Właśnie sobire wróciłem do słuchania zespołu, który na początku mnie wkurzał, gdyż był stawiany przez media w opozycji do dominującego w ówczesnym czasie punk rocka, choć miał z nim tak naprawdę dużo wspólnego; potem jakoś przestałęm śledzić jego losy.... I nagle okazał się być ciekawy i godny uwagi, choć trwało to kilka lat. Teraz słucham go bardzo rzadko, ale zawsze z dość dużą przyjemnością, choć ostatnie dokonania znów niespecjalnie mnie przekonują. Do rzeczy.
Fire ***1/2
Pierwsza myśl jest taka, ze ta płytka potwierdza opinię, że jak się nie ma za wiele do powiedzenia, to się w Polsce śpiewa po angielsku. Tu większość tekstów jest jeszcze strasznie banalna i naiwna, i jest śpiewana po angielsku. Muzyka wpisująca się w grunge, ale miejscami słychać, że dwóch ważnych muzyków Heya (Piotr Banach i Jacek Chrzanowski) zdobywali muzyczne doświadczenie w Kolaborantach i w kilku piosenkch słychać echa twórczości tamtego zespołu, "Nonsense" spokojnie mogłoby być piosenką z "A może to ja". "Karą będzie lęk" kojarzy mi się z jeszcze starszymi kawałkami tegoż zespołu. Z kawałków anglojęzycznych najbardziej lubię "Fate" z prostym i zapadającym w pamięć początkiem, granym na samej gitarze, a także "Schizophrenic Family" - jedyny 100% punkowy kawałek na tej płycie. Wszystkie piosenki po polsku stały się przebojami, co może zaważyło na tym, że Kasia postanowiła bardziej pracować nad tekstami i stopniowo angielski ograniczać. "Eksperyment" i "Zazdrość" są całkiem sympatycznymi rockowymi przeboikami, "Moja i twoja nadzieja" to kawałek ważny i sprawnie zagramy, ale niestety zajeżdżony przez media w swoim czasie skutecznie dla mnie, co mi utrudniało docenienie go... Wyróżnia się "Zobaczysz", o ile pamiętam, tu Nosowska wykorzystała wiersz Stachury (jeśli coś mylę, to mnie poprawcie), to nie jest prosty optymistyczny przeboik.... Muzyka jest wolniejsza i dość mroczna, ponura, wokal bardzo przejmujący, tu pojawia się w całej okazałości dar Kasi Nosowskiej do oddawania przekazu tekstu w sposobie śpiewania, intonacji głosu... Gdybym był jakimś jej byłym facetem, bałbym się po wysłuchaniu tego kawałka. Jeszcze kilka słów należy się piosenkom "Dreams" i "Teksański" - ta druga była bonusem do wydania kompaktowego i strasznie mnie w tamtym czasie irytowała, pierwsza zaś była chyba drugim po "Son of the blue sky" Wilków polskim przebojem śpiewanym po angielsku, który udało się wylansować. Kawałek dość ciekawy muzycznie, tekstowo ważny - chyba pierwszy raz ktoś w polskiej muzyce poruszył temat molestowania seksualnego w rodzinie, a wtedy jeszcze temat ten nie był modny i nagłośniony, więc nie było w tym żadnego koniunkturalizmu.
Ho ****
Jeszcze dużo angielskiego, ale ciut więcej po polsku. Riffy odważniejsze, bardziej konkretne. Podobnie z liniami wokalnymi. Więcej rockowego mięcha. Klarowniejsze brzmienie, bardziej rockowe, niż grungowe, co wyszło zespołowi na zdrowie tylko. "Empty page" atakuje bardzo mocnym riffem, "O drugim policzku" jest bardziej w klimacie "Fire", "Ja sowa" jest jak dla mnie klimatyczną perełką.... Ogólnie mało kto potrafi pisać piosenki o miłości, które by mnie nie irytowały, Nosowska potrafi i wykazuje się bardzo dużą wrażliwością... 'Cudownie" znów jest blisko pierwszej płyty, to taka optymistyczna mutacja "Zobaczysz". Dwa radiowe hity, "Misie" - znów tematyka patologii rodzinnej, gdy się pojawił, zniechęcił mnie do Heya, jakoś bardzo mnie tu wokal drażnił... "Is it strange?" - walczyk, kiedyś w remoncie tańczyłem przy tej piosence z niejaką Czarną, a dookoła nas reszta punkowców tańczyła pogo - coś niesamowitego. "Niekoniecznie o mężczyźnie" - znów dość przebojowo, inauguracja wątka humorystycznego, bardzo miła dla ucha. "That's a lie" - dla mnie najmocniejszy fragmet płyty, mocny riff i porywająca choć smutna linia wokalna. Wersja kasetowa kończyła się na "Chyba", króciutkim miłosnym wyznaniem, i dla mnie to było jedyne słuszne zakończenie. "Maliny się kończą" psuje mi tą płytą, choć może w innym miejscu by mi tak nie przeszkadzało. "What about me" brzmi jak odrzut z 1 płyty, kończący płytę kawałek tytułowy też nie zabija - zaczyna się balladowo, pojawiają się jakieś smyczki, ale ogólnie jest dość banalnie.
? *****
Ewolucja trwa. "Wczesna jesień" to mało komercyjny kawałek, dość ryzykownie wybrany do promocji, może dlatego, ze brzmi jak typowy Hey? Krzykliwy wokal i jęcząca gitara w zwrotkach, ostrzejszy riff w refrenie, ale ani tu rymów, ani chwytliwej melodii. Mi się ten numer podoba, ale potencjał komercyjny ma niewielki. Potem płyta się rozkręca. "Dorosłość jak początek umierania" - ostry riff atakuje od początku, Nosowska osiąga już wyżyny swojego introwertycznego pisania, podobnie jak kontrastowania słodkich i ostrych wokali. Dalej mamy "Prawdę" - spokojna muzyka i łagodny głos, ale to tylko pozory. Kawałek jest dość bolesnym rozliczeniem z karierą i układami w przemyśle muzycznym, jak mniemam... Następny przebój z płyty - "Anioł.... bluesowe zwrotki, hardcore'owe refreny, znów wyżyny muzycznie, wokalno i tekstowo. Również teledysk do tego kawałka był wyjątkowo udany. Nawet się udało stylistom bardzo atrakcyjną kobietę z Kasi zrobić (a później bardzo brzydką, zgodnie z klimatem tekstu). "Kropla" - znów kontrast spokojnej, choć niepokojącej zwrotki z ostrym, piszczącym, insrumentalnym refrenem. "r.e.r.e" daje trochę oddechu, to taka ładniejsza siostra "Ho!" jak dla mnie. więcej ma uroku i wdzięku, znowu bardzo ładny tekst. Odpoczynek się kończy przy "Musli", ciekawe połączenie hardcore'a z rege i tekst z gatunku kaznodziejskich i łopatologicznych. Znów zmiana klimatu - "List", jeden z większych przebojów, których zresztą jak widać na tej płycie nie brak... Ballada o chwilowym rozstaniu, znów mimo banalnego tematu od banalności daleka, muzycznie też bardzo udana, i w części spokojnej, i w ostrzejszym rozwinięciu w okolicy solówki. Potem energetyczny, zgodnie z tytułem, "Fire of my soul", a potem "Heledore babe", kaałek, który namieszał w głowie pewnemu znanemu dziennikarzowu muzycznemu. Gdy równocześnie na singlach wyszły rzeczony utwór i "Zabij mnie" Various Manx, pan ten (nie pamiętam już, który to był) uznał, ze to oczątek wolty stylistycznej obu zespołów, które zamieniają się właśnie gatunkami muzycznymi. Nie trafił... "Je-łe" to Heyowa wariacja na temat "Oh no! Bruno!" NoMeansNo, tu Chrzanowski chyba w pełni się zainspirował jednym ze swoich ulubionych zespołów. Później najdziwniejszy na płycie "Just another day", niepokojąca, kwadratowa perkusja i dużo hałasu... I na koniec kolejna perełka, "Gdy mnie sen zmoży", coś jakby modlitwa, kawałek krótki i niesamowity, transowa perkusja, płynące gitary i bas urozmaicone kilkoma piskami. Wyciszenie i koniec.... I ja zawsze chcę jeszcze raz.
Karma***
Zaczyna się dość ostro, ciut ciężej niż wcześniej, "Zakochanymi". Fajny, punkowy rif na tłumionych strunach. Ale to w zasadzie tyle czadu... Drugie "Wodolanki" to już spokojny klimat, leniwie płynący, nawet usypiający, pomimo dość okrutnego tekstu. "Katasza" klimatu nie zmienia, "Irisz" jest fankujący, lecz znów bardzo spokojny. po rz pierwszy słyszymy archaizujące organy i robi się na chwilkę trochę ostrzej pod sam koniec. "O podglądaniu" znów raczej akustyczne i rewolucji nie czyni. Czyni ją "Dosyć poważnie" - najlepszy kawałek z płyty, najbardziej Heyowy na niej chyba, a przy tym bardzo Janerkowy również, a trochę też mi teraz "Axe" Kultu przypomina. Świetny tekst, z tych egzystencjalnych. jedyna rzecz na 5 gwiazdek. Potem znowu wolno i psychodelicznie, co przełamuje singlowe "Że" - trochę spokojniejsza wersja "Zakochanych". Potem znów to samo, urozmaicone wątpliwymi atrakcjami w postaci perkusji brzmiącej jak automat w "To trzeba lubić". Słuchałem tej płyty, gdy wyszła, w jakiś skrajnych stanach depresyjnych, by się zdołować bardziej. Po kilku latach mój odbiór jej się specjalnie nie zmienił. Pod koniec jeszcze trochę ciekawiej się robi w mocno melancholijnym "Sio", tytyłowa "Karma" jest za to znów mocno psychodeliczna i trochę archaiczna. Cóż, jak kto lubi taki klimat, to mu się zapewne spodoba, mi to przelatuje raczej przez uszy, a w głowie nie zostaje.
Hey *****
Piotr Banach w ówczesnym projekcie solowym poszedł w rege dość elektroniczne, Kasia po prostu w elektronikę, więc w Heyu znów zatęsknili za ostrzejszym graniem, co zaowocowało chyba jaostrzejszą i najbardziej punkową płytą tego zespołu. "Jeśli łaska" leci szybko i punkowo, "Najważniejsze" jest na pograniczu punka i ska, ale brzmienie punkowe cały czas, potem regowo, ale na ostrym brzmieniu "4 pory", a po nich dla mnie największy zgrzyt na tej płycie, piosenka "Pomyłka S.", która byłaby fajna, gdyby nie była autoplagiatem. (z "Zobaczysz"). Na kasecie stronę A kończy kower Brygady Kryzys, "To co czujesz, to co wiesz", w wersji fajnej, dość wiernej wersji oryginalnej, choć ze zmienioną ciekawie melodyką refrenu. "Tak czy inaczej" to powrót do stylistyki "Karmy", prawdopodobnie jedyny kawałek, jaki słyszał recenzent z "Tylko Rocka", który stwierdził, ze "Hey" to kontunuacja "Karmy", dalsza część wycieczki w psychodelię lat 70-tych. Następny kower, tym razem wzięty z twórczości któregoś z przed-Heyowych projektów Banacha, to ciekawy, regge'owy "Czas spełnienia". Potem piosenka "Zakryty mam wstyd", ukłon w stronę płyt "Ho" i "?", też bardzo interesujący. "Wielki węzeł" to znów czad, za to w "Mamjakty" Kasia próbuje rapować i całkiem fajnie jej to idzie. Pod koniec się uspokaja, "Kamień" to typowy rock, ale nie psychodelia, po prostu rock, refren tradycyjnie trochę ostrzejszy, a "Piękna pani z czółenkiem" to typowa, ładna Heyowa ballada.
[sic!] ****
Pierwszy mój kontakt z muzyką z tej płyty to koncert na Przystanku Woodstock w 2002 roku, na którym Hey zagrał najostrzejsze kawałki, czyli "Antibę" i "Mikimoto - Król pereł", a także radiowego hiciora "Cisza, ja i czas". Wtedy miałem przez to trochę fałszywy obraz tej płyty, która po kupieniu i wysłuchaniu całości nie okazała się jednak kontynuacją "Heya". Tak więc "Antiba" na początek, kawałek ostry i zaangażowany, acz też nie wolny od wpływów tego, co Kasia potępia. Mianowicie pojawia się w tekście (i to nie w tym jednym niestety) koszmarny błąd językowy, upowszechniony przez telewizyjne reklamy ("mam być wdzięczna (...) za Big Brother)" czyli jak w reklamie Calgonu, pierwszy przypadek, zamiast drugiego. Potem piosenka tytułowa, łagodniejsza, ale też dość ostra, gdzieś pomiędzy dość hałaśliwym choć nie najostrzejszym rockiem, a punkiem. "Papierosy, kawa i ja" - jak już napisałem, przebój, nie za ostry, niby osobisty, ale tak, że każdy się z nim prawie zidentyfikuje, chyba, że jak ja, nie lubi kawy. Nie ma się o co przyczepić. A potem już "Romans petitem", znów wraca spokój, którego na tej płycie znów jest bardzo dużo. Jak dla mnie trochę za dużo, ale o tym za chwilę. "Prelud deszczowy" też wolny i leniwy, faktycznie, trochę się z deszczem może kojarzyć. Trochę zmysłowy, trochę niepokojący klimat, dość intrygujący utwór w każdym razie. A potem na chwilę wraca czad, wraz ze wspomnianym już "Mikimoto", ostro i punkowo, ale smutno, co ma uzasadnienie w klimacie tekstu. Pod koniec kawałka klimat idzie w stronę psychodelii, ale z zachowaniem znośnych dla mnie proporcji. Następnie kolejny Heyowy koer, tym razem piosenka Blondie "Hanging on the Telephone", zagrana sprawnie i z kopem.... niestety kopa zabrakło reszcie płyty. Znów jak na "Karmie" proporcja czady/ballady jest dla mnie bardzo krzywdząca dla tych pierwszych. Oczywiście jeśli ktoś lubi spokojną muzykę, może patrzeć na to zupełnie inaczej, ja jednak przyzwyczaiłem się do tego, ze na płytach Heya ballady, piękne na ogół i urzekające, są idealnym dopełnieniem żywszych, rockowych, grunge'owych i punkowych. A już na "Karmię" zaczęło być odwrotnie, na "Heyu" panowała równowaga, a tu znów jest dla mnie za spokojnie... "Zeroekran" - spokój, a potem rap, coś jakby zapowiedź tego, co stało się na następnej płycie... "Z rejestru strasznych snów" - niepokojąco, trochę dziwnych, cichych pisków, a potem się robi "karmowato", choć dość ciekawa linia melodyczna wokalu powoduję, że jednak piosenka w głowie zostaje. Potem znów trochę starszego Heya w "Pea Sorela" , ale tylko puki nie wchodzi wokal, wtedy znowu spokojnie i leniwie. "Cudzoziemka w raju kobiet" to kolejny dość znany kawałek z [sic!], z dość fajnym tekstem, choć nie wiem, czy nie za bardzo kokieteryjnym, trochę dla mnie takie teksty to szczerość na pokaz, typowa dla Kaziego np i Muńska. Muzyka bez zmian. I znowu, to co mnie na tej płytce załamuje "Pan wygrał bon, a pani Fiat" . I już do końca płyty się nic nie zmienia. I cóż, do "?" włącznie płyt słuchałem w całości, a już na "Karmię" dość dużo przewijam, jeśli dla przyjemności sobie ją nastawiam. Tu przewijam najwięcej z dotychczas opisanych materiałów. Ale najgorsze przedemną...
Music, music *
Tytuł godny singla Madonny albo produkcji niemieckich wykonawców dance. Zresztą jakimś niemieckim archaicznym przebojem się zaczyna, a potem już jedziemy... Dużo elektroniki, zatracenie różnicy między Heyem a Nosowską solo, do tego małe oszustwo wobec fanów, polegające na wybraniu do promocji jedynego kawałka, który jest w klimacie starego Heya. Dla mnie ta płyta jest mocno przygnębiajća, choć są tam czasami typowe zagrywki, ale... Teksty niby takie same, ale jakieś takie zeszmacone przez slang, puszczanie oka do publiczności, która raczej Heya słuchać nie będzie. Oczywiście można sobie mówić, ze to płyta bardzo ambitna i alternatywna, co z tego, skoro to nie jest płyta Heya tylko producenta i Kasi N., tyle, że muzycy Heya nagrali tam partie instrumentów, zmasakrowane później studyjną obróbką? "Muka!" to wspomniany już singiel i naprawdę swietny, punkowo-melancholijny, w tym unikalnym Heyowym stylu... No i porażka, bo nie jest kompletnie reprezentatywny dla materiału. To jest kawałek na 5 gwiazdek, rodzynek w tym techno-hiphopowo-cholera-wie-jakim cieście... "Miss Ouri" jeszcze próbuje być rockowe, ale jest straszne nijakie. A potem balladka, nijakość do kwadratu, "Mehehe", niby fajne, ale to nie jest Hey! To nie jest tylko wolta stylistyczma, ale i gatunkowa. niezależnie od wahań proporcji zawsze Hey był zespołem rockowym i nagle przestał nim być. "Missy Seepy" np jest całkiem fajnym kawałkiem, ale na płycie Kasi Nosowskiej, a nie na płycie Heya. I ten dysonans jest dla mnie dużo boleśniejszy niż w przypadku podobnych artystycznych zgrzytów na płytach Kazika i Kultu. "Moogle"... Niby próbuję być zabawne, próbuje też być następcą "Muki"... Nawet sporo osób lubi ten kawałek. Mi nie do końca, coś mi nie gra. Już bardziej "Moll" byłby Heyowy, ale cały czas coś nie gra, chyba za dużo jednak elektroniki. Ale w sumie ten kawałek i tak wypada całkiem nieźle. Może gdyby go nagrać normalnie, byłby normalnym Heyowym przebojem. I tyle, opis reszty sobie daruję... Porażkowa płyta jak dla mnie, najgorsza, najbardziej nijaka produkcja zespołu i Kasi N. Mam nadzieję, że jeszcze im się odwidzi, bo inaczej nasze drogi rozejdą się już na dobre.
_________________ Mężczyzna pracujący tam powiedział:
- Z pańskim forum jest wszystko w porządku.
|