jeśli nie wiecie czy SATB jest zespołem, który utrafi w wasze gusta, to radzę zacząć od tej płyty... jeśli natomiast po jej przesłuchaniu stwierdzicie, że Wam się podoba, to powiadam – nie poprzestawajcie na tylko na tym wydawnictwie.
C.D.N.
Zdrowka zycze