Ultima Thule

Forum fanów Armii i 2TM2,3
Dzisiaj jest czw, 28 marca 2024 22:15:41

Strefa czasowa UTC+1godz.




Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 793 ]  Przejdź na stronę Poprzednia  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7 ... 53  Następna
Autor Wiadomość
 Tytuł:
PostWysłany: sob, 23 czerwca 2007 14:24:23 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 10 stycznia 2005 11:49:49
Posty: 24304
Skąd: Kamienna Góra/Poznań
70 PLN, ale dzięki znajomościom miałem za darmo. :wink:

_________________
In an interstellar burst
I am back to save the Universe.


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: śr, 27 czerwca 2007 00:50:34 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 22 listopada 2004 13:05:36
Posty: 7312
Skąd: Warszawa/Stuttgart
elrondzie było dużo prog-roka!!!!
erlondzie, Kajo - było solo!!!!

relacja z tego bardzo dobrego koncertu zajęła mi trochę ale w końcu jest:


Czwartkowy koncert, hmm, niezapomniane wrażenia, którymi musze się z Wami podzielić.

Po pierwsze to na koncert zaciągnął mnie w dużej mierze znajomy. Genesis nigdy nie był moja ulubioną grupą. To znaczy znałem i podobało mi się parę rzeczy, ale przesadnym fanem nigdy nie byłem. A już starsze rzeczy, chociażby z Gabrielem to bardziej szanowałem niż znałem. Lamb Lies Down On Broadway mam na kasecie i ciężko mi przez to przebrnąć za jednym razem. Ale jest tam kilka bardzo dobrych utworów. Poza tym lepiej znałem kilka ostatnich płyt już z Collinsem jako wokalistą oraz ostatnią studyjną z Rayem Wilsonem na wokalu. Pamiętam też, że podobał mi się koncert z Katowic sprzed bodajże ośmiu lat, kiedy przyjechali po raz pierwszy do Polski, właśnie w składzie z Wilsonem. Koncert ten był w TVP i pamiętam, że wypadł bardzo dobrze, również wokalnie. Zwłaszcza, że lekko zachrypiony głos Wilsona bardzo pasował do starych utworów nagranych pierwotnie z Gabrielem. Jednak od tego czasu minęło już parę lat i, jak dla mnie, zespół poszedł trochę w zapomnienie. Po drodze kupiłem jeszcze trzypłytową składankę Platinum Collection, chyba najpełniej podsumowującą całą działalność Genesis. Ale też nie słuchałem jej przesadnie dużo.
Pod koniec zeszłego roku znajomy pisze, że w czerwcu idziemy na Genesis. No dobra myślę, zespół znany, reaktywował się na może ostatnią już trasę, warto zobaczyć. Ale nie nastawiałem się na nic szczególnego. Liczyłem raczej na niezły show akompaniujący typowemu zestawowi Greatest Hits. I tak bez napięcia minęły kolejne miesiące, gdy koncert w Chorzowie widniał w kalendarzu, ale nie był specjalnie wyczekiwanym wydarzeniem i nie budził przesadnych emocji.
Dopiero jakieś tydzień temu złapałem bakcyla. Po pierwsze dorwałem setlistę i pierwsze recenzje z sieci mówiące, że nie jest to tak oczywisty zestaw utworów i czytając entuzjastyczne wypowiedzi fanów sam zacząłem się mocno nastawiać na dobry koncert. Dodatkowo przesłuchiwałem co tam miałem Genesis, czyli przede wszystkim tego trzypłytowego składaka oraz kilka innych rzeczy na kasetach (Lamb Lies Down On Broadway, Duke, Genesis, We Can’t Dance, Calling All Stations). No i wtedy to już mnie wzięło. Dość, że do koncertu byłem przygotowany dość dobrze.

W dniu koncertu wyjazd z Warszawy nie wyglądał optymistycznie, wszystko się nam przesuwało w czasie a na dodatek prognozy pogody były złe. Popołudniu i wieczorem miało padać, lać i błyskać. Co prawda myśleliśmy, że tak jak tydzień wcześniej ograniczy się do burzy po drodze, która może spowolni naszą podróż ale już sam koncert nie dozna dzięki temu uszczerbku. Dodatkowo wspominaliśmy koncert U2 sprzed dwóch lat, gdy solidne opady przeżyliśmy już stojąc na płycie i słuchając supportu, ale na samym U2 było już w porządku. Niestety tym razem nasz optymizm nic tu nie dał.
Ostatecznie z Warszawy ruszyliśmy, po 15, co biorąc pod uwagę planowane rozpoczęcie koncertu o 20.30 i tak wydawało się wystarczające. Po drodze jeszcze wpadliśmy na planowy obiadek w stałym miejscu i do tego momentu wyglądało to nieźle. Co prawda pod Warszawą było dość tłoczno ale cały czas jeszcze nie padało więc byliśmy pełni optymizmu. Niestety zaraz po ruszeniu po obiedzie dopadł nas pierwszy deszcz, który na dodatek w trakcie poruszania się na południe nie zanikał a zdecydowanie zwiększał swoją siłę. Jechało się coraz ciężej, raz mało nam brakowało do widowiskowego poślizgu, ale ostatecznie udało się zapanować nad samochodem. Czas uciekał a w Częstochowie dopadło nas już prawdziwe oberwanie chmury. A po chwili grad. I nie drobny przez chwilę jak tydzień wcześniej ale naprawdę silny i trwający znacznie dłużej. Dość, że akustycznie zrobiło się niemiło gdy uderzenia w dach zagłuszały muzykę w środku. Efektem nawałnicy było totalny korek przez całą Częstochowę i spory fragment za nią. Dzięki temu też zrobiło się niebezpiecznie późno. Na szczęście drogę w samych Katowicach mieliśmy świeżo w pamięci i na miejsce gdzie parkowaliśmy przed tygodniem trafiliśmy stosunkowo łatwo. Dopiero na samym końcu w parku rozrywki z niewiadomych nam powodów nie dano nam dojechać dokładnie do tego samego miejsca a musieliśmy stanąć trochę wcześniej. Ostatecznie z samochodu wysiedliśmy ok. 20. czyli do planowego rozpoczęcia mieliśmy ok. pół godziny. I mniej więcej tyle czasu dawaliśmy sobie na dojście do stadionu. Czyli na styk miało być. Na szczęście przyspieszenie kroku, pomimo ciągle padającego deszczu, pozwoliło nam dotrzeć kilka minut przed czasem. Dochodząc słyszeliśmy jakiś komunikat ale jego treść była dla nas kompletnie niezrozumiała. Po dotarciu na miejsce okazało się, że koncert będzie opóźniony o kwadrans i w ogóle nie wiadomo czy się odbędzie wobec ciągłej nawałnicy. :? No cóż my już byliśmy na miejscu więc spokojnie czekaliśmy.
Był to chyba pierwszy mój koncert na Śląskim kiedy zdecydowana większość fanów wybrała trybuny. Na płycie było zdecydowanie luźno, myślę że niewiele ponad połowę tego co tydzień wcześniej na Pearl Jam. Za to trybuny były zapchane na full. Zatem pomimo dość późnego przybycia mogliśmy podejść bardzo blisko. Sama scena była już gotowa. Pofalowane tło, dwa ogromne okrągłe ekrany po bokach robiły wrażenie. Nad samym zespołem rozwieszono folię, tak aby zapewnić przynajmniej minimalną ochronę przed ciągle padającym deszczem. Ale i tak wszystko tonęło w deszczu. Na widowni widać było głownie kaptury i parasole. Zwłaszcza te drugie miały być chwilami zgrzytem wieczoru, gdyż potrafiły skutecznie zasłonić większą część sceny. Na szczęście były to tylko incydenty.
Wreszcie tak jak zapowiadano ruszyli o 20.45. Zaczęli od składanki z Duke’a – Behind The Lines / Duke’s End / Turn It On Again. Początek był trochę bojaźliwy. Chyba zespół sam jeszcze nie wiedział czy rozpoczęcie koncertu było dobrym posunięciem. Collins jako wokalista też zaczął niepewnie. Na domiar złego zaczął hulać wiatr, który zabierał trochę głosu i pomimo że stałem dość blisko głośników czasami fragmenty mi trochę uciekały. Podobnie było jeszcze w kolejnym No Son Of Mine, który z płyty bardzo lubię a tu zabrzmiał ciut rozczarowująco. No ale to był ostatni taki moment na koncercie. Bo z kolejnym utworem, Land Of Confusion, zespół nabrał chyba ostatecznego przekonania, że pomimo tej pogody da się grać i może być z tego jeszcze niezłe show. Samo Land Of Confusion wypadło zaskakująco dobrze. Muszę przyznać, że nie darzę wielką sympatią płyty z której to nagranie pochodzi – Invisible Touch. Jednak wczoraj generalnie utwory z tej płyty zabrzmiały bardzo dobrze, znacznie lepiej niż wersje studyjne!! Dodatkową atrakcją Land Of Confusion była kawalkada piorunów, która przetoczyła się po niebie w ostatnich kilku sekundach utworu dając niesamowite efekty idealnie współgrające z efektami zamierzonymi. Pięknie to wyglądało. OK mieliśmy dwa przeboje więc czas było wrócić do dalszej przeszłości. Kolejny był medley złożony z In the Cage (z Lamba), Cinema Show (z Selling England By the Pound), kolejnej części z Duke’a – Duke’s Travel oraz jedynego przedstawiciela płyty Wind & Wuthering tego wieczoru – Afterglow. No i tu już muszę przyznać, że szczęka mi opadła. I do końca wieczoru pozostała w niskich stanach. Te dwadzieścia minut, bo gdzieś tyle trwał rzeczony medley, zabrzmiało oszałamiająco!! Piękne dźwięki okraszone solami głównie klawiszy oraz ciągłymi zmianami miejsca Collinsa, który zasiadał za bębnami bądź tez pozostawał z przodu i skupiając się na wokalu! Chyba sam zespół stwierdził, że tego nastroju nie da się dłużej podtrzymać więc jako kolejny utwór zabrzmiała ballada – Hold On My Heart. Collins zajął miejsce na stołeczku barowym. Z recenzji z koncertów poprzednich wyczytałem sporo narzekań na ten utwór, że to słaby z dobrej przecież płyty We Can’t Dance. Ja tam akurat ten utwór zawsze lubiłem a i tym razem zabrzmiał bardzo ładnie. A odkryciem był wokal Collinsa. Nigdy wcześniej nie traktowałem jako wybitnego wokalisty, raczej po prostu lubiłem jego barwę głosu i tyle. Tu jednak zwrócił moją uwagę, bardzo udanie oddając urok tego numeru i dodatkowo pięknie bawiąc się brzmieniem swojego głosu na końcu. No to była duża niespodzianka dla mnie! Po chwili znów zmiana nastroju. Home By The Sea / Second Home By The Sea. Poprzedzone jednakże wstępem Collinsa. W ogóle Phil sporo się udzielał miedzy utworami. Był do tego dość przygotowany posiłkując się często licznymi kartkami, z których mniej lub bardziej udanie odczytywał polskie słowa. Chyba ulubionym określeniem wieczoru był jednak fucking deszcz powtarzany dość często i coraz bardziej udanie. Przed Home było więc o strasnym domie + nauka zbiorowego uuuuu, podkreślającego grozę. Bardziej to było śmieszne niż groźne ale sam utwór zabrzmiał bardzo dobrze. Również druga, bardziej instrumentalna część stanowiła mocny punkt tego coraz bardziej udanego koncertu. Tym bardziej, ze po Domach znów cofnęliśmy się w lata siedemdziesiąte. Najpierw zabrzmiało Follow You Follow Me, bodajże pierwszy duży przebój zespołu, już z Collinsem na wokalu. Tu był okazją do wspomnień gdy z tyłu widzieliśmy postaci z okładek sięgające daleko w lata siedemdziesiąte. Podczas tego utworu również jedyny raz podczas koncertu Collins wystąpił w podwójnej roli perkusisty i wokalisty równocześnie. Potem cofnęliśmy się jeszcze bardziej wstecz. W kolejnym medley zabrzmiały dwa utwory z płyty jeszcze z Gabrielem – Selling England by The Pound. Najpierw w skróconej, tylko instrumentalnej wersji zabrzmiało Firth of Fifth. Bez fortepianowego wstępu i ze znacznie zmienionym solem gitary ale i tak żarło niemiłosiernie. I łagodnie przeszło w I Know What I Like (In The Wardrobe). Akurat tego utworu nigdy przesadnym fanem nie byłem i również podczas ostatnich przesłuchań nie wzbudzał on u mnie wielkich emocji ale wersja live wypadła bardzo, bardzo. Była też kolejną okazją do wspomnień, bowiem podczas niego przez ekran za muzykami przepływały zdjęcia z różnych lat działalności. Miło było spojrzeć by zobaczyć młodziutkiego Petera Gabriela czy brodatego Collinsa. Collins w utworach Gabriela wypadał zasadniczo bardzo dobrze. Tylko czasami brakowało tego Gabrielowego zaśpiewu a próby jego odśpiewania przez Phila były z góry skazane na niepowodzenie. To jednak bardzo inna barwa głosu. W trakcie I Know What I Like Collins ucieszył fanów również solem na tamburynie, które zagrał praktycznie całym ciałem, uderzając rękami, nogami, głową, ramionami itd. Bardzo efektownie to wypadło.
Kolejnym numerem, który na pewno nie obniżył poziomu a znów wprowadził sporo dramaturgii była Mama. To utwór, który podobno na poprzedniej trasie z Collinsem rozwalił mu gardło i po paru koncertach wypadł z setlisty. Tym razem podobno Phil nauczył się go ponownie śpiewać tak aby złowieszcze śmiechy nie przynosiły bólu i utwór ma być na trasie cały czas. Te jego hahaha wraz z prawie wchodzeniem w kamerę robiły wrażenie cały utwór zabrzmiał bardzo dobrze, czyli tak jak na płycie. I znów przyszedł czas na cos słodszego. Ale kolejna balladą było moje prywatne odkrycie poprzednich dni, czyli Ripples z płyty A Trick of a Trail. Przepiękny utwór, który również tego wieczora zabrzmiał tak cudnie jak powinien. Zaraz potem napięcie trochę dla mnie siadło. Throwing It All Away z Invisible Touch było chyba najsłabszym momentem całego wieczoru. Niby miła balladka ale po pięknej Ripples zabrzmiało dość miałko. Na szczęście już za chwilę ten nastrój miał się zmienić. Przed utworem Domino z tej samej płyty Collins znowu zabrał się do przemówień i ćwiczeń z publicznością. Efekt Domina został osiągnięty za pomocą różnych części widowni dyrygowanych z wprawą przez Phila. No ale kulminacją był już sam utwór. Znów utwór wcześniej przeze mnie raczej niedoceniany. Jeszcze w samochodzie przesłuchany specjalnie dwa razy nie wzbudzał emocji a wręcz drażnił mnie osiemdziesionowatą perkusją, tu zabrzmiał fenomenalnie!!! To był kolejny bardzo mocny punkt wieczoru. I wcale nie ostatni. Bowiem tuż po nim był kolejny. Najpierw zaczął Phil razem z drugim perkusistą Chesterem. Zaczęli od perkusyjnego solo zagranego na barowych krzesłach, z których płynnie przeszli do regularnego popisu na dwie perkusje. Tu należy dodać, że oprócz pełnoprawnych członków zespołu Tony’ego Banksa na klawiszach, Mike’a Rutherforda na gitarach i basie oraz Collinsie na perkusji i wokalu, grało jeszcze dwóch muzyków – obecnych na koncertach Genesis od lat już trzydziestu więc mocno zadomowionych – gitarzysta Daryl Stuermer i perkusista Chester Thompson I obydwaj mieli swoje mocne punkty. Daryl zagrał zupełnie inne niż pierwotnie Steve Hackett solo w Firth Of Fifth a na Chestera przyszedł czas podczas wspomnianego właśnie perkusyjnego solo. Wypadło wybornie. I płynnie przeszło w Los Endos kolejną wycieczkę w lata siedemdziesiąte. Podstawowy set zakończyły ponownie dwa utwory z Invisible Touch. I tak jak już wspomniałem utwory z tej płyty wypadły znacznie lepiej niż wersje studyjne. Do Tonight, tonight, tonight mam tylko jeden zarzut – krótko, po dwóch zwrotkach płynnie przeszło w Invisible Touch. I znów miłe zaskoczenie, gdyż utwór ten zabrzmiał nadspodziewanie dobrze. Na nim i fajerwerkach zakończył się set podstawowy.
Bis było oczywiście przewidziany. Na pierwszy ogień poszło I Can’t Dance. Utwór do bólu ograny w radio tu przyniósł dawkę Philowego humoru z nieodłącznym i jakże charakterystycznym chodzeniem po scenie. Zabrzmiało w sumie dość nieźle. Ale i tak ostatnim mocnym akcentem był utwór kolejny i zarazem ostatni. Carpet Crawlers z Lamba zabrzmiał naprawdę cudnie i nawet brak Gabriela nie doskwierał gdyż muzycznie wynagrodził wszystko. A Phil też sobie poradzili z nim nadspodziewanie dobrze.
Po koncercie jeszcze w pełni oszołomiony zdążyłem(-śmy) nabyć jeszcze koszulkę (tzw. longsliwa) i pełni szczęścia udaliśmy się do samochodu i w podróż powrotną do Warszawy. Acha wspomniałem cos, że padało? Cały czas oczywiście, choć od pewnego momentu nawet już tego nie czułem. Zasadniczo byłem CAŁKOWICIE mokry już od dłuższego czasu i kolejne fazy ulewy przestały już na mnie robić jakiekolwiek wrażenie. Już wiem, że przy takich prognozach następnym razem należy wziąć ze sobą CAŁE ubranie zapasowe a nie tylko górę :wink:.
Droga powrotna upłynęła pod znakiem słuchania Genesis (co było do przewidzenia) i przebijania się przez burzę. Padało do samego końca.
Mnie cały ten wyjazd kosztował sporo zdrowia. W piątek mocno wyczerpany w pracy byłem mało produktywny a i pół soboty jeszcze nadal odsypiałem.
Ale warto było. To był niesamowity wieczór, zupełnie niespodziewanie był to dla mnie pewnie jeden z najbardziej pamiętnych koncertów w życiu!!!! Genesis??? Jeszcze dwa tygodnie temu nigdy bym w to nie uwierzył :).

Oraz parę zdjęć z koncertu (kilka pierwszych pościąganych z netu:
fragment wyświetlany w trakcie I Want What I Like
Obrazek
bodajże Mama
Obrazek
Phil czytający po polsku - zwróćcie uwagę na fantastyczna pisownię :D
Obrazek
początek sola perkusyjnego na stołkach barowych
Obrazek

na koniec żeby przybliżyć atmosferę oczekiwania - tak to wyglądało z bliska
Obrazek

_________________
Klaszczę w dłonie ...
... by było mnie więcej ...


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: śr, 04 lipca 2007 13:55:35 
Contemporary Noise Quartet wczoraj
zacna muzyka, zacna


Na górę
 
 Tytuł:
PostWysłany: śr, 04 lipca 2007 19:02:03 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 19:20:04
Posty: 14518
Skąd: nieruchome Piaski
Bardzo dobrze mi się wczoraj słuchało najlepszej płyty roku 2006 w wydaniu koncertowym, a mam na myśli "Pig Inside The Gentleman" nowej załogi braci Kapsów z nieodżałowanego Something Like Elvis. Zespół kompletny i można się cieszyć, że Kuba K. już nie śpiewa (niektórym mogło to przeszkadzać w odbiorze SLE :mrgreen: ). Na jazzie (lub jak wolą gospodarze Crazy'ego i Elsei - dżazie :wink: ) raczej się nie znam, ale to, co usłyszałem utwierdziło mnie w przekonaniu, że w tej muzyce tkwi energia porównywalna do tej z koncertów rockowych. Największe wrażenie zrobili na mnie trębacz (Wojtek Jachna) i saksofonista (Tomek Glazik), kiedy się rozchodzili i schodzili w niektórych tematach. Dobrze spędzony czas w dziwnym miejscu, jakim pozostają Złote Tarasy.

_________________
Go where you think you want to go
Do everything you were sent here for
Fire at will if you hear that call
Touch your hand to the wall at night


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: śr, 04 lipca 2007 19:08:27 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 23:39:35
Posty: 12221
Skąd: Nieznajowa/WarsawLove
a o jakim zespole miki piszesz?

_________________
ja herez ja herez
Obrazek


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: śr, 04 lipca 2007 19:10:44 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 19:20:04
Posty: 14518
Skąd: nieruchome Piaski
Hmm, rzeczywiście mój wpis stał się niepotrzebnie enigmatyczny (lub hermetyczny - pozdrowienia dla Profesora :wink: ). Miałem na myśli występ Contemporary Noise Quintet na tzw. piazzy przed Jazz Club Akwarium. Dzięki za czujność :)

_________________
Go where you think you want to go
Do everything you were sent here for
Fire at will if you hear that call
Touch your hand to the wall at night


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: śr, 04 lipca 2007 19:13:32 
Wczoraj odbyły się megawielkiemanewry w których uczestniczyłem ja i Miki. Jego relacja jst rozszerzeniem mojego dość krótkiego postu (w nim też znajduję się nazwa kapeli). Raz (chyba tylko) popłynęli w jazzową improwizację, tą sztukę dla sztuki) poza tym bardzo nastrojowe, a zarazem energetyczne granie. No i widać było że wszyscy bardzo dobrze zgrani.


Na górę
 
 Tytuł:
PostWysłany: czw, 05 lipca 2007 14:56:36 
Kult 25-lecie.
bardzo fajny koncert.
Ludzi nie dużo (150 osób?), a zaczynali podejrzewam że przy połowie (bardzo źle zorganizowane było wpuszczanie na koncert). Jako ze na bramce trzeba było zdejmować nawet paski (bardzo czuła bramka do metalu) i ja spóźniłem się 15 minut (choć z kumplem byliśmy o 10.45). Zapewne nie duża liczba fanów, opóźnione ich wchodzenie oraz słaba pogoda, dość zimno i kapuśniaczek (który był przez większość trwania tego plenerowego koncertu) spowodował że kapela na początku grała dość niemrawo. Z czasem jednak zaczęli się rozkręcać, Kazik odrzucił formułę dwa kawałki z każdej płyty dyskografii po kolei, spełnił kilka życzeń piszących karki, bądź ślących smsy. Rozbawił się nawet czytając kartki od fanów - większość nie mogła dotrzeć można było usłyszeć, i poszło pozdrowienie dla Lecha Poznań, skomentowane szybko przez Kazika na kształt - 'eeeee, nie' i 'buuu' od strony publiki - warto przy tym zaznaczyć że stadion Legii był 10 metrów od sceny ;)

Co do wieku widowni, to część (1/4 może 1/3) stanowiła młodzież płciowo mieszana od 15 do 22 lat (sądząc po koszulkach, większość z forum) i Ci szli non stop w pogo od czasu do czasu dając komuś popływać nad głowami. Najwięcej było osób było chyba po 20tce, a przed 30tką. No i sporo osób stanowiły osoby po 30tce (1/5 może więcej?)
Przed zespołem stała słynna kultowa ochrona (zajebiście fajnie w Polsce jest patrzeć na ochroniarzy, którzy czasem robią groźne miny, ale nikomu nie robią krzywdy i śpiewają kawałki zespołu :) )

Bomba była zwłaszcza gdy grała cała sekcja - waltornia, trąbka i saksofon
Co do Kazika na saksofonie - wydaje mi sie że sporo fałszów poszło.
Co do Banana na gitarze - świetna sprawa, zagryweczki miód, a nawet solóweczka z lirycznością gitary mi Satrianiego(? mogę mylić :) ) przypominał.

W momencie życzeń, sporo szampanów poszło w ruch i sporo osób zostało opryskane :) Kazik miał chyba ochotę pogadać więcej, odczekać aż bisik wyjdzie bardziej autentycznie. A tak to bis został wymuszony przez prowadzącego.
Kawałki na bis mieli opracowane na stówkę wcześniej :) - zarówno ich setlistę, jak i czasem niestandardowych właścicieli instrumentów - ale widać było też że się bawią. Kazik chciał kogoś kopnąć, Banan dął waltornią w uszy najbliższych muzyków (a Ci starali się zmienić swe położenie i go uniknąć ;) ), a potem nabijał rytm na perkusji obok perkusisty.

Set pewnie Wam znany z radia, ale obecność 'Tanu' (nawet skrócony), 'Sowietów'(to chyba żadna nowość koncertowa) czy 'Młodych warszawiaków' (zespół z taką pewną nieśmiałością to grał, część publiki chyba nie rozpoznała), to dla mnie bomba była!
Najbardziej się uniosłem przy '6 latach wspomnień', mimo że Kazik narzekał że tonacji nie będzie trzymał, a czasem i fałsze pójdą. Czasem fałsze i problemy z tonacją były, ale czad.
Poza tym 'Dom wschodzącego słońca' chyba. Naród się bawił też świetnie przy 'brooklyńskiej radzie Żydów' (ja ni cholery, bo nie rozumiem tekstu, jak i w ogóle sporej części na 'Salonie...' i moje podejrzenia idą w kierunku - takie jak 'lewe Lof'; czeli o dupie Maryni).


Ostatnio zmieniony czw, 05 lipca 2007 16:04:27 przez 3bajki, łącznie zmieniany 2 razy

Na górę
 
 Tytuł:
PostWysłany: czw, 05 lipca 2007 15:07:08 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
czw, 11 listopada 2004 16:00:25
Posty: 22846
w złym kierunku idą; "6 lat później"
nasze wrażenia ze słuchania w radiu w Oceanarium i w tego słucham chyba też :)

_________________
Mężczyzna pracujący tam powiedział:

- Z pańskim forum jest wszystko w porządku.


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: czw, 05 lipca 2007 20:00:24 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pt, 12 listopada 2004 13:02:17
Posty: 5355
Skąd: Skąd:
Nie jestem w stanie wypruć się jak Marecki, ale mogę napisać, że myślałam, że Sonic Youth dało świetny koncert (no, klasy nie odbieram), jednak po występie The Roots po prostu nie wiedziałam, gdzie mam się schować. Miazga! Czarni to potrafią robić muzę... Ostatnio tak rozwalona stałam na Acid Mothers Temple And The Cosmic Inferno. Magnetyzm. Siła, melodyjność, GŁOS!!! BAS!!! BĘBNY!!!! Brzmienie... Wszystko bez zarzutu.
No i z rewelacji Heinekena LCD Soundsystem. Czekałam na ten koncert i rzeczywiście, dęs dęs dęs!!! :D :dance: Myślę, że bębniarz i wokalista po zejściu ze sceny musieli być reanimowani, bo tempo było niewiarygodne i nie zwalniali ani na moment. Albo mają repertuar wyłącznie z hiciorami albo postanowili zamordować publikę. Miazga miazga miazga.
Trzeci występ - tym razem magia (pomijając sąsiedztwo :evil: )- Bjork. Elektronika plus zniewalający głos i taniec Bjork i ani pół zgrzytu. Tylko zmieniające się i narastające dźwięki i szybkość i siła i w tym wszystkim TEN głos i te teksty. Bjork idzie do przodu wciąż i wciąż, fajnie.
Poza tym klasa: Sonic, Beastie Boys i... Apteka :)

_________________
Bez zbroi wychodzić się boję.


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pt, 13 lipca 2007 23:52:59 

Rejestracja:
pn, 07 listopada 2005 19:24:08
Posty: 3118
Na to by w końcu wybrać się na Heineken Open'er Festival zbierało mi się od dawna. Pierwszym krokiem był zakup biletu mojej dziewczynie, drugim - zakup sobie. Bjork, jako moja druga ulubiona artystka (tuż po Armii) pojawić się miała w Polsce. Beastie Boys legenda hip-hop'u w dwóch odsłonach. Nie było rady, trzeba było jechać.
Pierwsza rzecz, która zapadła mi w pamięci, to tragicznie opisany dojazd. Pominę, że w trójmieście chyba wszyscy przygotowują się do Euro 2012, bo drogi rozkopane wszędzie. Jak dla mnie, jakieś strzałki powinny się pojawić już przy wjeździe do Gdyni, niestety takowych nie było. Gdy w końcu się pojawiły, były niedokładne i jeszcze bardziej wprowadzały zamieszanie. Jeśli drogą się rozwidla , a strzałka pokazuje „jedź prosto między te rozwidlone drogi” to dla mnie jest to przegięcie.
Sam teren niczego sobie, osobny parking, pole namiotowe i sklepik z piwem ;) Pierwszy minus dla ludzi, strasznie długa kolejka, bo ludzie nie wiedzą ile jest stanowisk do wymiany biletów na opaski. Poszliśmy tylko na chwilę zobaczyć, czy w tym miejscu można wymienić, po 3 minutach byliśmy już zaobrączkowani. Idziemy rozejrzeć się po dalszych częściach terenu. Dużo miejsca, chwilami za dużo. By trafić na koniec terenu festiwalu trzeba było się sporo nachodzić. Oczywiście nie zabrakło bramek z cyklu „z piwem pan nie wejdzie”, aczkolwiek nie było to znowu jakiś wielki problem (szczególnie dla dziewczyn, gdyż te prawie w ogóle nie były sprawdzane przez ochronę). Pierwszy raz spotkałem ochronę o takiej wysokiej kulturze osobistej. Bez żadnych problemów, wszystko tłumaczone powoli i przyjaźnie, wielki plus!
Na terenie właściwym 2 sceny i namiot festiwalowy. Niestety niezbyt dobre ustawienie. Czasami zdarzało się, że dźwięki z obu scen nachodziły na siebie i trudno było wsłuchać się w dany zespół. Niemniej nagłośnienie było porządne, do tego maksymalne spóźnienie, jaki zaobserwowałem, w stosunku do danych na rozpisce to 5 minut!
Dodatkowy teren był przeznaczony na kulinaria i sklepiki. Po piwo nie trzeba było stać długo, chociaż raz zdarzyło się czekać na powrót prądu. Jedzenie dostosowane dla każdego, 2 stoiska z jedzeniem wegetariańskim, kilka stoisk z typowo jarmarcznym jedzeniem – szaszłyki, kiełbaski, chleb ze smalcem. Stoisko z bodajże jedzeniem chińskim. No i bardzo oblegane stoisko z kawą (co dziwne, kawa 0,3 kosztowała 3 kupony – 9 zł, piwo 2 kupony – 6 zł). Po sklepikach przeszedłem tylko raz, ceny mnie przeraziły.
A teraz do części muzycznej czas przejść (co znając życie będzie o wiele krótsze niż wstęp). Należy się też wyjaśnienie małe. Od niepamiętnych czasów mam problem z zapamiętaniem nazw utworów (podobnie jak w przypadku w filmów z reżyserami, tytułami i ogólnie aktorami), chociaż znam czasami teksty na pamięć, nie mogę ich odpowiednio przyporządkować. Dlatego też w większości przypadków zmuszony jestem do zubożenia opisu poprzez pominięcie ich.
Dzień pierwszy :
Na początek C[ała]G[óra]B[arwinków]. Widziałem ich kilka razy, najpierw w Pile, ostatnio na juwenaliach w Poznaniu. Zawsze żywiołowo, skocznie, ska! Chociaż wczesna pora, dawali z siebie wszystko. Publika nieprzypadkowa, zabawa przednia, wykonanie wielce dobre. Większość utworów z nowej płyty, wszak niedawno wyszła, ale zakrapiana smaczkami z pierwszej. Takie ska nie może się nie podobać!
Zespół drugi - Pink Freud. Nie wiem dlaczego, zawsze zespół kojarzył mi się z typowo rockowym graniem. Znajomi jednak nakłonili mnie, bym poszedł i zobaczył live. Jakie wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że tam gra Mazzoll! Wszystko było już jasne – koncert będzie przedni. Ze względu na nieznajomość repertuaru zespołu, trudno mi porównać ich dokonania live z tym co mają nagrane. Niemniej koncert cudowny. Jazzowo-rockowe klimaty, szaleńcze acz stopniowe wprowadzanie w klimat utworów, energia, żywioł, niesamowite solówki i miłe niespodzianki w postaci coverów (właśnie sobie przypomniałem, że mam sprawdzić co to były za covery, więc może potem dopiszę). Bardzo dobry kontakt z publicznością, czas nie grał roli :) [wiem, że opis nie jest zbyt dokładny, powiedziałbym nawet, że niemal uniwersalny, ale trudno mi jest opisywać przeżycia muzyczne inaczej].
Czas przyszedł na EastWestRockers. „Ognia nie gaście” w wykonaniu Grizzlee i Cheeby podobało mi się od pierwszego zetknięcia z tym utworem. Ras Lutę widziałem ostatnio w Pile, na koncercie dla Tylasa. Ich płyta była również niczego sobie. Więc nic dziwnego, że z wielką nadzieją czekałem na ten występ. Początkowo kilka utworów puszczonych z płyt, by przygotować publikę i troszkę ją rozruszać. Po niedługim czasie pojawili się na scenie. Pierwszy utwór, stoimy z dziewczyną troszkę w szoku. Drugi utwór : chyba jednak trzeba było coś zapalić przed. Trzeci utwór – to mają być oni? Czwarty utwór – zmywamy się. Zawiodłem się na całej linii, tak odstraszającego występu dawno nie widziałem. Wszystkie utwory na jedno kopyto, tylko inna nawijka do mikrofonu. Po którymś z kolei usłyszeniu, że jest to oridżinal pojlisz raga stajla wymiękłem. Czas było powiedzieć sobie absolutne i stanowcze EEEEE tam...
Pierwsza gwiazda Openera Sonic Youth. Właściwie mam wrażenie, że znam ich od zawsze. Bardzo dobre, rockowe granie z niesamowitym klimatem. I właściwe było całkiem ciekawie. Grają, śpiewają, tłumy niemal szaleją. Tylko czegoś brakowało, jakieś esencji. Pierwszy raz ich muzyka zaczęła mnie nudzić i męczyć. Gitara chodziła, przeskakiwała dźwięki, tylko w jakiś wolny, mglisty sposób, bez rozświetleń. Nie wiem czy to jest kwestia wieku, zachowanie członków zespołu było też dla mnie wymuszone, jeżdżenie gitarą po odsłuchach i piecu byłoby czymś ciekawym, ale nie niemal na początku koncertu! I nie w sytuacji, gdy muzyk stoi nieruchomo i tylko jeździ ręką trzymając gitarę, to musi być ekspresja, energia, a nie wyuczone odruchy. Po 40 minutach odpuściłem sobie i poszedłem się spotkać ze znajomymi.
Ostatni zespół, który widziałem tego dnia to The Roots. Gdzieś ich wcześniej słyszałem, to w radiu to ktoś płytkę podrzucił do przesłuchania. Zawsze bez szaleństw, ot muzyka, która jest fajna, gdy się słyszy w tle, w zasadzie jak gdzieś leci to się specjalnie nie przełącza. Niemniej to co pokazali na scenie to była klasa! Hip-hop z najwyższej półki. Od pierwszego utworu wciągnęli mnie w swoją muzyczną zabawę. Wzlatywanie gitarami, z drugiej strony trzymanie przy ziemi rapem. Zwalnianie, to znowu przyspieszanie. Raz typowy hip-hop, za chwilę wstawki jazzowe. Solówki na basie i perkusji to były muzyczno-metafizyczne odjazdy! Wplatane fragmenty TLC czy nawet (sic!) Pussycat Dolls okazywały się genialne. A przyspieszona wersja najbardziej znanego utworu „Seed” było już nie do opisania. Żywioł, ekspresja, wspaniałe wokale! Ręce i nogi same latały do zabawy.

dzień drugi :
Koncert zacząłem od O.S.T.R. i tak jak większość płyt była niczego sobie, tak sam występ raczej był taki sobie. Wszystko fanie, grają, publika macha rękami, jednak po koncercie spodziewałem się czegoś więcej niż zwykłego odgrywania utworów. Kilka rzeczy z nowej płyty, kilka ze starych. Najważniejsze jednak, że muzyka była z żywych instrumentów. Jednak po pewnym czasie stwierdziłem, że sobie idę, a że koncert Apteki miał się zacząć to żem się tam wybrał.
Apteka, apteka, apteka. Właściwie nigdy nie wiedziałem o co im chodzi, szczególnie, że najlepsza płyta "Menda" była raczej strasznie zakwaszona niż konkretna. Niemniej zespół zebrał pod namiotem sporo ludzi, trudno było się wbić w jakieś porządne miejsce. Zespół grał przebojowa, z wykopem. Energia i świetny kontakt z publiką, która nieomal przy każdym kawałku śpiewała razem z Apteką, to właśnie była Apteka tego wieczoru! P.S. Jak na to co widziałem u Kuby Wojewódzkiego wokalista trzymał się świetnie.
Groove Armada. Do tamtej pory traktowałem ich jako kolejny zespół trip'hop'lounge'costam czyli niech sobie leci, mnie nie interesuje. Jednak rozczarowałem się wielce mile. Elektroniczne brzmienia, połączone z niesamowitym wokalem, w strugach deszczu, tego właśnie brakowało! Sporo miejsca do skakania i zabawy (bo aura nie dopisywała strasznie), ciekawe wizualizacje. Bardzo dobry koncert!
Niestety deszcz był na tyle mocny, że trzeba było się schować pod namiotem, gdzie akurat grało Crazy P. Jakieś takie granie rockowo-dyskotykowe z bardzo żywo reagującą wokalistką. Po trzech utworach nawet zaczynało się podobać, więc noga zaczęła sobie tupać w miejscu a głowa sama kiwała. Ciekawe, jednak bez polotu.
Ostatni koncert tego dnia dla mnie : Beastie Boys. Cóż można napisać, by oddać to co się działo podczas występu. Od samego początku genialny koncert! Trochę hip-hopu trochę pank-rocku ;) a za chwilę wszystko zmieszane, polane elektronicznym sosem. O energii i żywiole pisałem u innych zespołach, więc tego teraz pisać nie będę, bo by to uwłaczało! Jednym słowem : szał! Aczkolwiek nadal się zastanawiam czy jednak The Roots nie było lepsze, więc stawiam na równi.

kolejna część niebawem :]


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: ndz, 29 lipca 2007 23:38:16 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
sob, 21 stycznia 2006 14:34:20
Posty: 625
Skąd: 13
du ju łont sam mor oridzinal rege??

własnie wróciłem z Burning Speara, eh co tutaj dużo pisać tam trzeba było byc, po prostu...hehe ogólnie zestaw kawałków niezmieny od 20 lat, hit za hitem no i ten głos, nie do podrobienia. oryginal from the oryginal...całość może brzmiała trochę łagodnie i mysłalem, że publiczność też bedzie nieco bardziej żywiolowo reagować ale nie można mieć wszystkiego. na szczęście byly momenty, że żaden biały by nie wyśrubował takiego pulsu...tylko czarni.

linving legend bez dwóch zadań

_________________
lol


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pn, 30 lipca 2007 00:58:27 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 21:14:22
Posty: 9021
Skąd: Nab. Islandzkie
Turiru-tu! Do you remember the days of slavery!?

Na Marleya jestem za młody, ale widziałem SPEARA na żywo!!! Wrażenia potencjalnie podobne. * * * * * (dub it! ha-ha-haaaa!).


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pn, 03 września 2007 12:54:10 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 14:59:39
Posty: 28006
natalia pisze:
głuche ściany, głuche pelikany, głuche głośniki, głuche nadajniki
- bardzo jestem ciekaw jak to wyszło!

hehe, i jak Przemykowa wykonała Siekierę? :)

_________________
Tygrysie, tygrysie - czemu chodzisz w dresie?


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pn, 03 września 2007 12:58:06 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
wt, 09 listopada 2004 23:39:35
Posty: 12221
Skąd: Nieznajowa/WarsawLove
tak sobie, ale za to Variete świetnie!

_________________
ja herez ja herez
Obrazek


Na górę
 Wyświetl profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 793 ]  Przejdź na stronę Poprzednia  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7 ... 53  Następna

Strefa czasowa UTC+1godz.



Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 54 gości


Nie możesz tworzyć nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Przejdź do:  
Technologię dostarcza phpBB® Forum Software © phpBB Group