"Live In San Francisco 1981" (Falcon Neue Medien)
* * * * *
[wydanie dostępne w Polsce ma inną okładkę]
Zanim kupiłem to DVD, pochodziłem do niego jak pies do jeża. Moja obawy wynikały stąd, że w okolicach roku 1981 Pop po nagraniu rewelacyjnej płyty "Soldier" postanowił "otworzyć się na szerszy rynek" i nagrał popowo-dyskotekową kupę pt. "Party". Bałem się więc, że ten koncert będzie przypominał bardziej koncert Kombi niż to do czego Iggy przyzwyczaił swoich fanów w okresie The Stooges. Poza tym poziom wydania tego dysku, brak na nim jakichkolwiek dodatków i cena (29,99 zł) sugerowały, że może to być naprawdę kawał kasztana. W końcu jednak stwierdziłem, że taka cena to nie majątek i można zaryzykować. Zaryzykowałem... i do dziś trzęsę się z niepokoju kiedy tylko pomyślę, że niewiele brakowało, żebym nigdy nie obejrzał tego koncertu.
Ogień z dupy, adrenalina ściekająca ze sceny i z głośników, energia unosząca sufit do góry. Dodajcie jeszcze parę znanych sobie określeń opisujących te naprawdę najlepsze, najbardziej pojebane, szalone i wściekłe koncerty, powodujące, że macie gęsią skórkę nawet na paznokciach, a będziecie mniej więcej wiedzieć czego spodziewać się po tym wydawnictwie. Z góry ostrzegam, że jakość obrazu nie jest "cyfrowa", podobnie jak dźwięku nagrywanego "tylko" mikrofonem stereo, a nie w technologii 5.1. Nie przeszkadza to jednak w najmniejszym stopniu w tym, żebyśmy zostali wznieceni w fotel/kanapę/ścianę energią i żywiołowością tego koncertu. Wygląd muzyków, którzy grali tego wieczoru wraz z Iggym dobrze odzwierciedla klimat tego występu. Basista i dwóch gitarzystów wyglądają jakby wyrwali się z jakiejś kapeli łupiącej punka 77 (jakieś skafandry, maski na ryjach, wąskie krawaciki), natomiast trzeci gitarzysta i perkusista prezentują się niczym członkowie bendu rżnącego garażowego rock'n'rolla w latach 60-tych. Natomiast sam Iggy odsztafirował się jak rasowy rocker. Czapka niczym Marlon Brando w "Dzikim", bandanka na szyji, i skórzana papa wrzucona na gołą klatę, a do tego jeszcze zawadiacka szczerba w uzębieniu. Stop! Małe sprostowanie. Iggy prezentuje się faktycznie jak rocker, ale tylko od pasa w górę... od pasa w dół sytuacja ma się zgoła odmiennie, bowiem nasz wychudzony heros, ma na sobie gustowną minióweczkę, a do tego pończochy na podwiązkach. Taka "kreacja" nie przeszkadza mu oczywiście miotać się po całej scenie w swoim słynnym transowym tańcu, a jego obłędne spojrzenie wskazuje, że nie czynił tego jedynie pod wpływem mocnej herbatki. Jeśli dodamy do tego malutki klub, w którym odbywał się koncert i publikę w skórach tańczącą jak na słynnych teledyskach Pistolsów, otrzymujemy kwintesencję punkowego koncertu. Bez blichtru, sztucznych póz i grzecznych, "ulizanych" muzyków. Dodatkowym atutem tego wydawnictwa jest to, że obok żelaznych punktów koncertowych (jak "1969", "T.V. Eye" czy "Lust For Life"), większość kawałków to numery, które na zawsze wypadły z setlisty koncertowej (jak chociażby "Some Weird Sin", "Rock'n'Roll Party", "Bang Bang" czy "I'm conservative"), a tutaj możemy ich posłuchać w wersjach o niebo lepszych od studyjnych oryginałów. Zyskują zwłaszcza numery z repertuaru albumu "Party", które tutaj odarte z popowo-dyskotekowej otoczki zamieniają się wściekłe punkowo-nowo-falowe petardy. Aż żałuje, że ten występ nie został profesjonalnie nagrany i wydany jako album koncertowy, bo mógłby być z tego lepszy killer niż "Raw Power".
Mówiąc krótko i węzłowato: TO DVD KOPIE DUPĘ, ROBI NA NIEJ SZNYTY I NIE POZOSTAWIA NAJMNIEJSZYCH WĄTPLIWOŚCI KTO JEST PRAWDZIWYM OJCEM CHRZESTNYM PUNK ROCKA!
PS: Nieobecność na tej płycie, zgranego już do bólu "Passengera", jest dla mnie dodatkowym plusem
"Kiss My Blood - Live At The Olymipa, Paris" (Silva Screen 2004)
* * * *
Robimy skok o dziesięć lat i lądujemy w paryskiej Olimpii 15 marca 1991 roku, na koncercie wchodzącym w skład trasy promującej "Brick By Brick", czyli płytę, która przyniosła Iggy'emu chyba największą popularność i sukces komercyjny w całym jego dorobku. Jednocześnie obok poprzedzającego ją albumu "Instinct", "Brick By Brick" jest chyba najbardziej hardrockową pozycją w dyskografii Popa. I taki właśnie hardrockowo-rock'n'rollowy jest ten koncert. Tym razem gwieździe towarzyszy trzech kudłaczy poodziewanych w skórzane portki, luźne koszulencje, kowbojskie kapelutki i inną tego typu garderobę. Kiedy to zobaczyłem, to nieco wydygałem, że usłyszę np. kawałki The Stooges w wersjach "hejwi-metalowych", ale bez obaw. Może faktycznie trochę mniej tu pankroka, a w zamian więcej konkretnego hardrockowego mięcha (w pozytywnym znaczeniu tych słów), ale jak się okazuje całkiem nieźle to robi zarówno starym jak i nowym utworom. Tym razem Iggy występuje już w swoim "standardowym" przyodziewku czyli jeansy + goła klata (co prawda na dzień dobry wyskakuje w jakiejś kamizeleczce, ale pozbywa jej się już w bodajże drugim numerze). Ze smaczków serwowanych nam tu przez mr. Popa mamy tu na przykład pląsy tylko w obcisłych slipach i ze spodniami na łydkach, które zsunęły mu się podczas podskoków po entuzjastycznym rozpięciu rozporka. Zawiedzionych informuje: pląsy bez slipów też mamy... niestety nie udało mi się zaobserwować czy Pop ze względu na swoje semickie pochodzenie jest obzezany czy też nie
. Oprócz tego Iggy z wielka brutalnością traktuje wszelkie możliwe urządzenia sceniczne: mikrofonem i gitarą, na której przygrywa sobie w niektórych utworach kręci takie wiatraki i napierdala o scenę z takim zawzięciem, ze obawiam się, że mógł być to dla nich ich ostatni występ. Z równą surowością traktowany jest statyw od mikrofonu, który co jakiś czas lądował na perkusji (i perkusiście) solidnie obydwoje obtłukując. Bezpiecznie na scenie nie mogli się czuć także obaj gitarzyści, których Pop od czasu do czasu trykał z łokcia i sprzedawał im solidne kopy (czyżby nie był zadowolony ze współpracy
). Oczywiście podczas całej tej ekwilibrystki dostawało się też samej gwieździe, która pod koniec koncertu krwawi sobie z kilku miejsc i w pewnym momencie zeskakuje do publiki, zachęcając dziewczyny stojące przy barierkach, żeby całowały jego krew (stąd tytuł DVD). Polecenie zostaje wykonane z wielka ochotą.
Jeżeli chodzi o repertuar, to oprócz klasyków z repertuaru Stooges i solowej kariery, możemy usłyszeć sześć kawałków z promowanej wtedy płyty. Mamy tu "Butt Town", "My Baby Wants to Rock'n'Roll", "Neon Forest", "Brick By Brick", "Candy" (podczas tego numeru Iggy wyciąga na scena jakąś panne z publiki i sobie z nią tańcuje), oraz "Home" (ten numer, jak się później okaże, wejdzie na wiele lat do stałego repertuaru koncertowego). Z ciekawostek są tu jeszcze dwa kowery: grany jeszcze w czasach The Stooges "Louie, Louie" Richarda Berryego i hendrixowskie "Foxy Lady". Pomimo tego, że ten materiał też pierwotnie ukazał się na VHS, to kręcony był już profesjonalnymi kamerami i z profesjonalnym nagłośnieniem, więc jakość zarówno obrazu jak i dźwięku jest bardzo dobra.
Jako bonus do płyty został dodany w całości materiał z recenzowanego wcześniej koncertu w San Francisco. O ile jednak oddzielne wydanie zostało poddane solidnej obróbce, tu mamy ten sam materiał podany całkiem na "surowo". W efekcie tego obraz jest czarno-biały, i ma taką ziarnistość i szumy, jak fotki niezidentyfikowanych obiektów latających pokazywane na Discovery Chanel. Podobnie jest z dźwiękiem, który jest tu jeszcze bardziej "chaotyczny". Co ciekawe jednak, te "wady" wcale wadami nie są (przynajmniej według mnie), dodają bowiem temu materiałowi jeszcze więcej punkowego kopa i pazura, a monochromatyczny obraz powoduje, że całość wygląda jeszcze bardziej "undergroundowo". Jeśli jednak chcecie nie tylko "obejrzeć" ten koncert jako niezły dokument, ale także "posłuchać" utworów, to obawiam się, ze bez osobnej wersji się nie obejdzie.
Warszawa, Torwar – 24.07.1993 (TVP1 1993)
* * * * 1/2
Ten materiał nigdy nie ukazał się w oficjalnej dystrybucji, nie trudźcie się zatem i nie szukajcie go po sklepach (zamiast tego możemy pochylić w szacunku głowy przed "geniuszami" marketingowymi, wchodzącymi w skład wszystkich dotychczasowych zarządów TVP, doceniając, że zamiast kosić kasę na wydawaniu takich perełek, wolą ją zarabiać na gównianych reklamach i płaconym przez nas abonamencie). TVP1 wyemitowała go tylko raz (przynajmniej ja już nigdy więcej na niego nie trafiłem) i to zaledwie dwie godziny po zakończeniu koncertu, czyli w środku nocy (po raz wtóry pochylmy głowy – chociaż sprawiedliwie oddać należy, że teraz nie ma nawet co marzyć o tym, że telewizja retransmitowała w całości takie imprezy). Na całe szczęście udało mi się go wtedy nagrać na VHS (hurra!) ... niestety mój odtwarzacz ostatecznie odmówił współpracy jakieś dziewięć lat temu i od tego czasu nie miałem możliwości obejrzenia tego koncertu (eeeee
). Zanim jednak moje video się posypało, zdążyłem obejrzeć ten koncert jeszcze kilka(-nascie?) razy, więc zaryzykuje i zrecenzuje go z pamięci z góry przepraszając za wszelkie ewentualne nieścisłości.
Ten występ od paryskiego dzieliły dwa lata, jednakże nie wchodził on już w skład trasy "Brick By Brick", ale był niejako wstępem do tourne promującego kolejny album, którego światowa premiera miała miejsce zaledwie kilka tygodni później. Repertuar różnił się więc o tyle, że wypadły z niego numery z "Brick By Brick" (poza zajebistym "Home"), a na ich miejsce pojawiły się nowe kawałki z "American Caesar" (bo pod takim tytułem ukazała się ta płyta – swoją droga, w moim skromnym mniemaniu, najlepsza w całym dorobku Popa). Już jako drugi numer poleciało ciężkie, walcowate "Hate", a oprócz tego transowe "Sickness" i nowa wersja "Louie, Louie" ze zmienionym tekstem. Możliwe, że było coś jeszcze, ale tu niestety moja pamięć już zawodzi :-/. Poza tym oczywiście klasyki jak "Raw Power", "Search and Destroy", "T.V. Eye", "No fun", "Down on the Streets", "I Wanna Be Your Dog", "China Girl", "Passenger". Krótko mówiąc: the best of live. Oczywiście Pop nie był by sobą gdyby grał na przestrzeni takiego czasu z tym samym składem. Z muzyków znanych z francuskiego koncertu ostał się jedynie perkusista Larry Mullins. Na miejsce starych kudłatych gitarzystów, zostali zatrudnieni całkiem nowi kudłaci gitarzyści. O ile jednak tamci poprzedni prezentowali styl bardziej "guns'n rose-owaty", o tyle ci nowi byli zdecydowanie sierściuchami po lini motorheadowato-garażowej. Wszystko więc poszło we właściwym kierunku i hity Iggyego znowu nabrały odpowiedniego "brudku".
Podczas tego koncertu Iggy zachowywał się wyjątkowo grzecznie. Nie pokazał fujarki (chociaż po wielokroć za nią łapał i międlił na lewo i prawo)*, nie robił sobie kuku, nie demolował instrumentów (no może poza mikrofonem, z którym obchodził się dość brutalnie – w zbliżeniach widać wyraźnie, że już na początku koncertu sitko jest powyginane i zdeformowane w każdą stronę). No po prostu aniołek. Owszem. Pyskował do publiczności i próbował wspinać się na ścianę kolumn i rusztowania, ale czymże to było przy jego dawniejszych popisach.
Z ciekawostek, należy wspomnieć, że udało się tu zarejestrować też sytuację, która wyglądała dość dziwnie i dopiero po koncercie wyjaśniło się "o co kamon". Otóż w pewnym momencie Iggy podszedł do krawędzi sceny i trzymając mikrofon przy ustach kucnął i chciał wychylić się nad publiczność. Złapał się więc za rusztowanie... i bezwładnie jak worek kartofli osunął się na ludzi. Publika co prawda go złapała, ale widać wyraźnie, że gościu nie daje znaków życia. Zespół gra już drugie kółko, a wokalu jak nie było, tak nie ma. Pop ocknął się dopiero po chwili i wyraźnie wkurwiony zaczął wskazywać technicznym na swój zdemolowany mikrofon. Po chwili dostał nowy, ale zanim wziął go do ręki, spojrzał nań nieufnie i dotknął go palcem jakby się bał się, że go poparzy. Próba wypadła widocznie pomyślnie, bo po kilku sekundach Pop znowu zaczął się miotać po staremu i wszystko wróciło do normy. Dopiero później okazało się, że napierdalanie mikrofonem o scenę, spowodowało w nim przebicie izolacji. Wszystko było korekt, do czasu kiedy Iggy nie złapał się za metalowe rusztowanie. Obwód się zamknął, a gwiazdę wieczoru zwyczajnie i po ludzku poraził prąd. W ten oto sposób bohaterski mikrofon w ostatniej chwili swojego żywota pomścił niedolę swoją i wszystkich swoich braci, rozwalonych na scenie przez pana Osterberga. Mało brakowało, a koncert mógłby się zakończyć tragicznie.
Na osobną uwagę zasługuje praca kamer (ciekawe dynamiczne ujęcia i niezły montaż), która jest o niebo lepsza od tej na koncercie paryskim. Widać i czuć pełną profeskę. Zresztą sam Iggy, który widział ten materiał, w wywiadzie udzielonym Tylko Rockowi bardzo chwalił polskich kamerzystów. Nie wiem co prawda czemu po mniej więcej piątym utworze obraz z kolorowego robi się czarno-biały oraz zmieniona zostaje liczba filmowanych klatek na sekundę (daje to taki lekko "stroboskopowy" efekt) i pozostaje tak już do końca koncertu, ale absolutnie nie wpływa to na odbiór całości.
Reasumując: był to znakomicie zarejestrowany, rewelacyjny koncert. Jeśli więc znacie kogoś, kto ma dostęp do archiwów TVP i jest Wam w stanie przegrać ten materiał, to walcie do niego jak w dym... nie zapominając przy tym o biednym Pecie, który też chętnie wszedłby w posiadanie tegoż nagrania na nośniku optycznym
*)
Tu mała uwaga: otóż Iggy tak naprawdę podczas tego koncertu pokazał fujarę, ale nie "szerokiemu auditorium", ale konkretnie jednemu fanowi, z którym wpadł w gadkę. Typ w pewnym momencie, zamiast oddać należny szacunek, rzucił do Popa kolokwialne "Fuck you!". Iggy zamiast bawić się w płomienne przemówienia rozpiął po prostu rozporek i... TADA! Na relacji telewizyjnej tego jednak nie widać.
"Live At The Avenue B" (Virgin Records 2005)
* * *
Ostatni jak dotąd oficjalnie wydany audio-wizualnie występ Iggy Popa i pierwszy (o ile mi wiadomo) rejestrowany pod kątem wydania od razu na DVD, a nie kasecie video. Koncert odbył się 2 grudnia 1999 roku w sali Ancienne Belgique w Brukseli, w ramach trasy promującej album "Avenue B". I tu rozlegają się pierwsze dzwonki alarmowe. W recenzjach dotyczących tej płyty najczęściej przejawiały się określenia "nostalgiczna", "refleksyjna", "wyciszona", "nastrojowa" (Iggy nagrywał ją w okresie, po rozstaniu się ze swoją żona, z którą spędził wiele lat, więc pewnie stąd taki klimat). Ja osobiście scharakteryzowałbym ją prościej: NUDNA... jak flaki z olejem. Z werwy i dynamiki poprzednich albumów ("American Caesar" i "Naughty Little Doggie") nie zostało praktycznie nic. Utwory na tej płycie to przeważnie smętne przynudzanki i nawet jeśli pojawia się coś żywszego, to zagrane bez pomysłu i kopa... No i niestety na dwadzieścia jeden utworów znajdujących się na tym DVD, aż sześć pochodzi właśnie z "Avenue B". Sytuacji nie ratują nawet popowe klasyki. Tym razem Iggy otoczył się "typowymi" rockmenami, którzy oczywiście grają poprawnie, ale przy tym zabójczo wręcz przeciętnie. Brakuje im jakiegoś charakterystycznego sznytu. Ot, po prostu muzycy sesyjni odgrywający swoje i tyle. Sam bohater też już nie w tej formie co kiedyś (pamiętajmy, ze w 1999 roku Popowi stuknęło 52 lata). Niby coś tam podskakuje i macha rękami, ale widać, że szybko się męczy i ostatecznie pozostaje na kiwaniu się przy statywie mikrofonu. Oczywiście oprócz wspomnianych numerów z "Avenue B" otrzymujemy także zestaw żelaznych hitów, o których można powiedzieć, że są odegrane poprawnie i nic ponad to. Z ekscesów scenicznych jedynym godnym odnotowania jest moment, w którym Pop wykonując "Passengera" wyciąga na scenę spora grupę ludzi z widowni, którzy tańczą podskakują i starają się śpiewać wraz z nim. To w sumie najbardziej "nieobliczalna" część koncertu... i w zasadzie jedyna.
Nie oznacza to oczywiście, że koncert jest słaby i nie warty uwagi (jakby nie było Pop siedzi w branży już wystarczająco długo i poniżej pewnego poziomu nigdy nie zdarza mu się schodzić). Po prostu na tle pozostałych wydawnictw, to wypada blado i nijako, chociaż komuś kto nie widział żadnego innego koncertu Popa, ten też może się spodobać.
Oczywiście od strony realizacyjnej pełna profeska. Obraz jak brzytwa, bardzo dobra realizacja, no i naturalnie dźwięk w znakomitej jakości.
Pozostaje jedynie żałować, że zamiast materiału z tej trasy nie zdecydowano się na opublikowanie jakiegoś koncertu z tourne promujących "Beat'em Up" czy rewelacyjny "Skull Ring". No cóż... może jeszcze nic straconego. Pytanie tylko czy Iggy jest w stanie wykrzesać jeszcze z siebie taki ogień, jak wtedy, gdy był u szczytu popularności. Jakby nie było w przyszłym roku będzie obchodził 60-te urodziny.
Zdrówka życzę