I wreszcie dojrzał we mnie wontek. Mój wysiedziany, wymarzony topik.
Przyszedł czas na oddanie się skrytym namiętnościom, czas na porzucenie fałszywego wstydu i brawurowy
coming out:
CRAZY LOVE EIGHTIES!!!!!!!!!!!!!!!!!
Już słyszę pierwsze reakcje.
BOSKEY:
żigi
MORELLA (wybucha spazmatycznym smiechem): NIEEEEE!
K.T.W.S.G.: Okres największego upadku w dziejach muzyki rockowej.
ELSEA: Czego ty słuchasz?!
Więcej proszę!
DISCLAIMER: Oczywiście wiemy wszyscy, że w okresie lat 80. istniała również muzyka czerpiąca w twórczy sposób ze spuścizny lat 70., The Police, Dire Straits, U2, Peter Gabriel, wczesny Faith no More - kto da więcej? - ale powiedzmy wprost, że takie rzeczy mnie tu nie interesują. „Osiemdziesiona” to nie rock. To pop, a w najlepszym razie pop-rock, jeżeli tak można zaklasyfikować osiemdziesiąte dokonania Springsteena, Tiny Turner czy Bonjovi. Olewamy tu rock
Co prawda również z wewnątrz stylu określanego (przez niektórych pogardliwie) jako „eighties"
wyrosły nieliczne rzeczy naprawdę dobre, którym indywidualność twórców pozwoliła przerosnąć kiczowate korzenie. Przykładem chociażby jeden z moich ulubionych zespołów, Depeche Mode. Z kolei inny ulubiony zespół niektórych forumowiczów, The Cure, całkiem nieźle w pewnym momencie wpasował się w styl osiemdziesiony, jednakże pozostając zawsze zjawiskiem indywidualnym. Prawdę mówiąc również nie o to mi chodzi.
Interesują mnie IKONY-OSIEMDZIESIONY. Nie indywidualności, lecz ci, którzy konstytuowali ów styl eighties, tak poniżany przez moich przedmówców
in spe.
Wspominajmy dzieciństwo! Pławmy się w kiczu!!! I Just Call To Say I Love You! We Are The Children!!!
Na razie więc zamiast szperać po Thrillerach, Purple Rainach czy innym China Girl (na nich też przyjdzie czas), weźmy prosto z najbardziej środkowej półki, odnajdując kwintesencjum kiczu w zespole
SPANDAU BALLET
Tak mnie naszło, żeby od nich zacząć, bo piosenka „Gold” mnie nie opuszcza ostatnio ku mojej wielkiej uciesze, a jest to wręcz
par excellance osiemdziesiona. Puściłem Morelli z pół minuty, słuchałem przy elsei - stąd antycypowane wyżej reakcje są tak naprawdę autentykami
Ale był też inny zespół, niby podobny,
DURAN DURAN - i jakoś go nie lubię, nie wiem w czym tkwi gwóźdź... Moi drodzy czytelnicy - a więc
Spandau Ballet czy Duran Duran?
Szukajmy dalej czystej osiemdziesiony. Nie wiem kto z wyżej cytowanej czwórki, ale ktoś w czasie sierpniowej komuny (i tak wszyscy oni by się w tym temacie zgodzili), powiedział że czymś takim straszliwym, czego ja słucham, a oni nie mogą, jest
BASIA TRZETRZELEWSKA
A ja w ogóle sobie wypraszam wszelkie obelgi tutaj, Basia pięknie śpiewa, a piosenki takie jak
Baby You’re Mine,
Astrud,
Promises czy - zwłaszcza! -
Time and Tide, to wręcz powiem, że CENIĘ. Oj!
Ale Spandauy i Basia to takie rzeczy może nie kojarzące się ogółowi forumowiczów z niczym konkretnym. Dajmy więc klasykę wreszcie.
WHAM
SHAKIN STEVENS
A-HA
Aż się lepiej poczułem. Powiedzcie sami: czyż to nie było piękne??? Białozębny George Michael wraz ze swoim partnerem czy kimś tam śpiewający
Wake Me Up Before You Go-Go i
Take Me To The Edge Of Heaven? Cuuuuudo. Albo roztańczony Shakin’ wycinający rokendrolowo
Lipstick Powder And Paint, względnie romantycznie wyciągający
Cry Just A Litlle Bit?? ŁEZKA SIĘ KRĘCI! (musze sobie to puścić natychmiast, przepraszam zaraz wracam) ... aaaaaaaaaaa! leci!!!
I know he’s crazy but I don’t know why .. but I die just a little bit ... Ech. A cóż powiedzieć można przeciw szlachetności w głosie Mortena Harketa, kiedy śpiewał on
Hunting High And Low (btw, jedna z autentycznie najlepszych piosenek omawianego rytmu moim zdaniem, serio mówię) czy inne
The Sun Always Shines On TV.
... proszę państwa: Wham czy Shakin’ Stevens?...
Ale czyż nie jest tak, że lata 80. były wyznaczane bardziej nawet przez HITY, niż GWIAZDY? Byli różni wykonawcy, którzy wiedli prym, ale czy nie najlepiej zapamiętało się melodie i tytuły?
Baaaaby Jane - rozdzierał się chrapliwie Rod Stewart, przyprawiając moją mamę o mrowienie w plecach
I Just Call To Say I Love You - kiwał się miarowo Stevie Wonder
... my little China Girl - głosem spod ziemi (pięknym!!!) czarował David Bowie
Why Do You Have To Be A Heartbreaker - zapytywała główna diva lat 80. Dionne Warwick swoim pięknym matowym glosem...
(no to Dionne Warwick czy Diana Ross?)
Cause I Am Your Ladyyyyyyyyyy And You Are My Maaan... The Power Of Love - o, to był mocny power.
No i temat, który przewinął się w wątku „tamto-owamto”, a więc kwestia najpiękniejszej ballady miłosnej
of the eighties. Ja stawiam na
Hello Lionela Richie, minimalnie przed
Lady In Red Chrisa de Burga
ale marecki bardzo przytomnie dorzucił
I Wanna Know What Love Is zespołu Foreigner
a więc powtórzmy pytanie: która z tych trzech? (a jeżeli inna, to jaka? może właśnie Power of Love?)
Coś niezapomnianego wreszcie, coś wspaniałego, jedynego w swoim rodzaju.
LIMAHL - Neverending Story
Pamiętam, że w wieku ośmiu lat miałem sąsiadkę, lat też osiem, albo siedem, która
kochała się w Limahlu. Ja w tamtym czasie nie interesowałem się jeszcze Sabrinami (może zreszta ich jeszcze nie było... ale była Kim Wilde
). Natomiast Sabrina obecnie ledwo pamiętam jak wyglądała, za to fascynacja Limahlem... oooo pozostała! To jest dopiero IKONA!
Czas przenieść wzrok na tzw. wyższą półkę.
Ale przypominam - to nadal jest OSIEMDZIESIONA! Żeby była jasność, o czym mówię - dwie płyty z początku z lat 1982-83, które bez żadnej wątpliwości uważam za szczytowe ever osiągnięcia w dziedzinie popu.
Thriller - MICHAEL JACKSON * * * * * -
Can’t Slow Down - LIONEL RICHIE * * * * 3/4
O tyle może pierwsza jest lepsza od drugiej. Obie to czysty pop. Ale też obie to niebanalne kompozycje, świetne (choć bardzo „osiemdziesiąte”) aranżacje, wreszcie - wokaliści, którzy umieli śpiewać i to jak.
Czy ktoś z szanownych forumowiczów pamięta tę płytę Lionela Ryczy albo przynajmniej piosenkę
All Night Long, która przecie była nawet główną piosenką na olimpiadę w Sarajewie w 1984?
Z Majkelem i Lajonelem jakoś kojarzy mi się inna dwójka wykonawców, którzy choć indywidualnościami z pewnościa byli, to pozostali po uszy zanurzeni w stylu
eighties:
BILLY JOEL
i
ELTON JOHN
No to jak, Billy czy Elton? Dla mnie bez wątpienia Billy, po pierwsze znacznie wolę jego nieco drapieżny sposób śpiewania a miauczenie Eltona do mnie nigdy nie trafiało, po drugie o ile w balladach byli równi, to szybkie kawałki zdecydowanie przemawiają na korzyść Joela.
O ile więc na pytanie:
Honesty czy
Blue Eyes (a może
Sorry Seems To Be The Hardest Word?
nie wiem, co odpowiedzieć, o tyle
Uptown Girl czy
I’m Still Standing - to na pewno Uptown Girl.
Uch, pora kończyć - a tu jeszcze tyle do napisania. Kto to widział brać się za monografię całej dekady?!
Część pomysłów zostawię więc na później, może wątek pożyje chwilę, zobaczymy.
A bardzo bym się ucieszył, gdybyście z głębin swoich młodych wspomnień wydobyli różne takie przykłady pięknej słodyczy sweet eighties, jakimi tu sypnąłem, cokolwiek przypadkowo. Mam w rękawie od groma tytułów, nazwisk i och-achów, ale wolałbym usłyszeć coś od was.
Na zakończenie wypadałoby jednak rozpisac wybory na Królową Popu Lat Osiemdziesiątych.
Tina
czy
Madonna
Generalnie kiedyś wydawało mi się, że Madonna przy wszystkich swoich różnego rodzaju atutach może Tinie zmywać naczynia. Wczesna Madonna z okresu
Material Girl i
Like a Virgin to było takie.. hłe hłe... lubię Material Girl, ale ona kompletnie nie umiała śpiewać! (co może dzisiaj jest normalne dla gwiazdek, ale w latach 80. co by nie mówić obowiązywały pewne standardy wokalne). Natomiast Tina wywodziła się z najlepszej soulowej tradycji, nie była może Aretą Franklin, ale niewiele jej brakowało. Z tym że... Madonny największą zasługą była ciągła ewolucja. której początek już w latach 80. był wyraźny.
Papa Don’t Preach i
Live To Tell to już nie tylko miłe wspomnienia, ale coraz większa muzykalność, a
Like A Prayer to dwie klasy powyżej Like a Virgin. A potem... z tym że potem to już nie były lata 90.
Więc może moja odpowiedź jest taka, że jednak Tina - w latach 80.
Dobra, zmęczyłem się
A na zakończenie leci sobie u mnie Billy Joel -
Tell Her About It, bardzo przyjemna pioseneczka z jego bardzo dobrej płyty
An Innocent Man (u Kacpra kiedyś próbowałem słuchać z winyla, ale się zbulwersował
)
nie liczą się już słodkie szesnastki i ryczące czterdziestki
od dzisiaj tylko Szalone Osiemdziesiony!!!!!