antiwitek pisze:
Chciał, bo legendę złych Stooges zna każdy człowiek interesujący się rock'n'rollem,
Założenie jest bez sensu moim skromnym zdaniem. Pomijając już fakt, że ludzi interesujących się obecnie r'n'r została już garstka (w porównaniu z liczbą sprzed, dajmy na to, ćwierćwiecza), to w dodatku oni akurat niczego nowego z tego filmu się nie dowiedzą. Bo już nawet o tej perkusji w sypialni rodziców już wcześniej była mowa i żadna to rewelacja. W dodatku sypane są tam takie informacje, które dla ludzi zainteresowanych tematem są oczywiste (np. to, jakie zespoły inspirowały się Stooges - i pojechanie po kapelach z lat 70-tych, tak jakby żadnych współczesnych już nie było). Jeśli już dla kogoś ten film mógłby mieć wartość, to właśnie dla ludzi NIEzainteresowanych rock'n'rollem. Ale jeśli tak, to takie jednostki, po obejrzeniu tego filmu w tym niezainteresowaniu się co najwyżej utwierdzą. Bo przypomnę, że dostaną obrazek kilku dziadziusiów, wspominających (nie zbyt interesująco za to z rozrzewnieniem) swoje dni chwały.
antiwitek pisze:
tu we filmie wjeżdża zaplecze intelektualne
Że co przepraszam wjeżdża?
Niby gdzie to zaplecze, bo go nie zauważyłem. No chyba, że chodzi o to, ze Iggy przyznaje, ze inspirował się klaunem z programu dla dzieci. ZERO słowa o tekstach (geneza, inspiracje, etc), ZERO o inspiracjach muzycznych pozostałych członków zespołu (bo Iggy coś tam napomyka o blusmenach), ZERO o tym czemu Ron występował obwieszony Krzyżami Żelaznymi, swastykami, a nawet w kompletnych mundurach SS (bo jedno zdanie o tym, że interesowali się z ojcem kolekcjonowaniem pamiątek z II W.Św., to jakby trochę nie wyczerpuje tematu).
antiwitek pisze:
A musiał, bo ma taki styl - chyba o każdym jego filmie można powiedzieć, że jest nudny. Natomiast każdy ma też specyficzny nastrój, jakiś klimat, aurę - i tego w Gimme Danger nie brakuje
I znowu: ŻE CO?
Styl Jarmusha za jaki go zawsze ceniłem i uwielbiałem jest taki, że chociaż w jego filmach akcji bywa jak na lekarstwo, to i tak człowiek siedzi jak przykuty przed ekranem chłonąc każde słowo i każdy gest, bo ten gość jest mistrzem dialogu i budowania elektrycznego napięcia pomiędzy postaciami na ekranie. Ba! W miniaturce "Renée" potrafił zbudować napięcie i zarzucić na widza haczyk nawet BEZ dialogu i to tylko jedną postacią.
Przecież jeden z moich największych zarzutów pod adresem tego filmu jest taki, że tego Jarmusha, to tylko na początku widać (kiedy się pojawia na ekranie), a potem w napisach końcowych... i nigdzie indziej. To już Gucwińscy potrafili bardziej pasjonująco snuć swoje opowieści, że o Tonym Haliku nie wspomnę. Sposób w jaki wypowiadają się postaci w filmie to nie jest jarmushowa "nuda", to jest zwykła, szara nuda.
I żeby nie było, że ja tak tylko niekonstruktywnie narzekam, to bardzo chętnie napisze czego mi jeszcze w tym filmie zabrakło, poza rzeczami wspomnianymi powyżej:
Przede wszystkim szerszego nakreślenia kontekstu czasowego i kulturowego, w którym zespół zaczynał swoją działalność. W filmie jest pokazany fragment archiwalnego wywiadu z Iggym, w którym tenże stwierdza, że "zabił lata 60-te". Owszem! To prawda. On je nie tylko zabił, ale wręcz zmasakrował i w dodatku sprofanował zwłoki. I ja to doskonale rozumiem. Tylko ciekawy jestem czy dzisiejszy 25-cio latek też rozumie o co Iggy'emu chodziło, bo przypuszczam, ze wątpię. Z tego wynika kolejny problem. W zasadzie z filmu nie dowiadujemy się, dlaczego Stooges było zespołem wielkim. Bo co? Bo Iggy wstawił perksuję do sypialni w przyczepie? Bo grał na odkurzaczu? Bo kupił sobie obrożę i ganiał z gołą klatą? Czy może dlatego, że ich kawałki grały 40 lat temu jakiś inne zespoły, o których teraz też już mało kto pamięta (bo powiedzmy sobie szczrze: Damnedzi, Dead Boys i Dictators mają w drugiej dekadzie XXI wieku raczej mało zabójczą rozpoznawalność).
Poza tym nie rozumiem czemu zdecydowano się pokazać w filmie tylko członków zespołu i ich najbliższych współpracowników, bądź członków rodziny. To potęguje wrażenie, że zespół był w zasadzie jakimś niszowym projektem, o którym obecnie pamięta już mało kto. Dlaczego nie zdecydowano się poszukać i porozmawiać z ludźmi, którzy mieli okazję być na ich koncertach w latach 60-tych i 70-tych? Dać im powiedzieć jak to wyglądało z ich strony, co czuli, lub co myśleli, gdy patrzyli jak Iggy turlał się po szkle. W filmie Stoogesi skarżą się kilkukrotnie (prawie ze łzami w oczach), że publiczność podczas koncertów ich obrażała, wyzywała i była wobec nich wrogo nastawiona. Zdumiewające! Ciekawe czegóż to publiczność mogła chcieć od Iggiego pokazującego wszystkim na lewo i prawo środkowy palec i machającego fujarą na scenie, bądź od Rona ubranego, jakby się urwał z jakiejś monachijskiej piwiarni. Może gdyby im oddać głos, to byśmy się dowiedzieli.
No i ostatecznie zabrakło mi mocniejszego uwypuklenia tego kulturowego impaktu, który Stoogesi wywarli na współczesnych i potomnych. Czemu nie dano głosu muzykom, którzy postanowili założyć zespół po zobaczeniu koncertu Stooges, albo po usłyszeniu "Raw Power" myślę, że znalazło by się trochę takich. I to nie tylko tych starszych (z Dawidem Bowie na czele), ale także tych młodszych i mniej oczywistych. Kurcze blade! Przecież nawet sam Jarmush mógłby stanąć na chwilę po drugiej stronie kamery i powiedzieć dlaczego dla niego samego jest to tak ważny zespół, że zdecydował się nakręcić o nim film.
Tak naprawdę jedyną ciekawą rzeczą, którą dowiedziałem się z filmu, były okoliczności reaktywowania zespołu w 2003, gdzie Iggy wprost mówi, że pchnęła go do tego niemoc twórcza i kompletny brak pomysłów na nowy album. O tym, że nie był to stan krótkotrwały, świadczą niestety kolejne solowe albumy, a i samo "The Weirdness" mówiąc delikatnie dupy nie urywa. Zgody nie ma jedynie co do tego czy "Ready to Die" jest albumem "nieco lepszym" od poprzednika, czy tylko "nie aż tak złym" jak tamten. I może tu należy upatrywać genezy powstania tego filmu - jest to po prostu trzecia próba zarobienia na marce "The Stooges". Od siebie dodam, ze równie nieudana co dwie poprzednie, co jako wieloletniego fana bardzo mnie martwi.
Tak, że pełna niezgoda, na Twoją niezgodę.
EDIT: Poszperałem trochę i znalazłem wywiad z Jarmushem na temat tego filmu, w którym mówi on tak:
Cytat:
Nasz film nie usatysfakcjonuje miłośników eksperymentów, którzy oczekiwali, że wymyślimy jakąś nową, rewolucyjną formę. Nie zadowoli też tych, którzy lubią typowo konwencję „amerykańscy mistrzowie”. Oczywiście zastanawiałem się, czy formuły nie rozszerzyć. I nie poprosić o wypowiedzi kilku ważnych osób, choćby producenta Johna Cale’a albo Davida Bowiego. Ale zdecydowałem, że nie. Pomyślałem: pozostańmy przy rodzinnym gronie. Bo chciałem opowiedzieć o The Stooges jak o rodzinie.
OK. Czyli takie było przemyślane założenie.
Fajnie.
Rozumiem.
Z tym, że ja tego kompletnie nie kupuję. Z prostej przyczyny - The Stooges nie stali się ikoną rock'n'rolla dlatego, że byli zespołem "rodzinnym" (zresztą z tą ich rodzinnością, to też różnie bywało w latach 70-tych), dlatego robienie z tego aspektu głównej osi ich funkcjonowania i przyczyny, która sprawiła, że stali się legendą rocka, jest moim zdaniem pomysłem całkowicie chybionym.