Khem, khem.
Z mojej perspektywy to bardzo dziwne zdarzenie. O istnieniu Helmet wiedziałem od jakiegoś czasu, ale przesłuchałem dopiero w czwartek dzięki Mikiemu, w piątek kupiłem bilet na koncert i "Betty" za śmieszną cenę 19.99 w EMPIKU, a o tej samej porze następnego dnia, mając jakiś metr od siebie Page'a Hamiltona, wrzeszczałem z całym Firlejem "To die unsung would really bring you down".
Na miejscu byłem coś koło dziewiętnastej trzydzieści, przed klubem i w środku był zgromadzony spory tłumek. To był mój pierwszy koncert w Firleju (wcześniej kilka razy byłem tam na różnych przedstawieniach ze szkoły w okresie podstawówkowo-gimnazjalnym). In plus - darmowa szatnia. In minus - sprzedaż piwa w szklankach i butelkach. Czy możliwość wnoszenia piwa w butelkach. Owszem, były też plastikowe kubeczki, ale kilkukrotnie podczas koncertu byłem - oho - o krok od rozdeptania walającej się przy barierce (za którą służył stelaż taki do wieszania reflektorów nad sceną i tak dalej) szklanki.
Wcześniej dzwoniłem do klubu z pytaniem, czy zespoły mają jakiś merczandajs ze sobą. Otrzymałem odpowiedź twierdzącą, tylko pan, co odebrał, powiedział, że nie wie, jak to będzie wyglądało cenowo, bo muzycy myśleli, że Polska jest w strefie euro już, więc gdy dowiedzieli się, że jednak nie, naprędce sklecili cennik "w przeliczeniu". Więc za CD, winyl czy koszulkę Totimoshi - 45, zaś jeżeli chodzi o Helmet - longsleeve 90 zł, T-shirt 70 zł, czapeczka - 50 zł. Plakaty po 25. Mi udało się kupić za wzięte "na wszelki wypadek" 10 dolarów najnowszą płytę Totimoshi "Milagrosa", którą polecam wszystkim.. wszystkim. Do odsłuchania w całości jest kilka utworów pod
tym Last.fmowym adresem.
Równo o godzinie dwudziestej na scenę weszli muzycy Totimoshi. Cóż, support panowie z Helmet znaleźli sobie godny. Bardzo przyjemne stonerowo-post-hardcore'owe granie z przepięknymi melodiami i latynoskim zacięciem. Zastanawiałem się, czyja gra robiła na mnie największe wrażenie i im więcej czasu temu myśleniu poświęcałem, tym większe miałem problemy. Z jednej strony godna uwagi sekcja rytmiczna z naprawdę świetną Meg Castellanos na basie (która przed koncertem sprzedawała przy stoisku Totimoshi) i dającym z siebie wszystko perkusistą Chrisem Fuggitem, z drugiej wirtuozerska gra Antonio Aguilara, gitarzysty i wokalisty w jednym. Występ Totimoshi minął aż za szybko, a grali prawie godzinę - z chęcią zobaczyłbym ich jeszcze kiedyś w charakterze gwiazdy z jakąś lokalną kapelą w charakterze supportu. Materiał grany był (chyba) głównie z najnowszej płyty zespołu, "Milagrosa", która swoją europejską premierę będzie miała w lutym.
Po przerwie technicznej pojawili się ci, na których wszyscy czekali. I rozpoczęła się rzeź.
Na początek poleciało "Swallowing Everything", "See You Dead" i "Crashing Foreign Cars", a w krótkich przerwach na konferansjerkę Page Hamilton zdołał nawiązać świetny kontakt z publicznością, którego nie stracił do końca koncertu, a - powiem więcej - na długo po nim (ale o tym za chwilę).
Po wyżej wymienionej trójce poleciało coś, czego pewnie chcieli wszyscy fani, którzy pierwszy raz mieli okazję zobaczyć Helmet na żywo, a mimo to żaden z nich nie wierzył w to do końca. Mianowicie, po trzech pierwszych utworach zespół odegrał, ni mniej ni więcej,
cały materiał z płyty "MEANTIME", w takiej oto kolejności: "Role Model", "FBLA II", "You Borrowed", "Better", "He Feels Bad", "Turned Out", "Unsung", "Give It", "Iron Head" i "In the Meantime". W międzyczasie Page pozbył się frotki, którą reklamował zapewnieniem "It's nice and sweaty" oraz kilku kostek, które (co, ze względu na sposób, w jaki spędziłem wczorajszy poranek jak i fakt, że z racji grania na gitarze, najwięcej uwagi poświęcam przeważnie na koncertach gitarzystom właśnie), były dość charakterystyczne, boć były gdzieś tak o połowę szersze od kostek, których sam używam i ogólnie jakieś takie wielgachne były. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że z bliska wyglądają tak:
Po odegraniu całego "Meantime" przyszedł czas na materiał z "Betty", a były to: "Wilma's Rainbow", "Speechless", "Milquetoaste", "Tic". I bisy. Grali to, co wywrzaskiwała publiczność. Niestety, głosy krzyczące "Something from >>Aftertaste<<" miały większą siłę przebicia niż moje ">>Born Annoying<<", ale i tak jestem przezadowolony z koncertu. Po skończonym gigu muzycy zeszli pouściskiwać dłonie publiczności, popodpisywać, co miało być podpisane, porozdawać kostki (ja się tylko spytałem, zaintrygowany kształtem, jakich on używa..
), zdziwić się na widok przerobionej okładki "Betty" z Teraz Rocka oraz przywitać się z dziewczyną, która na tej przerobionej okładce została sfotografowana, złożyć życzenia fanowi, który obchodził wczoraj swoje dwudzieste piąte urodziny... Page i reszta dali się wykorzystać publiczności za wszystkie lata zwlekania z odwiedzeniem naszego kraju w ramach koncertu (Hamilton mówił kilkukrotnie, że był wcześniej w Polsce, ba, kilkukrotnie, wskazując na puszkę pitego przez siebie Lecha mówił "piwo", "na zdrowie", "dziękuję", etc.).
Zresztą w ogóle zespół świetnie się bawił na tym koncercie - Page w pewnym momencie, zamiast grać solo, wyskoczył na przód sceny tak, że jeden krok dalej i trzeba by go zbierać z podłogi, i zaczął, niczym Page, grać fragment "Stairway to Heaven". W ogóle było bardzo energicznie, chaotycznie, na luzie. Do tego stopnia, że ku uciesze swojej, publiczności i samego perkusisty, Hamilton kilka razy, biegając po scenie, podskakiwał i z kopał w jeden z talerzy.
Można słuchać płyt Helmet i przytupywać do rytmu. Na żywo ta muzyka miażdży, wgniata i rozszarpuje resztki tego, co ze słuchacza zostało.
Podczas podpisywania, robienia zdjęć i ożywionych rozmów, Page zapewnił, że jeszcze przyjadą.
Trzymam za słowo.
To był najlepszy koncert, na jakim byłem do tej pory.