Temat o Soundgarden ma już parę lat, a na dodatek ciężko tutaj o jakieś wpisy mogące wnieść coś nowego do wiedzy o tym zespole. Ja jednak przymierzałem się do jego uzupełnienia od bardzo dawna. Chciałem zrecenzować dla własnej przyjemności wszystkie ich studyjne płyty. Tak samo jak ostatnio w przypadku Biafry. Udało się. Ciekawe co będzie następne?
Soundgarden „Screaming Life/Fopp” [1987/1988, jako całość wydane w 1990]
1. Hunted Down
2. Entering
3. Tears to Forget
4. Nothin' to Say
5. Little Joe
6. Hand of God
7. Kingdom of Come
8. Swallow My Pride
9. Fopp
10. Fopp [Dub]
Co tu dużo pisać. Zaczynali średnio. Dwie epki do których wraca się tylko ze względu na późniejsze dokonania zespołu. Kompilacja „Screaming Life/Fopp” wydana przez Sub Pop nie przegrywa jednak z kretesem. Zwycięstwem jest tu na pewno to, że jeśli znamy dorobek zespołu, to bez problemu rozpoznamy go również w tym wczesnym wcieleniu. Cornell głos ma już mocny, ale jeszcze umiarkowanie potrafi się nim posługiwać. Mamy tutaj wokalistę w trakcie mutacji, jeszcze moment, jeszcze chwila i narodzi się motyl. Brzmienie ok, ale pojawiają się niestety fragmenty, w których czegoś brakuje. Wszystko niby pracuje tak jak powinno, ale czegoś zwyczajnie tu nie ma. Inspiracje sabbathowe wyraźne, ale bez bezczelności, wokalne linie wysokie wzorowane na Plancie też. Są ataki na ciężką psychodelię, czego dowodem najbardziej chyba interesujący „Nothing To Say”. Są też fragmenty pseudorapowe, które niestety mogą zepsuć humor, czyli „Litte Joe”. Jednym słowem większość elementów składowych jest akceptowalna, ale całość po prostu nie przekonuje. Ciekawe jest to, że chronologicznie wcześniejsza płytka „Screaming Life” przekonuje mnie bardziej niż późniejszy o rok „Fopp”. Chyba umieszczony na końcu dub tytułowego utworu przelewa czarę goryczy. Dodam, że wersja podstawowa z dęciakami też nie jest szałowa. Wniosek jest następujący. Soundgarden należał do grupy grunge’owych zespołów, które z płyty na płytę pięły się w górę. Jak można się domyślić reszta startowała ze szczytu, a potem różnie bywało.
Ocena: ** i ½
Soundgarden „Ultramega OK.” [1988]
1. Flower
2. All Your Lies
3. 665
4. Beyond the Wheel
5. 667
6. Mood for Trouble
7. Circle of Power
8. He Didn't
9. Smokestack Lightning
10. Nazi Driver
11. Head Injury
12. Incessant Mace
13. One Minute of Silence
Końcówka 1988 roku i pełnoprawny debiut wydany przez SST. Brzmienie niby to samo, ale wszystko jakby o klasę lepsze. Zespół osiągnął wreszcie spójność kompozycji. Na tym tle wcześniejsze epki mogą się jawić jako zbiór dobrych fragmentów nieumiejętnie ze sobą połączonych.
Album zaczyna się od zamglonych dźwięków, pierwsze opary psychodelii szybko ulatują i pojawia się energetyczny „Flower”. Dalej przebojowy „All Your Lies” z bardzo fajną solówką Thayla, który wreszcie robi z gitary prawidłowy użytek. Spory krok w kierunku unikalnego stylu. Trzeci na liście „665” to dziwaczne dźwięki z puszczonym od tyłu wokalem przechodzące w „Beyond The Wheel”, czyli kolejny przyciężkawy psychodeliczny odlot. Cornell znów śpiewa wysoko, co niektórych może jeszcze irytować, choć całe szczęscie Halfordem nie jest. O tym, że zespół kombinuje świadczy „Mood For Trouble” ciekawie zaczynający się od gitary akustycznej. I dobrze to wychodzi, kawałek należy do moich ulubionych na tej płycie. Jeśli pominiemy słowo grunge, to ówczesną muzykę zespołu możemy określić mianem ciężkiego hard rocka. Wczesny styl się wykrystalizował. Dalsze procesy przebiegały jednak bardzo szybko, gdyż następny album pojawił się już rok później.
Jak na tym tle wypadła konkurencja? W 1988 roku Mudhoney popełnił pierwsze małe arcydzieło, czyli genialną epkę „Superfuzz Bigmuff”. Reszta siedzi jeszcze na etapie singli bądź jej po prostu nie ma. Jednym słowem Soundgarden, który później należał do grunge’owych oligarchów, mógł poszczycić się pierwszym całkiem iezłym długograjem.
Ocena: *** i ½
Soundgarden „Louder Than Love” [1989]
1. Ugly Truth
2. Hands All Over
3. Gun
4. Power Trip
5. Get on the Snake
6. Full on Kevin's Mom
7. Loud Love
8. I Awake
9. No Wrong No Right
10. Uncovered
11. Big Dumb Sex
12. Full on (Reprise)
Trzecie wydawnictwo, trzecia wytwórnia. Tym razem A&M. Ostatni album ze zdjęciem pokazującym sceniczne szaleństwo. Ale tak naprawdę szaleństwo zaczyna się od tej płyty. „Ugly Truth” mimo swojej długości nie nudzi nawet przez sekundę. Prosta figura perkusyjna na początek, mocny riff i… już mamy stylowy Soundgarden. W środku ciekawa solówka, piękne psychodeliczne zwolnienia i tylko w głosie Cornella pozostało trochę młodości, która ustąpi pełnej dojrzałości na następnym albumie. Drugi w kolejce „Hands All Over” rozpoczyna się tak jak… „Even Flow” Pearl Jam! Zespół czuje się pewnie, wie co chce zagrać i zwyczajnie to robi, czego mogło brakować na wcześniejszych wydawnictwach. Ciężki „Gun” na początku przywodzi na myśl Black Sabbath. Przefiltrowanie stylu pionierów metalu przez hard rock i psychodelię oraz zaopatrzenie tego wszystkiego w jeden z najbardziej rozpoznawalnych wokali w świecie rocka oraz bardzo oryginalną grę obu gitarzystów. Do tego musimy dodać Terry’go Date jako współproducenta. Przy okazji tego albumu można się czepiać czasem Cornella, że nie pozbył się do końca swoich nawyków wokalnych. Mnie to właściwie już nie przeszkadza. Bardzo lubię ten album. Jeszcze nie hity z MTV, ale już bardzo wysoka półka. W 1989 większość zespołów z Seattle miała już debiuty na swoim koncie. Soundgarden znów nie został w tyle.
Ocena: ****
Soundgarden „Badomtorfinger” [1991]
1. Rusty Cage
2. Outshined
3. Slaves & Bulldozers
4. Jesus Christ Pose
5. Face Pollution
6. Somewhere
7. Searching With My Good Eye Closed
8. Room a Thousand Years Wide
9. Mind Riot
10. Drawing Flies
11. Holy Water
12. New Damage
Zaczyna się od „Rusty Cage”. Nic więcej chyba nie muszę pisać. Dla ludzi, którzy interesowali się rockiem w latach dziewięćdziesiątych ten album w całkiem sporej większości jest znany. Sporo świetnych kawałków wylansowanych przy okazji grunge’owego boomu, choć na wkroczenie na szczyty list przebojów zespół musiał jeszcze trochę poczekać. Niemniej mamy tu do czynienia z prawdziwym arcydziełem. W porównaniu z poprzednią płytą utwory zyskały na przebojowości, zwiększone też zostały obszary poszukiwań. Zespół nie boi się zaangażować saksofonisty, grać kakofonicznych solówek, a w chwilach kiedy wchodzi w psychodelię to robi to na całego. Nie boi się przy tym nawiązywać do twórczości The Beatles, jak w„Searching With My Good Eyed Close”. Tak nawiasem mówiąc, to według mnie ten utwór należy do najwspanialszych kompozycji Soundgarden! Prawdziwy diament w ich twórczości. Ale konkurencja na tym albumie jest wielka. „Rusty Cage”, „Outshined”, „Jesus Christ Pose”. Spośród wszystkich opinii na temat tego albumu trzeba powtórzyć jedną. Wiele osób twierdzi, że to ostatni autentyczny album. Kolejny był już porównywany do „Czarnej” płyty Metalliki. To jednak nieistotne. Moim zdaniem panowie sięgają tym razem samych wyżyn, ale ja urywam kawałek z powodu następnej płyty.
Należy dodać, że „Badmotorfinger” został nagrany w zmienionym składzie. Yamamoto został zastąpiony przez Sheperda. Produkcja natomiast taka sama jak przy „Louder Than Love”. Taka sama, ale chyba trochę lepsza.
Ocena: **** i 3/4
Soundgarden „Superunknown” [1994]
1. Let Me Drown
2. My Wave
3. Fell on Black Days
4. Mailman
5. Superunknown
6. Head Down
7. Black Hole Sun
8. Spoonman
9. Limo Wreck
10. The Day I Tried to Live
11. Kickstand
12. Fresh Tendrils
13. 4th of July
14. Half
15. Like Suicide
Pierwsze co uderza słuchacza po włączeniu tej płyty to brzmienie. Tłuste jak smalec, gęste jak ubita śmietana i głębokie jak studnia. Wszystko otacza słuchacza. Do tego dochodzi więcej mroku. I to są podstawowe różnice w stosunku do poprzedniego albumu. Chyba troszkę zwiększyła się też ilość przebojowości. Obranym kierunkiem jest zawsze piosenka. To tutaj znajduje się największy singlowy hit, czyli zjechany do bólu przez wszystkie stacje radiowe i telewizyjne „Black Hole Sun”. Lubię go, ale o ile bardziej bym z nim sympatyzował gdyby nie katorga sprzed kilkunastu lat? Niemniej to właśnie ten utwór sprawił, że Soundgarden wskoczył na same szczyty list przebojów i kto wie, czy przez niego później wszystko zaczęło się sypać…
Pierwsze cztery utwory na tym albumie to szczyt totalny. Gdyby zrobili z nich epkę, byłaby to najlepsza mała płytka w kosmosie. Natomiast najwspanialszy kompozycja na tym albumie to „Mailman” z najcudowniejszym fragmentem w postaci krótkiej partii mellotronu pojawiająca się w okolicy 2.37. Kolejne utwory to Soundgarden w wydaniu najdojrzalszym, dużo jest tak lubianej przeze mnie psychodelii, są też wyprawy w orient, jest i mocny prawie punkowy kop. I tak do końca tej długiej płyty, która wg mnie trzyma poziom aż do ostatniego utworu. I tak każdy zna, więc nie ma sensu pisać więcej.
Ocena: *****
Soundgarden „Down On The Upside” [1996]
1. Pretty Noose
2. Rhinosaur
3. Zero Chance
4. Dusty
5. Ty Cobb
6. Blow Up the Outside World
7. Burden in My Hand
8. Never Named
9. Applebite
10. Never the Machine Forever
11. Tighter & Tighter
12. No Attention
13. Switch Opens
14. Overfloater
15. An Unkind
16. Boot Camp
No i dojechaliśmy do końca. 9 lat aktywności studyjnej przeniosło zespół o lata świetlne od miejsca startu. Po przesłuchaniu „Down On The Upside” przyznać trzeba, że jednak na samym końcu poruszali się trochę wolniej. Kto wie, może nawet stanęli w miejscu?
Zapoznanie się z materiałem prowadzi do jednej konkluzji. Mamy tutaj bezpośrednią kontynuację poprzedniej płyty. Myślę jednak, że dobrze się stało. Niewielu właśnie w taki sposób uświadamia sobie, że nadszedł kres ich istnienia. Kończą działalność w kilka chwil po osiągnięciu szczytu. Tak potrafią robić tylko najlepsi. Może właśnie dzięki temu Soundgarden nie poszedł w stronę bezczelnej i robionej na siłę przebojowości? Można byłoby gdybać, tylko po co… Na „Down On The Upside” wszystko jest całkowicie naturalne, choć zabrakło już siły na majstrowanie przy kolejnym przejściu na wyższy poziom. Niemniej jednak sam przepiękny finał płyty, czyli dwa ostatnie utwory, to taki znak, że więcej już nie będzie. Tak przynajmniej odczytuję końcówkę płyty po latach. Piękny finał kariery, piękny finał całkiem dobrej płyty.
Ocena: ****