Przygotowywałem się do tego długo... czekałem czy może ktoś inny się znajdzie żeby zacząć z tym wątkiem. Ale nic. Zatem przechodzę do natarcia.
Jedziemy chronologicznie.
Rozdział I - The Boys Next Door
Door Door ***1/2 - bardzo fajna płytka na że tak powiem "dzień dobry". Nick nie do końca wie tu jeszcze czego chce. Widać że pociąga go punk ale że jednocześnie jest to konwencja dla niego za wąska. Nie epatuje tutaj też swym mrocznym głosem tak jak będzie to robił później. "The nightwatchman" i muzycznie i wokalnie to dla mnie taki niemal The Cure z debiutanckiej płyty. Fajny jest zaśpiew w "Dive position", no i jest tu pierwszy przebój w postaci niepokojącego "Shivers".
Hee haw *** - bardziej na zasadzie ciekawostki, styl dalej się dopiero rodzi. Wyróżniam "Mr. Clarinet".
Rozdział II - The Birthday Party
Prayers on fire **** - ooo... świetna płyta. Chora. Wielbiciele Nicka z okresu "The boatman's call" nie mają to czego szukać. Dużo krzyku, chaosu w dźwiękach, zgrzytów i tak zwanego brudu. "Zoo music girl" świetnie żywiołowo napędza album. Ale takie "Cry" czy "Nick the stripper" to już kawałki wolniejsze gdzie Cave krzyczy, melorecytuje nadając swemu głosowi chore, złowieszcze brzmienie. Narodziny stylu który będzie rządził długo w nagraniach naszego bohatera.
Junkyard **** - w sumie powtórka. Tylko trochę lepsza produkcja. I lecą dalej te nieradiowe jazgoczące numery: "She's hit", "The dim locator"...
"Mutiny/The Bad Seed" - ***1/2 - trochę krok w tył ale też to zbieranina wcześniejszych utworów. Ale te utwory nie są nijakie, nie przechodzą bokiem. Pamięta się "Sonny's burning", "Deep in the woods", "Jennifer's veil"... Z ciekawostek jest tu "Six strings that drew blood", które niebawem powróci.
"Live 1981-1982" ***1/2 - jak ktoś chce mieć tylko jedną płytę The Birthday Party to może się zadowolić tą. Kwintesencja stylu, wszystkie najważniejsze utwory no i niesamowita atmosfera koncertów grupy.
Rozdział III - Nick Cave and The Bad Seeds
No i się zaczyna na dobre.
From her to eternity ***** - tak zwany debiut totalny. Na początek kilka niepokojących dźwięków fortepianu i wchodzi Nick "I stepped into an avalanche...", a po tym wali perkusja. To przeróbka numeru Cohena, która bardzo uwypukla tekst. A potem jest coraz ciekawiej. W "Cabin fever" Cave głównie krzyczy, a "Well of misery" ma zespołowe zaśpiewy porównywalne z jakimś chórem galerników. Utwór tytułowy to murowany przebój, oczywiście w konwencji Nickowej a nie powiedzmy jego rodaczki Kylie Minogue (która jeszcze w niniejszym wpisie oczywiście powróci). Przebojem stał się po trzech latach przy okazji występu Nicka w "Niebie nad Berlinem" Wendersa. Mamy tu jeszcze przeróbkę Elvisa oraz "Saint Huck" rozpoczynające się złowieszczym okrzykiem "Achtung!". Jest też "Wings off flies" w którym podmiot liryczny wróży sobie "She loves me/she loves me not" odrywając wszakże nie liście z drzew tylko skrzydełka z muchy. Wróżenie cokolwiek osobliwe - wszak muchy mają zwykle parzystą liczbę skrzydeł.
The firstborn is dead **** - trochę powtórka. Przebój dostajemy tym razem na sam początek. I to jaki! "Tupelo" to moim zdaniem najlepszy numer Cave'a sprzed stylistycznej wolty. Jest tu wszystko co charakterystyczne dla jego wczesnego stylu: niepokojąca melodia, chóralny zaśpiew, jakieś złowieszcze wycie w tle. A drugi kawałek to wprowadzenie.. bluesa. Tak, to najbardziej bluesowa płyta Nicka. Może nie stricte do postawienia obok płyt Dixona ale jest to wyraźnie blues przetworzony w autorski sposób przez naszą ekipę. I tak jest prawie do końca płyty. Ciekawostki: powrót "Six strings that drew blood" i "Wanted man" autorstwa Dylana.
Kicking against the pricks ***1/2 - w sumie kusi mnie dać wyższą ocenę ale to płyta z przeróbkami i jakoś nie mam sumienia. Przeróbki różnorakie w tym kawałków bardzo znanych - jak "Hey Joe" i "All tomorrow's parties". Ale rządzi tu "Something's gotten hold of my heart" w oryginale słodziutki przebój wyśpiewany przez niejakiego Gena Pitneya.
Your funeral my trial *** - najsłabszy album chyba. Jeden utwór pomnikowy to ośmiominutowe "Carny". Prócz tego zieje jak dla mnie nudą, której kulminacją jest końcowy "Scum".
Tender prey ****1/2 - płyta do której mam sentyment szczególny bo od niej zaczęła się moja przygoda z Nickiem, pożyczył mi ją na winylu mój nauczyciel angielskiego w drugiej klasie ogólniaka. Wspaniały łyk świeżości, ostatnia płyta z tych "energiczniejszych". Na początek łup między oczy czyli "The mercy seat" - jeden z Nickowych klasyków. Gadana zwrotka i powtarzany w nieskończonosć refren, za tekst zaś służą refleksje człowieka siedzącego na krześle elektrycznym. Potem narastające zwrotki i chóralne refreny "Up jumped the devil". Skoczna, taneczna wręcz "Deanna". Śliczna ballada "Watching Alice", jakby zapowiedź następnej płyty. I tak sobie te utwory płyną, aż do chóralnego znów "New morning". A przed nim sporo galopad "City of refugee", "Sugar sugar sugar"... Nic się tu nie nudzi.
The good son ***** - i zmieniamy klimat. Dla jednych Cave popełnia stylistyczną zdradę, dla drugich od tej płyty daje się go słuchać. Są tu głównie ballady, a melodie większości z nich są wręcz przepiękne. Choćby rozpoczynająca album "Foi na cruz" z refrenem po portugalsku. Kawałek tytułowy ma refren znowu kojarzący mi się z galernikami. "Sorrow's child" autentycznie wzrusza. "The weeping song" ma dla odmiany klimat westernu, a w teledysku z kolei Nick płynął łodzią - takie pomieszanie. To numer z mojej ścisłej czołówki tego artysty, świetnie wypada zwłaszcza na koncertach gdy ten dialog ojca z synem rozkładają między sobą Cave i Bargeld. Melodia refrenu "The ship song" to dla mnie z kolei najpiękniejsza melodia z tej płyty, też żelazny punkt koncertów. Dla odmiany "The hammer song" i "The witness song" to utwory w starym, szybszym klimacie, podkreślające że zmiany o 180 stopni nie ma, że "chory" Cave wcale się nie skończył.
Henry's dream **** - no właśnie, nie skończył się. Już otwierające płytę "Papa won't leave you Henry" to powrót do starego dobrego stylu. Z tej samej beczki są "Brother my cup is empty", "Jack the ripper" czy "John Finn's wife". A z drugiej strony ballady - "Christina the astonishing" i "Straight to you". Nick wyraźnie znalazł drogę którą teraz się będzie poruszał: trochę szybko, trochę wolno, w zdrowych zadowalających zwolenników obu opcji proporcjach.
Live seeds *** - taki koncercik bez niespodzianek. Nic w sumie nie wnosi.
Let love in ***** - nooo... znowu kolos. Nick jako gwiazda światowa. "Do you love me" i "Red right hand" wielkimi przebojami w radiach i telewizjach. Wyważenie między numerami doskonale widoczne: chore "Jangling Jack" a z drugiej strony śliczne "Ain't gonna rain anymore" a na dokładkę łączący obie koncepcje "Loverman". kowerowany po kilku latach przez Metallikę. Do 1994 Nick miał spore grono fanów, po tej płycie stał się niekwestionowaną gwiazdą światowego foramtu.
Murder Ballads ****1/2 - coś wspaniałego... I coś czego się można było spodziewać. Płyta na której trup wygląda z każdej zwrotki, a krew leje się w każdym refrenie. Muzycznie bez niespodzianek chociaż są nowatorskie duety z wokalistkami. Tak słodko jak w "Where the wild roses grow" jeszcze nie było, ale Kylie Minogue wpasowała się tu w konwencję bohaterki i utworu po prostu kapitalnie! Duet z P.J. Harvey jest jeszcze lepszy ale to było... może nie do przewidzenia ale jakoś mam wrażenie że ta para pochodzi z tego samego muzycznego światka. Największy odlot na tej płycie to dla mnie galopująca "The curse of Millheaven" - opowieść dziewczynki z małego miasta, w którym dochodzi do serii tajemniczych morderstw. W ogóle większość kawałków na tej płycie jest zaśpiewana w pierwszej osobie i sądzę że nikt tak jak Cave nie pasowałby do tego by te historie wyśpiewać. Acz w piętnastominutowym "O'Malley's bar" robi się nudno (za to pół gwiazdki w dół). Potem jest już tylko zaśpiewane przez cały zespół i obie wspomniane panie "Death is not the end", znów kower Dylana. Śmierć to nie koniec? W kontekście tych wszystkich opowieści? Strach się bać.
The boatman's call ****1/2 - niemal kopia The Good Son, tyle że już same ballady. Nick odkrył w sobie nowe powołanie, chce być Leonardem Cohenem. Piękna płyta na długie jesienne i zimowe wieczory. Każdy utwór godny wyróżnienia, każda melodia piękna.
I potem już tworczośc pana Nicka rusza mnie dużo mniej.
Z płyty
No more shall we part ***1/2 - zapamiętałem dwa znakomite utwory "As I sat sadly by her side" i "Fifteen feet of pure white snow". Poza tym słabo.
Z płyty
Nocturama *** - nie pamiętam niemal nic albo pamiętam coś co mi się niezbyt podoba. Nie wiem czy nazwać to wżeraniem się we własny ogon, czy po prostu zmęczniem materiału, czy może zmęczeniem mego ucha. Nie wiem.
Ale płyta
Abbatoir Blues/The lyre of Orpheus **** - przywraca mi nadzieję. Jeszcze nie znakomicie ale już dobrze. Baaardzo dobry utwór o Orfeuszu, kilka innych do wyróżnienia. Ale wciąż czekam... no właśnie, na co? Czy Nick może jeszcze czymś zaskoczyć? A czy bez zaskoczeń potrafi jeszcze mnie zachwycić?
_________________ In an interstellar burst
I am back to save the Universe.
Ostatnio zmieniony śr, 14 lutego 2007 14:42:49 przez Peregrin Took, łącznie zmieniany 1 raz
|