jujuJest jesień roku 1980. Siouxsie and the Banshees, w świeżo sformowanym, a już okrzepniętym składzie Siouxsie/Severin/Budgie/McGeoch promuje swoją najnowszą płytę "Kaleidoscope" licznymi koncertami. Przed jednym z nich, podczas jakiegoś luźnego jamu, na niespiesznej próbie dźwięku, rodzi się zalążek nowej piosenki. Twardy, niski, surowy basowy riff, dopasowana do niego perkusja, przestrzenna gitara i orientalny wokal. Piosenka tak szybko nabiera właściwy kształt, że już chwilę później zostaje nagrana i 28 listopada Polydor wydaje ją na singlu. Utwór, zatytułowany "Israel" z miejsca staje się żelaznym klasykiem Siouxsie and the Banshees - majestatycznie i niespiesznie rozpoczyna (niczym "Niejeden" na starych koncertach Kultu) większość koncertów grupy, a liczni muzycy różnej maści, często po latach będą mówić, że był to dla nich ważny i inspirujący utwór.
Jest to dość zaskakująca sprawa. Wiemy jak zaczęła się kariera Sioxusie and the Banshees - przez punkowy performens, który nieoczekiwanie stał się czymś poważniejszym. Po dwóch płytach - bardzo bardzo ciekawych i bardzo bardzo surowych technicznie i trochę nieokrzesanych, nieuczesanych, nieogarniętych - nastąpiła cała epopeja związana z nagrywaniem "Kaleidoscope", opisana przeze mnie na poprzedniej stronie. Zespół wyszedł z tego doświadczenia dojrzalszy, mądrzejszy i pewniejszy siebie, a na dodatek, już po wydaniu płyty, okazuje się, że ma stały, solidny skład, w którym każdy muzyk jest tak niezbędny, jak każda osoba w pierwszym składzie Czterech Pacernych. I skład ten krzepnie tak szybko, że ot tak, między piciem piwa, obiadem i koncertem, w godzinę na próbie układają sobie utwór, który z miejsca trafia do ścisłego kanonu zespołu. Rok, dwa, trzy lata wcześniej coś takiego byłoby nie do pomyślenia. Możliwe, że jakieś ich utwory powstawały w takich warunkach - ale też żaden chyba nie był aż takim strzałem jak "Israel".
Nic więc dziwnego, że kolejny album (na którym wspomniany "Israel" się zresztą nie znalazł - na zawsze pozostał singlową sierotką) został napisany bardzo szybko. Płyta "juju" ukazała się w czerwcu 1981 roku - 10 miesięcy po swojej poprzedniczce! Już w marcu 1981 roku trzon utworów z planowanego albumu, był grany przez zespół, na transmitowanym w telewizji koncercie - i wszystkie miały już z grubsza finalną formę. Tempo iście zabójcze. Ale nie ma się co dziwić. Był to skład, który stać było na wiele. Przyjrzyjmy się jeszcze raz głównym bohaterom:
SIOUXSIE - ikona, liderka, twarz zespołu, królowa ruchu gotyckiego, charakterystyczna tekściarka, pisząca dreszczowe teksty o mrocznych stronach nowoczesnego zycia, coraz bardziej odważnie ("Kaleidoscope" ją ewidetnie otworzyło) biorąca się za komponowanie, potrafiąca też w studiu rzucić luźne uwagi w stylu "zagraj gitarę, która brzmi jak koń spadający ze skały", które bywają niezwykle stymulujące dla muzyków....
STEVE SEVERIN - druga osoba, która była obecna i miała być obecna w zespole od samego początku, do samego końca. Twardy, prosto, ale stylowo grający basista, mający sporo wpływ na to, jak grały wszystkie te Hooki i Gallupy. Kompozytor, tekściarz, wicedyrektor Siouxsie Inc. Również ikona post-punkowo gotyckiej mody;
JOHN MCGEOCH - superzdolny, młody gitarzysta. Odkrył go Howard Devoto, który po odejściu z Buzzcocks, rozglądał się za muzykami do nowego zespołu Magazine i dowiedział się, że jest taki chłopak, co umie zagrać całą płytę Television. McGeoch na dzień dobry, na pierwszym singlu Magazine "Shot by Both Sides" od razu dał czadu, wycinając frenetyczną, pogiętą, ale melodyjną solówkę. Takich ikonicznych partii na trzech płytach z zespołem miał być więcej - frippowski odlot w "Perfmafrost", leciutkie riffy "Rhythm and Cruelty" i "Because You're Frightened", pulsujące, przestrzenne granie w "Songs from under the Floorboards"...Do Siouxie przeszedł zapewne dlatego, że zespół wprost był rozrywany przez silne osobowości (Devoto, aktywny kompozytor klawiszowiec Dave Formula, znakomity basista Barry Adamson, który też miał przed sobą długą i owocną karierę...). Freak dźwiękowy - umiał wycisnąć wszystko z efektów. Grał czasem jak facet, który uczy się wszystkich akordów z podręcznika "Jak zostać jazzowym snobem", a potem bierze to czego się nauczył, przycina, artykułuje odopowiednio i nagle okazuje się, że jego partie, przy całym ich wyrafinowaniu, są zupełnie niewymuszone i naturalne. No kooozak.
BUDGIE - partner życiowy Siouxsie i znakomity bębniarz. Groove, użycie talerzy, lekkość grania, taka jakby oddychał, finezyjne podbitki etc. Koń pociągowy zespołu i solidna podstawa.
Wychodzi na to, że wystarczyło po prostu zamknąć tych ludzi w jednym pomieszczeniu i dać im grać ze sobą. I tak się stało. 9 piosenek z płyty "Juju", w przeciwieństwie do materiału z "Kaleidoscope", to Siouxsie w wersji wokal-gitara-bębny-bas. Wszelkie osiemdziesionowe efekty dźwiękowe - flangery, pogłosy, dziwne dźwięki - oczywiście tam są, ale nie jest to główne danie. "Juju" to zespół lecący na pełnym gazie, który wymyślił 9 piosenek, poogrywał je na żywo, wbił do studia i je nagrał. Tyle.
No to zerknijmy na album:
SPELLBOUND - hicior! 3:20 - a ile tam się dzieje! McGeoch robi tam dokładnie to co opisuję wyżej - wycina iście koronkową partię z wyrafinowanego zestawu akordów rozbitych na pojedyncze dźwięki, ale robi to tak, jakby to była najbardziej naturalna partia na świecie, którą po prostu złapał gdzieś w powietrzu. Znakomite ułożenie względem siebie zwrotek, mostków, refrenów...Całość cały czas się zmienia, ale wszystko jest lekkie i naturalne, i przebojowe. A jak Budgie leci na tych bębnach ("...and throw them down the stairs" BUM BUM BUM BUM)
INTO THE LIGHT - transik. Prosty ale zmyślny riff basowo-gitarowy, powtarzany w kółko, aczkolwiek McGeoch stara się jak może, zeby nie było nudne - czasem walnie wybrzmiewający dysonans, a w refrenie wycina świetną, zjeżdżającą w dół partie, na tyle karkołomną, że Robert Smith się poddał (kiedy zastąpił McGeocha). Ważny element koncertów.
ARABIAN KNIGHTS - ponoć była ta prosta demówka nagrana przez Sioxusie, której zespół dodał skrzydeł. Znowu - słyszalna lekkość i finezja w grze wszystkich. Początek równie ikoniczny co w "Spellbound", ale tym razem prościutki - wybrzmiewająca struna e1, na zmianę z jakaś tam wersją e-molla. Ale najbardziej lubię jak łapią w wiatr żagle i zrywają się w refrenach. I znowu fachowość McGeocha - lubię jak w tych refrenach, na koniec każdego kółka, zamiast złapać po prostu kolejny akord, wycina króciutką melodyjkę...I to wszystko w trzy minuty!
HALLOWEEN - coś dla fanów starszych płytach Sioxusie - bardziej pędzący, dynamiczny utwór. Często tak zaczynali koncerty - najpierw majestatyczny Israel, a potem rozpędzone Halloween. Dysonansowe akordy z trytonami, na tle motorycznego basu kłują jak szpileczki. Znakomite, orientalne melodyjki w zwrotkach...
MONITOR - jeden z moich ulubieńców. Gruby, ciężki, transowy jam. Tekst niczym z powieści J.G. Ballarda - jakiś "Wieżowiec" konkretnie mi tu przychodzi do głowy, ale to jest właśnie ta miejska, mrocza dżungla, którą Siouxsie opisuje. McGeoch zestroił się do dropa D, co w połączeniu z dowalonym flangerem daje efekt charakterystycznego świszczenia, szurania. Momentami robi się trochę jamowo - jakieś nagłe zwolenienie, pozostawienie samej Siouxsie. Jest to całościowo bardzo dopracowana, mocna kreacja, która robi wrażenie.
NIGHT SHIFT - znowu trochę jamowy utwór, wolny, basowy, bagnisty, wciągający. Nocne granie. Lubię w nim dawkowanie napięcia, a przede wszystkim hitowy refren, chociaż trochę bawi mnie durnota zawartego w tekście rymu
("fuck the mothers, kill the others"). Ale najfajniejsze jest to, że przed refrenem jest pauza, a szczególnie lubię te pauzę, gdzie John nagle dowala eksplodujący w sekundę sprzęg. Istna
rozbłyskująca sekunda, która pozwala mi zapomnieć o mojej uwadze co do tekstu
SIN IN MY HEART - to ten sam nurt co "Halloween", Siouxsie zupełnie nie-popowa (a przecież to bywał czasem mega popowy, hitowy zespół!), mroczna, gryząca, rozpędzona. Pod koniec jest to już istne, wkręcające szleństwo, zręcznie podsumowane pękającym szkłem.
HEAD CUT - ten sam nurt, który opisałem wyżej. Znowu gryząca, cięta piosenka.
VOODOO DOLLY - mocny akcent na podsumowanie całości. Długie one-girl-show, dziwne przedstawienie Siouxsie o zmieniającym się poziomie intensywności. McGeoch już nie bawi się w subtelności - kreują dziwną, schizofreniczną tkankę dźwiękową, która zresztą też dużo mówi o jego wrażliwości na dźwięk. Nie zawsze mam ochotę na ten lot, ale czasem bardzo trafia.
Tyle ode mnie w temacie "juju". Enjoy!