Nigdy w tym wątku nie napisałem porządnego gwiazdkowania. Kwarantanna sprzyjała różnym takim... więc oto i:
Artystka. Chyba do żadnej innej współczesnej twórczyni muzyki z okolic rocka nie pasuje lepiej to słowo - z wielkiej litery, wypowiadane w pełni poważnie i z szacunkiem.
To
wokalistka, która na w swoim arsenale zdumiewające bogactwo środków wyrazu, od drapieżnego, niskiego prawie-growlu, po wyśpiewywane w najwyższych rejestrach melizmaty, od wrzasku po szept. Ale też to nie tylko wybitna interpretatorka - przecież ona sama
pisze muzykę i teksty, teksty zresztą bardzo ważne, poważne i osobiste.
Do tego
multiinstrumentalistka, która zawsze ma swoją wizję muzyki i żeby ją zrealizować, sięga po kolejne różnorodne środki wyrazu, tym razem mam na myśli instrumenty. Tak jak, gdy przed nagraniem płyty
White Chalk nauczyła się na fortepianie, żeby podejść do muzyki od innej, nieznanej dla niej samej strony. Pewnie, że mogłaby skorzystać z pomocy, ale chciała to zrobić sama i dla mnie ma to o wiele większą siłą, niż gdyby te skomponowane przez nią melodie grał jakiś specjalista-wirtuoz. Na koncercie, na którym miałem szczęście być, grała sama na wszystkich instrumentach i nikt inny na scenie się nie pojawił
Do zrealizowania swoich wizji sięgała za to po pomoc wybitnych specjalistów od
rozwiązań dźwiękowych, a także sama wydaje się mieć świetną wyobraźnię dźwiękową. We wczesnej fazie twórczości pojawił się u jej boku
Steve Albini, który wyprodukował jej płytę tak, by brzmiała maksymalnie surowo, garażowo. Potem pojawił się
Flood, mój chyba zresztą ulubiony producent, który nadał muzyce P.J. brzmienia niepokojącego, nienaturalnego, jakby z pogranicza industrialu. Pracowała z nim potem jeszcze nie raz, ale gdy chciała później stworzyć muzykę bardziej przystępną, bliższą może popowi, to zrobiła to przy pomocy swoich najbliższych współpracowników, a potem wymyśliła sobie tę fortepianową płytę, gdzie sama zrobi wszystko, i też się udało (i to jak!). Na płytach ostatniej dekady z kolei wybrała brzmienia bardziej patetyczne, oparte na dużym zespole, a w każdym razie dużej ilości różnych instrumentów.
Muzyka
P.J. Harvey to muzyka z trzewi, bardzo osobista, emocjonalna - ale pozostaje zawsze komunikatywna. Nie idzie w awangardę, bo wydaje mi się, że nasza Artystka nie poszukuje abstrakcyjnych nowych form, tylko poszukuje środków wyrazu dla tego, co w niej drzemie.
--
Dry **1/2
best song: Plants and Rags
best moment: pierwsze sekundy!Tej płyty jeszcze nie kupuję. Oczywiście słychać już
charakter, ale niespecjalnie podobają mi się piosenki. Zaczyna się doskonale,
oh my loverrr, ale potem to jeszcze nie to. Fajne są single, czyli Dress i Sheila, ale najbardziej wyróżnia się wg mnie cichszy od innych utwór
Plants and Rags, z dużą ilością frapujących zgrzytów pod spodem odważnie wykorzystana wiolonczela... jakby nie bali się jej zepsuć
... jesteśmy już blisko celu!
Rid Of Me ****1/2
best song: Snake
best moment: wokalistyczne melizmaty w LegsTo już jest TO. Płyta niesamowicie surowa, brzmi momentami, jakby się stało obok i słuchało, jak grają - grali zresztą "na żywo, ale w studio", przynajmniej w znacznej części.
P.J. śpiewa obłędnie, słychać, że rozwinęła skrzydła w pełni, gitara też wyrzyna w głowie słuchacza niezłe bruzdy. Jeżeli chodzi o materię muzyczną, ta płyta jest doskonała. Jedno, czego jej brakuje, to jakichś utworów prowadzących - wszystkie są bardzo dobre, ale nie ma jeszcze wybitnego. Nie, no, Snake jest
ale to jest przebłysk z innego świata, wślizgnął się tam i rozpanoszył po prostu!
To Bring You My Love ***** (!)best song: To Bring You My Love
best moment: wysokości wokalne w The Dancer To właśnie miałem na myśli, pisząc o wybitności. Tutaj tych brylantów jest cała kolekcja. Płyta rozwija się powoli, ale z wielką intensywnością, od głównego tematu tytułowego utworu, po minucie wchodzi wokal - zaczyna się (chyba nieprzypadkowo?) od tych samych słów, co
Safe As Milk Kapitana Beefhearta:
I was born in the desert.... Jesteśmy w całkiem innym świecie, niż na pierwszych dwóch płytach - jest mniej agresywnie, zdecydowanie bogato pod względem muzycznym, głębiej pod względem tekstów i interpretacji. To, co panna
Polly śpiewa i w jaki sposób, jest do głębi przejmujące...
I've lain with the devil, cursed God above
Forsaken heaven
To bring you my love - dreszcze przechodzą.
Produkcja
Flooda tworzy tu niepokojącą aurę, industrialne zimno, przesterowane dźwięki, metaliczne niekiedy brzmienie głosu. Aranżacje są różnorodne, takoż dynamika płyty (ale czad w
Long Snake Moan!! ale delikatność w
Dancerze!), a nad wszystkim góruje geniusz wokalny naszej Artystki.
Tę płytę mam za arcydzieło, mimo że przyznam, że nie rozumiem za bardzo dwóch środkowych utworów na stronie A i B (myślę kasetą), są to specyficzne buczące eksperymenty dźwiękowe
- ale tak ukryte w tkance całości dzieła, że sprawdzają się jako swojego rodzaju przerywniki, a cała uwaga idzie na pozostałe osiem utworów, gdzie co jeden, to lepszy... a najlepszy pierwszy i ostatni!
Is This Desire ****1/2
best song: The River
best moment: it's a perfect day... a perfect day... Elise!A to świetna rzecz! Zupełnie nie ma tej wyrazistości formy poprzedniczki, raczej dostrzegam analogie z surowością/ szkicowością
Rid Of Me, w związku z tym na pewno nie jest to płyta na pierwsze zapoznawanie się z twórczością i może wymaga kilku razy - ale potrafi odpłacić głęboką satysfakcją odbiorczą. Są tam utwory piękne i delikatne, na czele z moim ulubionym
The River (w temacie skojarzeń:
Patti Smith - Pissing in the River, chyba jednak lepsze, mocniejsze, ale to godna kontynuacja tematyki rzecznej), czy otwierającą
Angelene; są też kontynuacje tej floodowskiej złowieszczości, przede wszystkim w
My Beautiful Leah i Joy.
Trudno mi było zdecydować się na
best moment, bo może nie ma żadnego takiego młotem-w-łeb, ale tych naprawdę świetnych jest dużo - mógłbym po raz kolejny wejść w wysokie wokale (refren
The Sky Is Lit Up!), bardzo lubię też hipnotyzujący początek
... and he was walking in the garden....
A, właśnie. Sprawdzałem teraz tekst, bo zawsze mylę drobne słówka - i chcę powiedzieć, że bardzo lubię wkładkę do tego wydawnictwa. Są tam niby po prostu teksty... tyle, że czasem trudno je odcyfrować, ponieważ nabazgrane są na nich odręczne szkice tekstów, ręką Polly pisane, skreślane - daje to jakiś bardzo osobisty obraz tego dzieła i ja również, choć od niedawna znam je w całości, mam do niego całkiem osobisty stosunek
Stories From The City, Stories From The Sea (2000) ****-
best song: Beautiful Feeling, chyba
best moment: ostre wejście The Whores Hustle... W roku 2000
P.J. postanowiła chyba, że czas, żeby jej piosenki puszczali w radio...
To oczywiście też jest bardzo dobra płyta i przede wszystkim, niezasadne byłoby zarzucanie artystce, że "sprzedała się komercji" albo że zaczęła grać pop. Ta płyta nie jest żadnym zwrotem akcji, tylko po prostu: miała ochotę nagrać muzykę przystępną, uładzoną, pozbawioną rzężenia, szelestów i pisków - to nagrała. Wyszło dobrze i tylko tyle, może ciut więcej, bo jednak jest tam parę perełek, zwłaszcza w środku zestawienia. Duet z
Thomem Yorkiem, choć balansuje na granicy między przepięknością a niesłuchalnością
, niemal hardrockowe
Whores Hustle... i zwłaszcza, olśniewające przestrzennością
Beautiful Feeling. Ale jest też trochę momentów smętnawych... Ogólnie - brak ekscytacji przy utrzymaniu estetycznej satysfakcji.
Uh Hu Her (2004) - e, nie wiem, nie chcę dawać oceny
best song: Shame
best moment: nie wiemNie wiem, bo nie bardzo się lubię z tą płytą i sięgam po nią bez chęci. Tak, jak przy
Is This Desire?, okładka i wkładka wiele mówią: tym razem mówią mi, że ni cholery nie wiadomo nawet, jak się nazywają piosenki i w ogóle o co chodzi
Okładka jest na brudno i jak dla mnie muzyka również. Materiał wygląda na potencjalnie znakomity: poza
Shame'm, który nie wiem, czy jest najlepszy, ale na pewno najlepiej mi "wchodzi", jako jedyny bez żadnego problemu, słyszymy dużo świetnych patentów w
Mr Badmouth, Pocket Knife i innych, ale dla mnie to jest demo na zasadzie: "jakoś tak dajmy, żeby nie zapomnieć, bo fajne, a potem to zrobimy lepiej", ale do wykończenia nie doszło...
White Chalk (2007) ******
best song: The Mountain
best moments: oooh grandmother, I'm so lonely...(1)...... oh God I miss you...(2)..... ale chyba jednak najbardziej ten sięgający szczytu góry pisk w The MountainPolly Jean Harvey w ciągu swojej bogatej kariery zaskakiwała mniej więcej za każdym razem, gdy tworzyła coś nowego, ale chyba nigdy dotąd tak radykalnie nie zmieniła swojego artystycznego oblicza. Gdzie jest rzężąca gitara? Gdzie jest w ogóle jakakolwiek gitara? Gdzie jest chrapliwy, atakujący głos? Gdzie jest czający się gdzieś groźny blues? Gdzie jest nowoczesne, ostre brzmienie? Nie zostało z tego wszystkiego dosłownie NIC.
Artystka postanowiła nauczyć się grać na fortepianie i stworzyć repertuar pasujący do tego nowego środka wyrazu, całkowicie inaczej komponując, inaczej śpiewając. Przez większość czasu to jest jazda w najwyższych rejestrach wokalistycznych i znam nawet fana Pidżejki, którzy tego nie łyknął, ale ja Wam powiem, że to są najwyższe rejestry i najwyższa szkoła jazdy... Ta płyta jest też głęboko emocjonalna, ale tym razem nie trzewia i wrzask, ale sama poezja; chyba to, jak bardzo okładka (i wygląd samej Polly) różni się od wcześniejszych, dokładnie o tym mówi.
Wiadomo, że jeżeli chodzi o opanowanie instrumentu ani umiejętność wyrażania nim siebie, ten fortepian nie zbliża się do jej gitarowych możliwości. Ale przebija z niego prawda wypowiedzi artystycznej i ja się bardzo cieszę, że ona to zagrała sama. Zresztą choćby pasaże w
Grow robią naprawdę znakomite wrażenie. I w ogóle jakby na tej płycie nie o to chodzi, że epatować tym co robią instrumenty. Tę płytę ona zrobiła głosem, a aranże są oszczędne, miejscami wręcz staromodne (harfa, cytra, fortepian brzmiący jak jakiś instrument dawny); producent tym razem wiedział, co ma robić i usunął się w cień (tak, to ten sam
Flood).
Jedenaście krótkich, zwartych utworów. Płyta jest bardzo krótka. Dla mnie to jedne z najpiękniejszych półgodzinek we współczesnej historii muzyki.
(1) To Talk To You(2) The PianoWkraczamy w dekadę 10, podczas której nasza bohaterka nagrała dwie płyty, znowu całkiem różne od wszystkiego, co robiła wcześniej, choć do pewnego stopnia podobne do siebie nawzajem. Obie mają białe okładki i nie widnieje na nich jej zdjęcie.
Let England Shake (2011) *****
best song: The Glorious Land
best moment: chyba jednak trąbka sygnałówka, tamżeArtystka, która - przy wszystkich stylistycznych woltach - przez dwie dekady była głosem siebie samej i nikogo więcej, która przyzwyczaiła nas do bardzo intymnych, czasem na granicy ekshibicjonizmu emocjonalnego, pejzaży wewnętrznych, śpiewa nagle o czym? O Anglii. O wojnie. O żołnierzach umierających na polu bitwy, ba, nawet Organizacja Narodów Zjednoczonych się pojawia. I robi to z pełną powagą, żeby jakiś postmodernista nie pomyślał, że robi sobie jaja, że to taki cool sztafaż.
Let England Shake naprawdę ma wstrząsnąć i robi to bardzo umiejętnie, jak wiązanka najprawdziwszych protest songów, nawet jeżeli - mimo wszystko - zbyt wyrafinowana forma nie do końca do tej szufladki pasuje.
W utworach tych pojawia się rozbudowane instrumentarium (choć niewielu muzyków) i trochę inne te aranże, niż kiedykolwiek wcześniej. Zaczyna się w ogóle od bardzo udanego ksylofonu w utworze tytułowym; potem sporo dęciaków się pojawia; i, rzecz charakterystyczna, użycie chóru męskich
backing vocals, co nadaje w wielu miejscach charakter piosenek niemal wojskowych. Zgadza się z tym również podejście do wybijania rytmu: bardzo rzadko mamy tam typowo rockową perkusję, raczej takie marszowe to się wydaje...
Niezwykła, zaskakująca płyta i truizmem będzie stwierdzać, że wokalistyka jest tu na niebotycznym poziomie, ale ona tak doskonale śpiewa...
The Hope Six Demolition Project ***-
best song: The Ministry of Defence
best moment: solo na saksofonie w The Ministry of Social AffairsNa kolejnej płycie
P.J. rozwinęła pewne patenty: więcej męskich chórków, więcej sekcji dętej, ZNACZNIE więcej ludzi grających na płycie; mamy też nadal tematy, że tak powiem publicystyczne, wystarczy spojrzeć na tytuły, dwa ministerstwa, pomniki prezydentów i dolary
Dla mnie na tej płycie niestety jest wszystkiego za dużo, nawet tytuł jest za długi, zaś kompozycyjnie ociera się to momentami o toporność, i w dodatku nie podoba mi się realizacja z nałożonym na wokal takim efektem, że irytująco syczy.
Ostatecznie jednak te trzy gwiazdki się należą, bo jest tam sporo bardzo dobrych utworów, które w pamięć mi się wryły, a na koncercie też zabrzmiało to momentami imponująco.
Yyy... no to tyle