Muzyka tego pana jest niesamowita, tak samo jak sam wykonawca. Nagrywa już 33 lata i jak dla mnie jest jak wino - im starszy tym lepszy... Mam nadzieję w ten weekend zakupić sobie nowy album - zestaw 3 albumów. A w oczekiwaniu zasłuchiwałem się w dyskografię... Nie jest to łatwe facet był swego czasu fabryką muzyki - przez pierwszy okres twórczości w latach 1973-1978 wydawał płytę rok po roku, co musiało się odbić na muzyce. W latach osiemdziesiątych było już pod tym względem lepiej - wydał już tylko pięć albumów. Potem zrobił sobie dłuższą przerwę i wydał 3 albumy. Najlepiej zrobiła mu jednak sześcioletnia przerwa, po której wrócił w zaskakującej formie. Piszę tylko o płytach studyjnych, ponieważ Waits jako artysta z nalepką „kultowy” doczekał się wielu kompilacji, składanek itp. itd. Często wiązało się to z faktem, że nagrywał dla 3 różnych wytwórni. Nawet te albumy studyjne nie bardzo wiadomo jak traktować - w kilka z nich jest zapisem muzyki do różnego rodzaju widowisk i filmów, które Waits współtworzył - na niektórych płytach to słychać, na innych nie. W sumie ponad 20 albumów...
Muzyka jest tak oryginalna i charakterystyczna, że trudno coś konkretnego o niej napisać. Środki którymi posługuje się Waits jako muzyk to od zwykłych gitar, przez stare zepsute fortepiany do bata, którym wybija rytm. Do tego dochodzi drugi zestaw środków muzycznych - wszelkie odcienie wokali Waitsa. Znakiem firmowym jest oczywiście przepity zachrypnięty głos, którym Waits potrafi mruczeć, szeleścić, skrzypieć, nucić, śpiewać, krzyczeć, piszczeć wrzeszczeć, wyć i co tam jeszcze... Ciekawym zabiegiem jest używanie przez niego do modulacji głosu różnego rodzaju tub nagłośnieniowych. Muzyka to głównie różne odcienie blues’a i jazzu. Ale w dużej mierze za jej klimat odpowiadają różne dziwne dźwięki. Muzyka Waitsa jest jak stary dom, którzy żyje - skrzypi, wydaje dźwięki są szmery, jest walenie w garnek, skrzypiące schody... Raz jest balsamem dla uszu, raj jest chropowata, raz jak przejechanie dłonią po nieoheblowanej desce. Po prostu uwielbiam !
Closing Time 1973 ****
Piękny debiut - przepiękne nastrojowe melodie przy akompaniamencie fortepianu i gitary akustycznej, gdzieniegdzie pojawia się saksofon. Płyta brzmi jakby na niej śpiewał jakiś stary dziadek. Głos Waitsa jest mocno mylący - jak nagrywał ten album miał 23 lata. Płyta jest równa - żaden z utworów się jakoś nie wybija ponad wysoką przeciętną.
The Heart of Saturday Night 1974 *****
Jedna z moich ulubionych płyt tego wykonawcy. Bardziej dojrzała niż debiut. Znowu mamy piękne melodie. Płyta ma klimat zadymionej knajpy, który już zawsze mniej, lub bardziej intensywnie będzie wracał na późniejszych płytach. Piękne teksty - na tym albumie je jeszcze rozumiem... Najpiękniejszy z nich to San Diego Serenade - czysta poezja: I never saw the morning 'til I stayed up all night, I never saw the sunshine 'til you turned out the light, I never saw my hometown until I stayed away too long, I never heard the melody, until I needed a song. Znowu trudno coś wyróżnić - wszystkie utwory znakomite.
Nighthawks at the Diner 1975 ***
Sam pomysł nagrania albumu w zadymionej knajpie z ludźmi przy stolikach zasługuje na uwagę. Waits nagrał album z czymś w rodzaju spektaklu. Przy akompaniamencie instrumentów perkusyjnych fortepianu, kontrabasu, gitarki i skasofonu melorecytuje i opowiada różne historyjki. Niektóre straszne, niektóre śmieszne. W tle słyszymy żywe reakcje publiczności. Wiele bym dał, żeby wziąć udział w czymś takim. Niestety słuchanie czegoś takiego jest trochę jak patrzenie przez szybę w sklepie na torcik. Na żywo zapewne sześć gwiazdek, z płyty tylko trzy, bo materiał nieciekawy i nie słucha się tego dobrze.
Small Change 1976 ***
Od tej płyty zaczyna się dla mnie okres twórczości Waitsa, w którym na czarnym nudnym niebie lśnią gwiazdy wybitnych utworów. Ten album zaczyna się jedną z najpiękniejszych piosenek Waitsa ever - Tom Traubert's Blues przejmująca ballada z przepięknym refernem -
Waltzing Mathilda, waltzing Mathilda, you'll go waltzing Mathilda with me. Zaraz potem świetne transowe Step right up. Mamrotanie do skocznej melodyjki kontrabasu, a w tle jazzujący saksofon. Potem płyta siada i zaczyna się robić nudno. Spokojne kawałki wyśpiewywane głębokim chropowatym głosem, po drodze mijamy pijany fortepian.
Foreign Affairs 1977 **
Bardzo słaby album... właściwie nic się tu nie wyróżnia
Blue Vallentine 1978 ***
Tu jest nieco lepiej - piękny początek - Somewhere, zwłaszcza zakończenie tego utworu mnie powala. Następny ciekawy utwór to Romeo is bleeding. Kapitalny jest dynamiczny Whistlin' Past the Graveyard. Do tego jeszcze ładny nastrojowy utwór tytułowy.
Heartattack and Vine 1980 ***
Ten album zawiera trzy wybitne kawałki - soczysty Downtown, Jersey Girl z kapitalnym refrenem - sing sha la la la la la sha la la la no i zamykający płytę Ruby’s Arms
One from the Heart 1982 **
Nie lubię tej płyty - takie uładzone pioseneczki przyozdobione kryształowym głosem Crystal Gayle. Waits dostosowuje się do niego i brakuje w tym wszystkim tego pazura, który jest na pozostałych płytach Waitsa.
Swordfishtrombones 1983 ****
To jest płyta na której objawia się nowy Waits - już nie tylko bluesowo-jazzujący. Tu zaczyna się coś co nazywam dziwnymi dźwiękami. Pierwszy utwór jest symptomatyczny - ciężki rytm wybijany jakimiś dziwnymi instrumentami jakieś plumkanie, cymbały... i do tego chropowatym głosem rytmincznie krzyczane słowa. Na tej płycie pojawiają się jakieś organki, pukanie stukanie, skrzypiące drzwi. Tak będzie już później zawsze. Sztandarowym numerem jest In the neighbourhood z orkiestrą górniczą niemalże... dobry początek tego, co jeszcze przed nami.
Rain Dogs 1985 ******
Arcydzieło - Waits w pigułce od ciężkiego wysapanego Singapore i deszczowych psów, poprzez klaszczące Clap hands, płynące w przestrzeni Jockey full of burbon i Hang down your head, aż po przepiękne nastrojowe Time i Anywhere I lay my head. Płyta kompletna. Bez słabego utworu. Pierwsza płyta Waits’a, do której się przekonałem. Na początku wyłączałem w środku pierwszego kawałka, który wydawał mi się jakimś bezmyślnym łomotem i skrzeczeniem. Wszyscy zapewne znają przepiękny Downtown train, który rozreklamowała dopiero słabsza od oryginału wersja Roda Stewarta.
Ufff. jestem w połowie dyskografii...
c.d.n.