Ultima Thule

Forum fanów Armii i 2TM2,3
Dzisiaj jest wt, 19 marca 2024 11:24:20

Strefa czasowa UTC+1godz.




Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 73 ]  Przejdź na stronę 1, 2, 3, 4, 5  Następna
Autor Wiadomość
PostWysłany: wt, 29 września 2009 08:58:14 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pt, 28 stycznia 2005 14:46:47
Posty: 21317
Skąd: Autonomiczne Księstwo Służew Nad Dolinką
W 1978 ROKU Pistolsi już w zasadzie nie istnieli. Rotten wkurzony na McLarena opuścił zespół podczas trasy po USA i wrócił do domu, a Sid, kreowany na nowego frontmana, coraz bardziej pogrążał się razem ze swoją laską w heroinowym ciągu. Rock 'n' rollowy Szwindel po wielkim huku jaki narobił w szołbiznesie, dogorywał w smutnych okolicznościach.
Nie dogorywał na szczęście sam Rotten, który miał dość roli ograniczającej go do plującego na ludzi pajaca, w dziwnych ciuchach, jaką przeznaczył dla niego McLaren. Co prawda słabość do ekstrawaganckich kreacji pozostanie mu już chyba do końca życia, ale po zerwaniu współpracy ze starymi kolegami Lydon (pozbywając się pseudonimu Rotten) postanowił stworzyć coś ambitniejszego. Coś co może nie było by tak atrakcyjne dla mediów jak wulgarny rock'n'roll Pistolsów, ale za to konsekwentniej realizowałoby ideę łamania konwenansów i norm obowiązujących w ówczesnej muzyce. I tak w 1978 roku powstał zespół PUBLIC IMAGE LIMITED (PIL), w skład którego obok niesfornego Jasia weszli: Keith Levene – gitara (pierwszy gitarzysta The Clash i efemerycznej, acz legendarnej grupy The Flowers of Romance), Jah Wobble – bas i Jim Walker – perka.

Obrazek


FIRST ISSUE (1978)
Obrazek

* * * * 1/2


1. THEME
2. RELIGION
3. RELIGION II
4. ANNALISA
5. PUBLIC IMAGE
6. LOW LIFE
7. ATTACK
8. FODDERSTOMPF


Końcówka lat 70-tych. W Stanach punk rock dopiero zaczął się wykluwać, ale przefiltowany przez tamtejsze realia niedługo zamieni się w hardcore. W Zjednocznym Królestwie punkrock swoje najlepsze chwile miał już za sobą. Pozornie wszystko rozwijało się dalej lawinowo. Coraz więcej koncertów, coraz więcej zespołów, coraz więcej dziwnie wyglądających młodych ludzi... ale tak naprawdę to nic innego jak zżeranie własnego ogona. Punk is dead. Zjawisko które miało zniszczyć mody i szufladki, w ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy samo stało się modą umieszczoną w odpowiedniej przegródce. Zniechęcony tym faktem John Lydon (znany dotychczas światu jako Johnny Rotten) odszedł ze sztandarowego zespołu tego cyrku z silnym pragnieniem dokonania nowej rewolucji. Tym razem skutecznej... i na własnych zasadach.
Do tego celu powołał zespół, który miał przełamać zasady nie tylko w warstwie obyczajowej, ale także artystycznej. Zespół przyjął nazwę Public Image Limited (ten "publiczny wizerunek", to kpina z zamierzeń McLarena) i wykrystalizował swoją wizję na debiutanckim albumie noszącym tytuł "First Issue".
Już od pierwszych taktów słuchacz osaczany jest dźwiękami, które w zamierzeniu twórców miały być zaprzeczeniem muzyki popularnej – miała to być muzyka "anty-rockowa". W tym celu zespół odrzucił wszelkie składniki z jakich wyrastała tradycyjna muzyka rockowa (a więc i punk rockowa). Nie znajdziemy tu ani grama rock'n'rolla, ani promila bluesa, zaś melodia występuje w zasadzie w ilościach śladowych. Punktem wyjścia dla PIL były dokonania zespołów krautrockowych. Szczególnie słychać tu wpływ dwóch ekip: Can i Neu! Ich piętno odnajdziemy w warstwie rytmicznej, w zamiłowaniu do zapętlenia poszczególnych fraz i wprowadzaniu w ten sposób pelmienno-szamańskiego klimatu i przede wszystkim w otwartości na różne eksperymenty dźwiękowe. Drugim istotnym elementem były wpływy dubu. Lydon po odejściu z Sex Pistols spędził w drodze powrotnej do Anglii kilka tygodni na Jamajce, gdzie miał okazję podglądać pracujących w studio muzyków reggae. Zarówno on, jak i grający na basie Jah Wobble stali się wielkimi fanami dubowych produkcji, a także world music co przełożyło się na głębokie, "dudniące" brzmienie płyty i rezygnację z warstwy melodycznej na rzecz wyrazistego rytmu. Istotnym składnikiem tej mikstury muzycznej było także zamiłowanie do awangardy podobnej do tej, po której terytoriach poruszała się np. Yoko Ono. Utworem, w którym chyba najwyraźniej słychać wszystkie splatające się ze sobą fascynacje zespołu jest zamykający płytę minimalistyczno-transowy "Fodderstompf". Ostatnim ważnym czynnikiem mającym wpływ na charakter twórczości zespołu, był jedyny w swoim rodzaju, "rozedrgany" anty-wokal samego Lydona. Na "First Issue" zabrzmiał on jednak zdecydowanie inaczej niż w produkcjach Pistolsów. O ile tam przywodził raczej na myśl pokrzykiwania wulgarnego frustrata, o tyle tutaj brzmi znacznie mroczniej: czasem jak należący do szaleńca na środkach uspokajających ("Theme"), a czasem jak do psychopaty, do którego boimy się odwrócić plecami ("Attack").
Nie należy zapominać o tekstach, bo tutaj też nastąpiło zaostrzenie kursu. Nie ma tu miejsca na gówniarskie pokrzykiwanie "I wanna destroy!". Lydon na cel swojego jadowitego ataku bierze ingnorancję, dwulicowość i pustkę uczuciową wpółczesnego społeczeństwa. W utworach "Religion I" i "Religion II" krytukuje religię (jak widać Jasiek wciąż dobrze się czuje w roli etatowego bluźniercy :roll: ), natomiast w numerze "Public Image" (chyba najbardziej przebojowemu w tradycyjnym tego słowa znaczeniu z całej płyt i najbardziej przywołujacemu ducha Sex Pistols) dostaje się McLarenowi i jego manipulacjom.
Podsumowując krótko ten album, można stwierdzić, że muzyka, która się na nim znalazła jest niezwykle oryginalna, świeża i inspirująca (doskonale rozumiem Witka :) ), choć z drugiej strony niełatwa w odbiorze i wymagająca. Post-punk został zdefiniowany.
Na pytanie, czemu nie przyznaję pełnego kompletu gwiazdek, odpowiadam: ze względu na wiaterek monotonii, który zaczyna się unosić nad płytą w okolicach "Low Life".




METAL BOX / SECOND EDITION (1979)

ObrazekObrazek

* * * * *


1. ALBATROSS
2. MEMORIES
3. SWAN LAKE
4. POPTONES
5. CAREERING
6. SOCIALIST
7. GRAVEYARD
8. THE SUIT
9. BAD BABY
10. NO BIRDS DO SING
11. CHANT
12. RADIO 4



Kiedy słucha się po raz pierwszy "First Issue" ma się wrażenie, że to objawienie, nieustające źródło świeżych pomysłów i płyta przełomowa. Jednak po skonfrontowaniu debiutanckiego albumu z jego następcą okazuje się, że był on zaledwie przymiarką, szkicem do tego co PIL zaprezentował publiczności niecały rok później. Pomimo, że zespół został bez perkusisty (Jim Walker opuscił miejsce za perką ze względu na problemy z dragami) i podczas sesji bębny były nagrywane przez pięciu różnych muzyków, udało się stworzyć arcydzieło, które (o ironio) na stałe weszło do kanonu muzyki rockowej. Ale po kolei...
Tytuł albumu – "Metal Box" wynikał z jego opakowania: była to metalowa puszka, jak na taśmę filmową, zawierająca trzy dwunastocalowe maksisingle. Na środku zostało wytłoczone nowe logo zespołu, które miało mu towarzyszyć już do samego końca jego kariery. W dzisiejszych czasach, kiedy płyty pakowane są w nietypowe koperty, pudełka, skrzyneczki etc wydaje się, że to nic szczególnego, ale w tamtym okresie, to była kompletna nowość. Ta puszka miała korespondować z główną ideą zespołu – łamaniem wszelkich stereotypów i norm. Jednak to tylko otoczka, bo prawdziwie mocne wrażenie robiła dopiero sama muzyka. Bardziej transowa, mroczna, chłodna i klaustrofobiczna niż na debiucie. A także bardziej konsekwentna. Wszystkie kierunki, które wytyczył sobie zespół przy okazji poprzedniej płyty zostały tutaj spenetrowane głębiej i dobitnej. Najlepszą próbką tych wysiłków jest otwierający płytę, ponad dziesięciominutowy "Albatros". Dubowe fascynacje przełożyły się na głębokie pulsujące brzmienie całości – generowane przez bas, grający tutaj zdecydowanie "pierwsze skrzypce" i stanowiący fundament wszystkich kompozycji. Nie dziwne, że basiści uwielbiają ten album,. Naprawdę jest za co. Perkusja jest jedynie echem basowych wibracji. Ogranicza się do podkreślania i uwypuklania niektórych motywów i fragmentów, ale przeważnie sunie sobie powoli w cieniu tego co wygrywają cztery struny. W ten szkielet Levene wplata grane na gitarze, bądź syntezatorach neurotyczne ambientowo-krautrockowo-eksperymentalne pejzaże, piski lub inne imponderabilia takie jak choćby rozjeżdżającą się quasi-orientalną melodyjkę w "Memories" czy motyw z "Jeziora Łabędziego" Czajkowskiego w "Swan Lake (Death Disco)".
Po raz kolejny należy wspomnieć też o wokalu Lydona. Na tym albumie nie szarżuje już tak swoja "psychopatyczną" manierą, jak na debiucie, czy w czasach Pistolsów. Nie to żeby całkowicie z niej zrezygnował, ale używa jej raczej tylko jako ozdobnika - dodatku. Słychać wyraźnie, że Johnny "spoważniał". Jego głos jest znacznie "chłodniejszy", bardziej mroczny – w "Albatrosie" zbliża się wręcz do maniery Iana Curtisa. Takie podejście do śpiewania przekłada się na mocno depresyjny klimat całości, z którym korespondują też teksty. Bardziej osobiste, a jednocześnie mniej agresywne niż wcześniej.
Możliwe, że przygnębiający klimat płyty wynikał z tego, iż niedługo przed jej nagraniem zmarła matka Lydona – utwór "Death Disco" jest dedykowany własnie jej. Tego wrażenia nie psują nawet utwory instrumentalne: żwawy "Socialist" i nieco melancholijny (zagrany całkowicie przez Lavene'a) "Radio 4".
Mówiąc krotko: ten album to w pełni dojrzałe dzieło zespołu, który wiedział dokładnie co i jak chce osiągnąć, i bez oglądania się na mody, trendy i oczekiwania publiczności przedstawił na wskrość szczerą, konsekwentną i przemyślaną wypowiedź artystyczną. Z całą pewnością drażniącą i jeszcze trudniej przyswajalną niż materiał z "First Issue", ale mimo to wartą poznania. W pełni zasłużony komplet gwiazdek.
Należy wspomnieć, że jeszcze w tym samym roku ukazała się reedycja materiału z "Metal Box" w tradycyjnym opakowaniu i ze zmienionym tytułem – "Second Edition".




PARIS AU PRINTEMPS (1980)

Obrazek

* * * 1/2




FLOWERS OF ROMANCE (1981)

Obrazek

* * * * 1/2


1. FOUR ENCLOSED WALLS
2. TRACK 8
3. PHENAGEN
4. FLOWERS OF ROMANCE
5. UNDER THE HOUSE
6. HYMIE'S HIM
7. BANGING THE DOOR
8. GO BACK
9. FRANCIS MASSACRE
10. FLOWERS OF ROMANCE (INSTRUMENTAL)
11. HOME IS WHERE THE HEART IS
12. ANOTHER



Za tytuł kolejnej płyty - "Flowers of Romance" posłużyła nazwa owianego legendą zespołu (legendarność owa brała się stąd, ze nikt go nigdy nie słyszał, ponieważ nie zagrał żadnego koncertu, ani nie nagrał ani jednej piosenki), założonego przez Sida Viciousa, w którym udzielał się także Keith Levene. Przed nagraniem nowego materiału doszło do kolejnej zmiany w składzie. Z zespołu został wyrzucony Jah Wobble za to, że wykorzystał kilka ścieżek rytmicznych wymyślonych na potrzeby "Metal Box" na swoim solowym albumie. W zamian za to zespół znalazł w końcu stałego perkusistę – za garami, na parę ładnych lat rozsiadł się niejaki Martin Atkins. Tak naprawdę to nie był to jego debiut w zespole. Jego grę można usłyszeć już na poprzednim albumie w numerze "Bad Baby", wtedy jednak występował w roli gościa, natomiast teraz stał się pełnoprawnym członkiem zespołu.
Roszada w obrębie sekcji rytmicznej, polegająca na zamianie świetnego basisty, na świetnego perkusistę musiała poskutkować zmianą charakteru muzyki (i to nawet pomimo tego, że Atkins nie bębnił we wszystkich numerach na płycie – część partii zagrał Levene).
Tak jak na "Metal Box" instrumentem mającym do powiedzenia był bas, tak na "Flower sof Romance" zostaje on zdetronizowany przez perkusje. To ona decyduje tutaj o wszystkim. Symptomatyczny jest pierwszy numer na płycie "Four Enclosed Walls", w którym bębny są jedynym instrumentem. To właśnie instrumenty perkusyjne stanowią o klimacie poszczególnych utworów. Z tego powodu ten album jest chyba najbardziej transowy z całej dyskograffi zespołu. Plemiennymi rytmami pobrzmiewają choćby wspomniany już "Four Enclosed Walls", numer tytułowy, oraz następujący po nim "Under the House". Te rytualne dudnienia przeplatają się czasem z kanonadą wojenych werbli ("Hymie's Him"), agresywnym pulsem ("Banging the Door"), monotonnym rytmem fabryki ("Go Back"), czy też kompletnym chaosem ("Francis Massacre").
Zmiany słychać także w podejściu do realizacji nagrań. Muzyka na tej płycie nabrała rozmachu, stała się bardziej przestrzenna. Zniknął duszny, depresyjny klimat znany z wcześniejszych albumów, a na jego miejsce pojawił się klimat schizofreniczny. Mówiąc bardziej obrazowo: nie leżymy już zamknięci w lodówce na dnie Rowu Mariańskiego, a zamiast tego mamy okazję rozprostować kości przechadzając się po korytarzach szpitala psychiatrycznego.
Także Lydon dopasował się do stylu tej muzyki – nie szaleje, nie udaje psychopatycznej wersji Curtisa – tym razem jego wokal przywodzi na myśl raczej zaśpiewy muezinów, a czasem wręcz jakieś szamańskie mantry. Oczywiście wszystko to w sosie typowej, lydonowskiej histerycznej maniery.
"Przewodnia rola" perkusji, transowe rytmy i przestrzeń brzmieniowa sprawiają, że ten album chyba najbardziej z całego dorobku zespołu kojarzy się z krautrockiem (zwłaszcza z twórczością Can) ...za to fascynacje dubowe schodzą na dalszy plan. Do wydania CD dołączone zostały trzy utwory bonusowe pochodzące ze stron B singli. Szczególne wrażenie robi alternatywna, instrumentalna wersja utworu "Flowers of Romance", w której głos Lydona zostaje zastąpiony graną przez niego partią na skrzypcach Stroha – efekt jest niesamowity – kojarzy się nieco z dokonaniami Tuxedomoon. Tym którym brakowało dubowych buczeń powinien przypaść do gustu drugi z bonusów - "Home Is Where the Heart Is".
Warto też wspomnieć o okładce – znalazła się na niej Jeanette Lee, fotografka, operatorka filmowa, a czasem także sekretarka zespołu wymieniana często jako oficjalny członek PIL.




LIVE IN TOKYO (1983)

Obrazek

* *


1. ANNALISA
2. RELIGION
3. LOW LIFE
4. SOLITAIRE
5. FLOWERS OF ROMANCE
6. THIS IS NOT A LOVE SONG
7. DEATH DISCO
8. BAD LIFE
9. BANGING THE DOOR
10. UNDER THE HOUSE



W momencie kiedy ukazało się "Live In Tokyo", Lydon udzielił wywiadu, w którym radził fanom: "Nie kupujcie tego". Niewiarygodne, biorąc pod uwagę to, że ten pan (mówiąc delikatnie) lubił zarabiać na swojej muzyce. Sprawa wyklarowała się parę lat później, kiedy w wywiadzie dla miesięcznika Q Lydon wyjaśnił, że płyta przyniosła im zarobek już znacznie wcześniej - Japończycy wyłożyli kupę szmalu za samą możliwość nagrania koncertu, ponieważ chcieli przetestować nowy, obłędnie nowoczesny jak na owe czasy, cyfrowy sprzęt nagrywający Mitsubishi (tym samym ta płyta jest jedną z pierwszych, o ile nie pierwszą w ogóle, płytą koncertową zarejestrowaną cyfrowo). Jasio jak zwykle szczery do bólu. Dlaczego jednak lider PIL zniechęcał do jej kupna i rezygnował tym samym z dodatkowego zarobku? Ano dlatego, że miał świadomość, że ten album nie prezentuje kapeli w zbyt dobrej kondycji. Nie mogło być inaczej skoro na trzy tygodnie przed wyjazdem do Japonii za współpracę podziękowali Keith Levene i Pete Jonem. Zespół został okrojony do wokalisty i perkusisty. Po latach Martin Atkins przyznał, że wpadł wtedy w niezłą panikę. To właśnie z jego inicjatywy zostali na chybcika zwerbowani na potrzeby trasy nowi muzycy, których dotychczasowe doświadczenie sceniczne ograniczało się do występowania w barach New Jersey. Niezbyt błyskotliwi grajkowie i mało czasu na porządne opracowanie materiału – to nie mogło przynieść dobrego efektu. Lydon zdawał sobie chyba z tego sprawę, skoro zdecydował się rozpoczynać koncerty pistolsowym "Anarchy In the UK", próbując w ten sposób "kupić" publiczność. Ten utwór nie wszedł jednak na płytę. Dostajemy za to po trzy utwory z "First Issue", "Flowers Of Romance" i (niewydanego wtedy jeszcze) "This Is What You Want...", a do tego jeden kawałek z "Metal Box". Najwięcej o możliwościach tego składu mówią starsze kompozycje. Zagrane płasko, pozbawione wyrazu i odarte z tego magicznego plemienno-szamańskiego klimatu, które miały w wersjach studyjnych. Dodatkowo zmieniono aranżację zastępując partie niektórych instrumentów "plastykową" elektroniką. Najbardziej jednak brakuje tu wyrazistego, mocnego basu. Louisa Bernardi, który był odpowiedzialny za obsługę czterech strun, kusiło żeby zacinać funkowo nie tylko w nowych utworach, ale także w tych starych, a to nie był dobry pomysł. Efekt jest taki, ze kompozycje się nie kleją, są "przebrzdąkane", a przeciąganie ich powyżej 3 minut (co niestety ma miejsce) niczemu nie służy, bo muzycy za bardzo nie wiedzą co mają zrobić z tym czasem. Te niedostatki najboleśniej słychać w takich kawałkach jak "Death Disco", "Annalisa", czy "Flower Of Romance". Trochę lepiej na tym tle prezentują się kawałki, które potem miały się pojawić na "TIWYW...". Słychać, że "This Is Not A Love Song" to chyba najlepiej przyjęty przez publiczność utwór z całego zestawu, a "Solitaire" najsprawniej wykonany. Rozczarowuje jednak "Bad Life", który bez "dęciaków" traci praktycznie cały swój potencjał i po prostu nudzi.
Jak widać nie sposób nazwać tej płyty udaną koncertówką. Zmiany w utworach w stosunku do wersji oryginalnych jeżeli są to na gorsze, zaś ze względu na przypadkowość składu nie udało się osiągnąć "magii chwili", którą można czasami uwiecznić w nagraniach na żywo. Pozostaje po prostu dokument, który przyniósł twórcom trochę kasy.




THIS IS WHAT YOU WANT... THIS IS WHAT YOU GET (1984)

Obrazek

* * * 1/2


1. BAD LIFE
2. THIS IS NOT A LOVE SONG
3. SOLITAIRE
4. TIE ME TO THE LENGTH OF THAT
5. THE PARDON
6. WHERE ARE YOU
7. 1981
8. THE ORDER OF DEATH



Z wydaniem czwartego studyjnego albumu PIL związane było niezłe zamieszanie. W trakcie jego nagrywania doszło do konfliktu na linii Levene-Atkins w efekcie, którego ten pierwszy odszedł zespołu, zabierając ze sobą taśmy-matki z zarejestrowanym już materiałem (by potem wydać go na płycie "Comercial Zone"). W związku z tym Lydon (już jako ostatni oryginalny członek PIL) postanowił powtórnie nagrać skomponowane utwory z Atkinsem, uzupełniając skład nowymi ludźmi. Ten materiał trafił na płytę, która została opatrzona przydługim tytułem "This Is What You Want... This Is What You Get", który jak rychło się okazało był przewrotny jak cała twórczość zespołu. Rzecz w tym, że fani spodziewający się po swoich pupilach muzyki w klimacie znanym z wcześniejszych płyt, wcale nie do końca otrzymywali to na co oczekiwali. Niby cały czas kompozycje opierały się na prymacie sekcji rytmicznej, niby takie utwory jak "The Pradon", czy "Where Are You?" brzmiały jak pochodzące z sesji "Flowers of Romance", ale to były tylko pozory. Pierwsza i najważniejsza zmiana polegała na tym, że sekcja rytmiczna przestała wygrywać transowo-dubowe dudnienia, a zaczęła zacinać funkowo, co najjaskrawiej słychać w "Solitaire". Zmiana numer dwa polegała na znacznym wygładzeniu brzmienia syntezatorów i innej elektroniki. Ekstremalnym przypadkiem tego podejścia jest zamykający płytę instrumentalny (jeśli nie liczyć mantrowo powtarzanego w tle zdania "This is what you want, this is what you get") "The Order of Death", który brzmi trochę jak wyciągnięty z repertuaru Briana Eno.
W efekcie tych wszystkich zabiegów otrzymujemy muzykę znacznie przystępniejszą od dotychczasowych nagrań zespołu. Ba! Czasami wręcz ocierającą się o pop. O ile w przypadku numeru tytułowego, który był parodią i zarazem krytyką ówczesnych hitów można to tłumaczyć konwencją pastiszu (ironia polegała na tym, że ten akurat kawałek stał się pierwszym, prawdziwym przebojem PIL), o tyle "Bad Life", czy wspomniany wcześniej "Solitaire" pastiszami już nie są, a mimo to pobrzmiewają w nich echa ówczesnej muzyki popularnej. Takie podejście podzieliło fanów: część starych wielbicieli stwierdziła, że zespół się skończył odchodząc od dotychczasowej, bezkompromisowej i "anty-rockowej" drogi artystycznej, za to wielu doceniło otwartość i umiejętność sięgania po różnorodne style.
Wadą tego albumu jest z pewnością brak konsekwencji cechującej wcześniejsze płyty. Słychać, że zespół stanął na rozdrożu i miotając się między kilkoma stylistykami trochę nie potrafi się zdecydować jaką ścieżkę obrać. Z pewnością miały na to wpływ zmiany personalne. Według powszechnej opinii wcześniejsze wersje utworów, które trafiły na "Comercial Zone" były bardziej spójne i znacznie lepsze. Nie wiem. Nie słyszałem.




ALBUM/CASSETTE/COMPACT DISC (1986)

Obrazek

* * * *


1. FFF
2. RISE
3. FISHING
4. ROUND
5. BAGS
6. HOME
7. EASE



Na "This Is What You Want..." grupa staneła na rozdrożu. Na kolejnej płycie, która w zależności od nośnika nosiła tytuł "Album", "Cassette", lub "Compact Disc" PIL poszedł drogą, której nikt, nigdy by się nie spodziewał. Ale po kolei...
W zasadzie nazwanie PIL zespołem w tym czasie to trochę nadużycie. Z poprzedniego składu nie został nikt. Jak wiadomo Levene odszedł w trakcie sesji nagraniowej do poprzedniej płyty, natomiast po jej wydaniu grupę opuścił Atkins (założył później industrialną "supergrupę" Pigface, a także współpracował z Ministry). Po latach Lydon otwarcie wyznał, że "Album", pomimo, że pracowała nad nim wielka banda ludzi to w zasadzie jego dzieło solowe i jeżeli należy wspomnieć o kimś, kto wniósł tu równie wiele co on to był to Bill Laswell - producent płyty, a jednocześnie współkompozytor kilku utworów. Rzecz w tym, że współpraca z Laswellem wiązała się z tym, że wniósł on niejako w "pakiecie" grupę muzyków, która stała się zespołem PIL na potrzeby tego materiału. A teraz posłuchajcie kto między innymi wchodził w poczet tej "bandy", która przyłożyła palec do nagrania "Albumu": Tony Williams – perkusista jazzowy, który zasłynął wieloletnią współpracą z Milesem Davisem i Herbie Hancockiem; Ginger Baker – kolejny perkusista ...znany z Cream; Jonas Hellborg – basista kojarzony głównie z jazzem; Ryuichi Sakamoto – japoński muzyk parający się głównie elektroniką, który współpracował np. z Davidem Sylvianem. Mało? No to dorzućmy jeszcze jednego muzyka - ucznia Joe Satrianiego odkrytego przez Fanka Zappę – Panie i Panowie, na gitarze Steve Vai. Czy w świetle przedstawionego składu konieczne jest dodawanie ile warte stały się zamierzenia Lydona dotyczące "antyrockowego" i "nieschematycznego" podejścia do muzyki kładzione u zarania zespołu? O ile w przypadku "TIWYW…" zdania fanów były podzielone, o tyle tym razem każdemu, kto kojarzył nazwę PIL i znał dotychczasowy dorobek grupy szczęka stuknęła o ziemię.
Od pierwszych, do ostatnich dźwięków płyty słuchacz raczony jest bogato zaaranżowaną, , znakomicie wyprodukowaną i przede wszystkim PRZEBOJOWĄ muzyką z pogranicza rocka i popu nie mającą (poza głosem Lydona) wiele wspólnego z wcześniejszymi dokonaniami. To była propozycja, którą tak naprawdę mógł skonsumować przeciętny, a nawet przypadkowy słuchacz. Podniosły się głosy oburzenia, że zespół znany dotychczas z penetrowania obszarów awangardowych zaczął grać "rock stadionowy", że PIL "popłynął z prądem" etc. Ano popłynął, trudno się nie zgodzić - w końcu w takim "Bags" syntezatory wywijają tak klasyczną "osiemdziesionę", że już bardziej się nie da, zaś "Home" to z kolei typowy hardrock, by nie powiedzieć metal – ale JAK popłynął. Wystarczyłoby powiedzieć, że Vai sam przynaje, że "Album" to jedno z jego najlepszych dokonań, ale gdyby komuś takie stwierdzenie nie wystarczało to niech posłucha takich numerów jak rewelacyjny, quasi-balladowy "Rise", przebojowy "Finishing" , czy potężny i nastrojowy zarazem "Ease" okraszony partiami sitaru i didgeridoo. Oryginalności tej muzyce przydawały jeszcze teksty Lydona, jak zwykle krytykujące działania ludzi u szczytów władzy ("Home") czy cierpko komentujace otaczającą rzeczywistość czasu prześladowań Aparthaidu ("Rise") i widma wojny nuklearnej ("Bags").
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że kompozycje z "Albumu" pomimo wysmakowanej formy, i nowoczesnego jak na owe czasy brzmienia oakzały się mało odporne na działanie lat i słuchane obecnie trochę rażą archaicznością (brzmienie gitary! no i te klawisze!). Na tym polu nie wytrzymują porównania z wcześniejszymi produkcjami z "First Issue", czy "Metal Box", które pomimo ascetycznego brzmienia, niełatwej w odbiorze muzyki wykonywanej przez znacznie mniej wytrawnych instrumentalistów znacznie lepiej zniosły próbę czasu.
Należy jeszcze wspomnieć słowo na temat okładki. Jej ascetyczna forma, jak i układ graficzny miał nawiązywać do tzw. "generic brand" czyli produktów, które były sprzedawane pod markami niezastrzeżonymi, funkcjonującymi już nie jako nazwa konkretnego produktu, ale całej grupy wyrobów (oczywiście kosztrującymi znacznie taniej niż produkty markowe). Za wzór skrajnie uproszczonej grafiki posłużyło wzornictwo zastosowane na puszce "niemarkowej" coli. Sęk w tym, że sama idea takiego tytułu nawiązującego do "generic brand" została "pożyczona" (a mówiąc dosadniej - skradziona) od mało wówczas znanej amerykańskiej kapeli hardcorowej Flipper (to ci sami, na których wpływ będzie się powoływał parę lat później niejaki Kurt Cobain). Flipper odparował cios wydając w tym samym roku płytę koncertową zatytułowaną "Public Flipper Limited Live".
Swoją droga to ciekawe, czy utwory z twego wydawnictwa udostępnione do ściągania z serwisów typu iTune są opisane, jako pochodzące z płyty "MP3",a za parę lat ukaże się np. reedycja zatytułowana "Blue Ray".




HAPPY? (1987)

Obrazek

* * *


1. SEATTLE
2. RULES AND REGULATIONS
3. THE BODY
4. SAVE ME
5. HARD TIMES
6. OPEN AND REVOLVING
7. ANGRY
8. FAT CHANCE HOTEL



Kiedy "Album" został wydany, wypadało ruszyć w trasę. Z muzykami sesyjnymi (a tak przecież należy traktować skład, z którym nagrano płytę) jest jednak tak, ze przeważnie nie ruszają się poza studio. Lyonowi nie pozostało więc nic innego jak na potrzeby tourne skompletować nowy skład. Współpraca była chyba satysfakcjonująca, bo znalezieni muzycy stali się nowymi, pełnoprawnymi członkami PIL. Byli to gitarzysta John McGeoch (znany między innymi z Magazine i Siouxsie & the Banshees), drugi gitarzysta i keybordzista zarazem Lu Edmonds (wcześniej w The Damned i Waterboys), basista Allan Dias (wcześniej próbowano pozyskać do zespołu niejakiego Flea z mało znanego zespołu Red Hot Chilli Peppers, ale ten odmówił kiedy dowiedział się, że w PIL nie gra już Keith Levene), zaś miejsce za perkusją objął Bruce Smith (The Pop Group). Po takim post-punkowym superskładzie można się było spodziewać post-punkowej super-płyty, ale niestety na oczekiwaniach się kończy. Cała zawartość "Nappy?" to niczym nie wyróżniające się pop-rockowe granie. Nikt nie próbuje już nawet udawać, że chodzi o przełamywanie jakiś konwencji, czy o jakieś poszukiwania. Samo w sobie może nie było by to nawet najgorsze, gdyby nie to, że gdzieś ulotniła się także ekspresja, z której wcześniej słynął zespół. Jako pewną próbę nawiązania do "dawnych, dobrych czasów" można traktować zamykający płytę utwór "Fat Chance Hotel" ...ale bądźmy poważni – z czym do gości? Z całą pewnością odpowiedzialność za taki stan rzeczy ponosi nadużywanie elektroniki i wysunięcie jej na pierwszy plan. Nie przeczę, że zespołowi trafiają się tu smakowite riffy, ale kiedy tylko się pojawią, to natychmiast są rozmiękczane syntezatorową papką. Gdyby nie charakterystyczny głos Lydona, to numery z tej płyty utonęłyby w morzu "osiemdziesionowatej" papy. Połączenie miłych brzmień z jego histerycznymi wokalami daje nawet czasami ciekawy efekt. Ale skoro już jesteśmy przy Lydonie, to i jemu musimy dorzucić kamyczek. Kiedyś jego głos powodował gęsią skórkę, zaś teraz brzmi to tak jakby Jasiek rutyniarsko odbębniał pańszczyznę – bez emocji i bez wyrazu. W efekcie jako-tako przyswajalne są w zasadzie tylko trzy pierwsze utwory ("Seattle", "Rulet and Regulations" i "The Body" – który powraca do poruszanego już w czasach Pistolsowych tematu aborcji), dalej wszystkie kawałki zaczynają się zlewać słuchaczowi w papkę bez wyrazu. Może słuchane osobno, nie sprawiałyby wrażenia tak nijakich, ale niestety w komplecie nie zachwycają. Nie zrozumcie mnie źle, to nie tak, że ta płyta to dno. Można się tu doszukać ciekawych rozwiązań aranżacyjnych, interesujących kompozycji etc. Główny problem polega na czymś innym: o ile na początku swojej działalności PIL byli w samym szpicu awangardy, potem na "TIWYW..." i "Albumie" pozwolili się "dogonić" konkurencji i szli łeb w łeb z obowiązującymi trendami, to z "Nappy?" pozostają już w tyle ze swoją muzyką, która stała się po prostu zachowawcza... bo pamiętajmy, że w 1987 roku na pełnych obrotach grały już takie zespoły jak Sonic Youth, Dinosaur Jr., The Jesus And Mary Chain, Big Black, a zespół Pixies wydał właśnie epkę "Come On Pilgrim". Protoplaści brzmień kolejnej dekady byli w natarciu, zaś PIL stawali się dinozaurami.




9 (1989)

Obrazek

* * 1/2


1. HAPPY
2. DISAPPOINTED
3. WARRIOR
4. U.S.L.S. 1
5. SAND CASTLES IN THE SNOW
6. WORRY
7. BRAVE NEW WORLD
8. LIKE THAT
9. SAME OLD STORY
10. ARMADA



Najpierw sprawy personalne: w stosunku do poprzedniego albumu nastąpiła jedna zmiana – z zespołu, z powodu problemów ze słuchem, odszedł Lu Edmonds (mimo, że nie zagrał na płycie ani jednego dźwięku to został wymieniony we wkładce). Pierwotnie producentem nowej płyty miał zostać Bill Laswell (ten sam gość, który wyprodukował "Album"), jednak nic z tego nie wyszło, bo Laswellowi nie spodobali się nowi muzycy i chciał ich zastąpić swoim zespołem sesyjnym. Na to z kolei nie zgodził się Lydon i po bezowocnych negocjacjach trwających trzy dni, machnął w końcu ręką na całą sprawę i jako producenta wybrał niejakiego Stephena Hague. Płyta została opatrzona tytułem "9", z tego prostego powodu, ze było to dziewiąte oficjalne (jeśli uwzględnimy dwie płyty koncertowe) wydawnictwo zespołu.
Prawdę powiedziawszy ten album mógłby jednak równie dobrze zostać zatytułowany "Happy? II", ponieważ praktycznie nie różni się od swojego poprzednika. To samo podejście do komponowania, te same aranżacje i to samo brzmienie (mimo innego producenta). No i niestety te same zastrzeżenia, które zgłaszałem pod adresem "Happy?". Przypomnę: brak ekspresji, nadmiar elektroniki (taki "Warrior" klepie tak bezwstydną dyskoteką, że to naprawdę nie jest już śmieszne) pomieszany z "hardrockowo" brzmiącymi gitarami i do tego przynudzający (!) wokal Lydona (posłuchajcie "Disappointed" – czy to nie brzmi jak niezamierzona autoparodia?). Doceniam próby wzbogacenia aranżacji (np. damskie chórki) i to, że niektóre kompozycje mają pewien potencjał, ale to jednak nie to. Są tacy, którym ta płyta się podoba – ja jednak do nich zdecydowanie nie należę, bo o ile jestem w stanie wybaczyć zespołowi, że przestał się rozwijać, to nie potrafię pogodzić się z tym, że utknął na tej mieliźnie w tak boleśnie przeciętnej i nijakiej kondycji.




THE GREATEST HITS, SO FAR (1990)

Obrazek

* * * *


1. PUBLIC IMAGE
2. DEATH DISCO
3. MEMORIES
4. CAREERING
5. FLOWERS OF ROMANCE
6. THIS IS NOT A LOVE SONG
7. RISE
8. HOME
9. SEATTLE
10. THE BODY
11. RULES AND REGULATIONS
12. DISAPPOINTED
13. WARRIOR
14. DON'T ASK ME



Na dwunaste urodziny PIL doczekał się pierwszej w swojej historii składanki, która jednocześnie stała się dziesiątą, jubileuszową płytą zespołu. Brzmi to niezwykle radośnie, ale tak słodko do końca nie było. Po pierwsze zespół nie chciał tej składanki. Ale jak wiadomo, jeśli wytwórnia płytowa chce wydać taki album, to zespół ma niewiele do gadania. Skoro już na tym stanęło, to Lydon zażądał, aby znalazło się na nim 28 utworów, na co w odpowiedzi od szefostwa Virgin usłyszał, że może tam trafić tylko osiem numerów. Lydon ponoć wkurzył się na to nielicho i stwierdził, że skoro pracuje dla nich dwanaście lat, a oni chcą wydać jedynie osiem kawałków, to niech (cytuję) "spierdalają". Ostatecznie na płytę trafiło 14 piosenek. W zasadzie można by powiedzieć, że ten zestaw spełniał wymogi składanki ze stronami A singli, gdyby nie to, że nie znalazł się tu wydany na singlu "Bad Life", a zamiast tego pojawił się "Careering" z "Metal Box", który na singlu nigdy wydanym nie był. Dla fanów, którzy znali wcześniejsze płyty magnesem miały być niepublikowany wcześniej remix "Rise" i całkowicie nowa piosenka promująca ten album pt. "Don't Ask Me". W pierwszym przypadku siła przyciągania nie była jakaś specjalnie silna, natomiast w drugim można powiedzieć, że komuś chyba pomyliły się bieguny w magnesie, a przyciąganie z odpychaniem, ale o tym za chwilę.
Pomimo mało finezyjnego klucza doboru utworów na płytę, należy stwierdzić, że stanowi ona dość dobre odzwierciedlenie historii i rozwoju grupy. Wyraźnie widać, że dorobek zespołu można podzielić na trzy etapy: eksperymentalno-awangardowo-krautrockowo-dubowy (pierwsze trzy albumy studyjne), przejściowy ("TIWYW..." i "Album"), aż w końcu rockowo-popowy. Przy okazji tak się złożyło, że utwory trafiające na single zespołu, były jednocześnie ich najbardziej chwytliwymi kompozycjami z odpowiednich albumów, tak więc słówko "hits" w tytule składanki nie jest na wyrost, dzięki czemu album świetnie się sprawdza na rozmaitych indi-potańcówach. A teraz słówko o minusach: mogło by się wydawać, że najsłabszym utworem na płycie jest "Warrior" tracący wieśniackim disco. Niestety nie jest to najbardziej żenujący utwór na płycie, bo zaraz za nim następuje wspomniany już "Don't Ask Me" – elektroniczno-popowy koszmarek (nawet nie udający, że ma coś wspólnego z rockiem) rażący infantylnością, która może uszła by bezkarnie B-52's, ale nie gościowi, który nagrywał kiedyś takie utwory jak "Albatros" czy "Flowers of Romance". Obrazu rozpaczy dopełnia prymitywny, pro-ekologiczny tekst, który sprawia wrażenie, jakby został kupiony przez Lydona od jakiegoś dwunastoletniego dzieciaka za 50 pensów. Tragedia! Jeśli to miał być drogowskaz na przyszłość, to malowała się ona w smoliście czarnych barwach. Na szczęście dramatu nie było, a "The Greatest Hits, So Far" pomimo tej ewidentnej wpadki jest z pewnością płytą warta polecenia, dla każdego, kto chciałby poznać PIL w pigułce.




THAT WHAT IS NOT (1992)

Obrazek

* * * * (*)


1. ACID DROPS
2. LUCKS UP
3. CRUEL
4. GOD
5. COVERED
6. LOVE HOPE
7. UNFAIRGROUND
8. THINK TANK
9. EMPEROR
10. GOOD THING



Miałkie i nijakie "Happy?" i "9" nie wróżyły zespołowi zbyt świetlanej przeszłości. Singiel "Don't Ask Me" wróżył zaś przyszłość wręcz tragiczną. Do optymizmu nie nakłaniał również fakt, że zespół przystąpił do nagrywania kolejnej płyty jako trio, ponieważ za współpracę podziękował perkusista Bruce Smith. Nie dziwne zatem, że fani nie wiązali z tą płytą wielkich nadziei.
Brak presji i oczekiwań chyba dobrze zrobił zespołowi, bo w lutym 1992 roku ukazała się płyta, którą według mnie śmiało można zaliczyć w poczet najlepszych albumów zespołu. Tu jedno zastrzeżenie. Zdaję sobie sprawę, że ci, dla których istnieje tylko PIL anty-rockowy nie zostawią na "That What Is Not" suchej nitki, z tego powodu, że na tej płycie zespół gra jak rockowa ekipa z krwi i kości (na szczęście nie trzeba już dodawać etykietki z napisem "pop"). Ale Panie i Panowie, jaki fajny jest tym razem ten PIL-owy rock! Co się zmieniło? Pozornie niewiele. Otrzymujemy 10 utworów, które bazują na podobnych melodiach i rytmach co na wcześniejszych płytach zarejestrowanych w tym składzie. Ale na tym podobieństwa się kończą. Przede wszystkim inna jest realizacja dźwięku – w końcu do głosu dochodzi gitara, chyba na żadnej innej płycie nie miała tak wiodącej roli jak tutaj. I w końcu ta gitara brzmi jak należy – ostro i rockowo, ale bez wpadania w wieśniackie metalowe klimaty. Tuż za nią następuje perkusja: wyrazista i zdecydowana. Jest też elektronika, ale bez obaw. Owszem sekwencerom grzeją się dyski twarde od loopów, sampli i innych bitów, ale stanowią one jedynie dodatek, a nie danie główne, a upchnięte na swoje miejsce i nie przytłaczają reszty instrumentów. Po drugie na szczęście zespół w końcu odkrył, że mamy lata 90-te i świat poszedł do przodu. Efekty, które się tu pojawiają są zdecydowanie nowocześniejsze i nie zdradzają już dyskotekowej proweniencji jak ongiś. Najważniejsze jednak, że na tym albumie powraca w pełnej krasie utracona parę lat temu ENERGIA. Objawia się to w warstwie instrumentalnej, jak i wokalnej – Lydon znowu nasyca swój wokal emocjami, znowu brzmi wyraziście i intrygująco.
Mało? No to dodam jeszcze, że podczas sesji panowie odkryli chyba jakieś źródełko z chwytliwymi melodiami, bo "That What Is Not" jest płytą przebojową jak żadna inna. Od otwierającego płytę "Acid Drops" (w którym wsamplowano fragment pistolsowego "God Save The Queen", poprzez zapadające natychmiast w pamięć "Lucks Up", "God", czy "Covered" (mój zdecydowany nr 1), aż po brawurowy, oparty na rytmie samby i soulowych wokalizach "Goud Things" chce się kiwać nogą, tupać nóżką, a po skończeniu odtwarzania zacząć od nowa.
W wyniku tego szczęśliwego splotu okoliczności, otrzymujemy płytę, która choć nie jest przełomowa i nie wytycza już nowych dróg tak jak pierwsze albumy, to z pewnością nie pozostawia zespołu w tyle ("That What Is Not" spokojnie można postawić obok wydanego rok później debiutu Porno For Pyros) i stanowi godne pożegnanie zespołu z fanami. Jak pokazała bowiem historia było to ostatnie wydawnictwo zespołu. W tym samym roku, Lydon, niejako w ramach protestu, rozwiązał zespół po tym jak był zmuszony sam opłacić tourne promujące album, ponieważ wytwórnia Virgin nie zgodziła się finansować tego przedsięwzięcia.
Wszystko co napisałem powyżej tłumaczy przyznanie płycie czterech gwiazdek. Piątą dodaję "nieobiektywnie". "That What Is Not" poznawałem praktycznie w momencie jej ukazania (dzięki prężenie działającym wówczas na polskim rynku pirackich firm fonograficznych) czyli mniej więcej w tym samym okresie co "Nevermind", "Blood Sugar Sex Magic" czy metallicowy czarny album. I dla mnie ta płyta jest takim samym znakiem czasów i pamiątką pewnego okresu jak tamte albumy. Za to należy się piąta gwiazdka :).



------------------------------------------------

Post będzie stopniowo rozwijany, bo teraz nie mam czasu, zeby opisywac poszczególne płyty, a pomysł chodził za mną już od dłuższego czasu nie dając mi spokoju i w końcu musiałem go przynajmniej rozgrzebać...
:rabbit:

Zdrówka życzę

_________________
Sometimes good guys don't wear white


Ostatnio zmieniony wt, 13 października 2009 07:25:07 przez Pet, łącznie zmieniany 27 razy

Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 29 września 2009 09:45:30 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 10 stycznia 2005 11:49:49
Posty: 24296
Skąd: Kamienna Góra/Poznań
O, fajnie! :)

(Chociaż gdy zobaczyłem tytuł, to zgłupiałem - po co, myślę, robić drugi wątek o Rammsteinie?) :wink:

_________________
In an interstellar burst
I am back to save the Universe.


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 29 września 2009 09:49:16 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pt, 28 stycznia 2005 14:46:47
Posty: 21317
Skąd: Autonomiczne Księstwo Służew Nad Dolinką
Peregrin Took pisze:
po co, myślę, robić drugi wątek o Rammsteinie?


Pytanie powinno zabrzmieć: co komu po Rammstainie skoro nie tylko muzykę, ale nawet nawet zdania do swoich tekstów od innych zrzynają? ;)

Zdrówka życzę

_________________
Sometimes good guys don't wear white


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 29 września 2009 09:55:18 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 14:59:39
Posty: 28006
Ciekaw jestem tego rozwinięcia. Sam znam dwie pierwsze płyty + numer tytułowy wątku.
No i pamiętam, że jak pierwszy raz posłuchałem FIRST ISSUE to miałem niezłą jazdę. Czułem się zainspirowany, tylko nie wiedziałem do czego :wink: .

_________________
Tygrysie, tygrysie - czemu chodzisz w dresie?


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 29 września 2009 10:35:16 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 22 listopada 2004 13:05:36
Posty: 7312
Skąd: Warszawa/Stuttgart
Ja znam, mam gdzieś na starych kasetach pierwszą i koncert z Tokyo, zaś na płycie tę składankę z 1990. Trochę zapomniana, również przeze mnie, a niesłusznie!!, kapela.
Chętnie sobie odświeżę aby coś napisać :D

_________________
Klaszczę w dłonie ...
... by było mnie więcej ...


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 29 września 2009 10:36:37 

Rejestracja:
pt, 06 lutego 2009 09:39:10
Posty: 1497
a ja najbardziej lubię płytę "9"
głównie z przyczyn sentymentalnych


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 29 września 2009 10:37:59 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pt, 28 stycznia 2005 14:46:47
Posty: 21317
Skąd: Autonomiczne Księstwo Służew Nad Dolinką
rajza pisze:
a ja najbardziej lubię płytę "9"
głównie z przyczyn sentymentalnych


Uprzedzając wpisy powiem, że ja mam tak z "That What Is Not" i dlatego dostała tyle gwiazdek :)

Zdrówka życzę

_________________
Sometimes good guys don't wear white


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 29 września 2009 10:44:17 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 22 listopada 2004 13:05:36
Posty: 7312
Skąd: Warszawa/Stuttgart
rajza pisze:
"9"

dziewiątka była pierwszą którą usłyszałem, ale zapmiętałem głównie okładkę :roll:


Pet pisze:
mam tak z "That What Is Not" i dlatego dostała tyle gwiazdek
nawet miałem o to spytac, bo zasadniczo oceny jadą z czasem w dół a tu taki wyskok :wink:

_________________
Klaszczę w dłonie ...
... by było mnie więcej ...


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 29 września 2009 10:46:30 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pt, 28 stycznia 2005 14:46:47
Posty: 21317
Skąd: Autonomiczne Księstwo Służew Nad Dolinką
marecki pisze:
nawet miałem o to spytac, bo zasadniczo oceny jadą z czasem w dół a tu taki wyskok


Spokojnie, spokojnie. Za sentymenty dostała góra pół gwiazdki więcej, niż by dostała "na sucho". Z sentymentami, czy bez to po prostu bardzo dobra płyta jest (rymik! :rabbit:)

Zdrówka życzę

_________________
Sometimes good guys don't wear white


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 29 września 2009 12:21:55 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
ndz, 20 stycznia 2008 13:09:14
Posty: 4687
Liczylem, ze Pet kiedys zalozy taki watek - dzieki !
Ja znam trzy pierwsze i skladanke. Jah Wobble to jeden z moich ulubionych basistow. Pierwsza jest okej, do dzis w sumie brzmi calkiem swiezo - ten basik, ten niemalze krautowy trans i nowofalowe gitary. Po przesluchaniu drugiej i trzeciej
Cytat:
miałem niezłą jazdę

Mocne plyty, ale zakrecone strasznie.
W kazdym razie zespol wielki, byc moze nawet bardziej niz Pistolsi.
Cytat:
który miał dość roli ograniczającej go do plującego na ludzi pajaca

Fakt, dowodem tekst ''Public Image'' napisany w czasach Sex Pistols: you never listen to word that I said, you only seen me for the clothes that I wear

_________________
gdzie znalazłeś takie fayne buty i taką fayną głowę?


FORZA NAPOLI SEMPRE!


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 29 września 2009 12:40:39 

Rejestracja:
pt, 06 lutego 2009 09:39:10
Posty: 1497
marecki pisze:
dziewiątka była pierwszą którą usłyszałem, ale zapmiętałem głównie okładkę

ja ją kupiłem, jak usłyszałem to:
warrior
a cała płyta jakoś mi przypominała killing joke (z okresu "night time") i do dzisiaj ją b.lubię


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 29 września 2009 12:58:11 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pt, 28 stycznia 2005 14:46:47
Posty: 21317
Skąd: Autonomiczne Księstwo Służew Nad Dolinką
Prazeodym pisze:
W kazdym razie zespol wielki, byc moze nawet bardziej niz Pistolsi.


To "być może" jest tu zupełnie niepotrzebne. Pistolsi to był rokendrollowy, żywiołowy kop, choć niezbyt finezyjny. Swoją "wielkość" zawdzięczają głównie reklamie jaką robił i McLaren i skandalom. PIL to właśnie finezja, pogmatwanie, muzyka znacznie bardziej wymagająca, ale za to bez "otoczki" i ekscesów. Z artystycznego punktu widzenia PIL wciąga Pistolsów nosem.

Zdrówka życzę

_________________
Sometimes good guys don't wear white


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 29 września 2009 13:17:08 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
ndz, 20 stycznia 2008 13:09:14
Posty: 4687
Pod wzgledem artystycznym zdecydowanie i niezaprzeczalnie tak, ale Pistolsi mieli wplyw na muzyke w innym sensie - dzieki Pistolsom powstaly setki kapel, ktorych czlonkowie mysleli ''hmm, skoro taki Steve Jones moze grac na gitarze, a Johnny Rotten spiewac to czemu my nie mozemy ?''. Co prawda jakies 95 % tych kapel bylo kiepskich, ale zdarzaly sie genialne - chocby Joy Division...natomiast chyba niewiele kapel powstalo dlatego, ze ich czlonkowie posluchali PIL :wink:

_________________
gdzie znalazłeś takie fayne buty i taką fayną głowę?


FORZA NAPOLI SEMPRE!


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 29 września 2009 13:33:46 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pt, 28 stycznia 2005 14:46:47
Posty: 21317
Skąd: Autonomiczne Księstwo Służew Nad Dolinką
Prazeodym pisze:
natomiast chyba niewiele kapel powstalo dlatego, ze ich czlonkowie posluchali PIL


Oj nie powiedziałbym! A cała nowa fala w latach 80-tych to niby skąd sie wzięła? Oczywiście udział miały tutaj też i Joy Division i Gang Of Four, ale PIL był w ścisłej czołówce tych inspiracji. Poza tym trzeba pamiętać, że jedynka PIL była sporą inspiracją dla muzyków U2 i Killing Joke. ;)

Zdrówka życzę

_________________
Sometimes good guys don't wear white


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 29 września 2009 13:51:07 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
ndz, 20 stycznia 2008 13:09:14
Posty: 4687
OK, nie chce mi sie ciagnac tej dyskusji, bo w sumie masz racje :wink:
Tak sobie mysle, ze miara wielkosci tego zespolu jest tez to, ze przewinelo sie przez niego conajmniej kilka ciekawych osobowosci ze sceny alternatywnej - Rotten, Levene, Wobble, McGeoch (gitarzysta Magazine, pozniej Siouxsie and the Banshees - wielki, nieodzalowany talent !), Atkins (perkusista, pozniej gral z Ministry i Killing Joke). Wydaje mi sie, ze Johnny mial niezlego czuja przy dobieraniu sobie ekipy do zespolu :)

_________________
gdzie znalazłeś takie fayne buty i taką fayną głowę?


FORZA NAPOLI SEMPRE!


Na górę
 Wyświetl profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 73 ]  Przejdź na stronę 1, 2, 3, 4, 5  Następna

Strefa czasowa UTC+1godz.



Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości


Nie możesz tworzyć nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Przejdź do:  
Technologię dostarcza phpBB® Forum Software © phpBB Group