Miewam często tak, że w rzeczy dziejące się regularnie zaczynam wątpić, szczególnie jeśli są to sprawy doraźnie radosne.
Do tej kategorii rzecz jasna, zaliczają się również koncerty.
No i kolejna fala zwątpienia pojawiła się w zasadzie niedawno.
Mimo bardzo porządnych występów, które widziałem w ciągu ostatnich kilku miesięcy, nie zdarzył się ani jeden, który by mnie szarpnął i mocniej poruszył, a znakomita większość z nich była naprawdę zawodowa. Postanowiłem więc, w odpowiedzi na ten beznadziejny stan, brzydko pisząc „zaliczać” wykonawców, o których wcześniej nie słyszałem ani słowa.
Było to bardzo dobre doświadczenie i na pewno będę ten kierunek częściowo kontynuował, ale w swoim czasie również nie zdał egzaminu.
Mogłem sobie śpiewać (na szczęście tylko odnośnie koncertów), w mentalnym porozumieniu z Mickiem, że ja też
get no.
Przyszła do mnie w konsekwencji myśl, że najpewniej czas emocjonalnego odbioru koncertów minął i została, jakże mi przecież bliska, mniej lub bardziej malkontencka analiza dźwięków.
Na szczęście ten stan trwał zaledwie do dnia 22.11.2012.
Tego wieczoru pewien zespół dosłownie połamał mój kręgosłup „
znawcy tematu” i zniszczył absolutnie wszystkie koncertowe autorytety.
Po kolei (wymieniam raczej losowo): Canned Heat, AC\DC, Roger Waters, Black Sabbath, a nawet legendarny, wychwalany przeze mnie przez lata, berliński KISS.
Wszyscy padli.
Zaryzykuję nawet słowa, że to co się wydarzyło 22.11 w Poznaniu a następnie 24.11 w Słubicach zmiotło wszystkie te koncerty razem wzięte.
Ok ok, przepraszam przesadziłem.
Każdy z osobna.
Ladies & Gentelman please welcome with a big applause:
GERRY JABLONSKI & THE ELECTRIC BAND
Choć napiszę szczerze - z początku niespecjalnie byłem przekonany, żeby w ogóle spróbować z nimi.
Wszystko dlatego, że czas pieniężnie trudny, a pod koniec miesiąca to już jesteśmy ostro pod kreską.
Do tego, pierwsze informacje dostałem od Waldka, któremu ostatnimi czasy podoba się niemal WSZYSTKO (mój Boże jak zazdroszczę), co no nie pomogło w procesie decyzyjnym
Także dystans niesłusznie, się we mnie tlił.
Ostatecznie jednak dałem się namówić, i rezerwując bilet pomyślałem, że nie będą mi pieniądze terroryzować życia.
W Blue Nocie pojawiłem się w niespecjalnej formie, jednak widząc bluesową rodzinę w niemal komplecie bardzo się rozbudziłem i wieczór natychmiast zaczął nabierać tempa
Pierwszy na scenie pojawił się, z nową szpanerską gitarą, Robert Kordylewski, zresztą jak zwykle w doskonałym humorze i świetnej formie.
Zagrał stylowo kilka standardów, jedną własną kompozycję i po, wprowadzeniu publiczności w odpowiedni nastrój, sam stał się ją częścią. Klasa.
Po kilku minutach, na scenie pojawił się, ku mojemu zdziwieniu jako pierwszy, sam Gerry strojąc gitarę, by po chwili spokojnie zacząć pierwsze nuty Sherry Dee.
Zaczął nadzwyczaj kameralnie, aby stopniowo przyspieszać i podnosić delikatnie napięcie.
Po jakiś trzech minutach dołączyli koledzy, i kiedy w jednej sekundzie dołożyli do pieca wszyscy czterej Blue Note dosłownie WYBUCHŁ.
I zarzekam się na wszystko co mi najdroższe, że nie przesadzam ani trochę.
Jako, że zawsze na pytanie co w muzyce jest najważniejsze odpowiadałem wewnętrzna energia, od tej chwili do samego końca wstępu, miałem oczy i usta otwarte tak szeroko jak nigdy wcześniej.
Po prostu z każdą sekundą coraz bardziej NIE WIERZYŁEM W TO CO SŁYSZĘ.
Ta grupa wniosła dla mnie muzykę koncertową na zupełnie nowy poziom, do którego nikt kogo znam doskoczyć nie może,a nawet w tych skokach nie pretenduje do bycia zawodnikiem.
1/10 takiego ognia nie wydobyła z siebie żadna kapela jaką widziałem do tej pory.
Naprawdę dobrze jest znów uwierzyć w muzykę.
Tym bardziej, że materiał, poza jednym utworem, autorski i mimo wszystko wymykający się szufladkom.
Dominowały dość długie, dynamiczne, a w strukturze dość złożone, bluesowe utwory o hardrockowym brzmieniu.
Niby nazywa się to bluesrock, ale jakoś niespecjalnie mi to określenie wobec tej grupy pasuje.
Słowo electric natomiast wydaje się być trafione, gdyż ta muzyka to właśnie robi.
Elektryzuje, prąd po prostu przechodzi przez słuchacza.
Jeśli chodzi o samych muzyków – ekipa ewidentnie doświadczona, żadnego z muzyków nie można określić mianem młodzika, a grają tak jakby właśnie odkryli rocka na nowo.
Pełne, wręcz pierwotne zaangażowanie z domieszką zabawy (lider to mieszanka choreograficzna Iana Andersona i Paula Stanleya w swych najlepszych latach
) i dystansu, a wszystko na najwyższym muzycznym poziomie, i to ze strony każdego z muzyków.
Wszyscy ujmują mnie zarówno muzycznie jak i...po ludzku.
Naprawdę niezwykle mili wręcz kochani goście.
Warto zwrócić też uwagę na brzmienie.
Było CHOLERNIE GŁOŚNO, a przy tym niezwykle selektywnie
.
Jako ten, który na 99% koncertów narzeka na ten element całości, znów oniemiałem.
Do teraz nie wiem jak to możliwe.
No i tak to było w Blue Nocie.
Naprawdę nieziemsko i to pod każdym względem.
Dlatego postanowiliśmy podjechać chwilę później, w sporym składzie (3 samochody!!!!) do Słubic.
I do jasnej cholery znów było doskonale
Choć różnice oczywiście były, co ucieszyło mnie niezmiernie.
Okazało się, że grupa daje sobie miejsce na prawdziwe nieskrępowane improwizacje,
mimo podobnej setlisty, i naprawdę na każdym koncercie daje z siebie absolutnie wszystko.
Co uważam za wprost niemożliwe, szczególnie w trybie grania dzień po dniu
.
Koncert w prowincji był nieco mniej energiczny (Gerry i Piotr odrobinę przygaszeni), ale za to (mimo po raz kolejny przeraźliwego natężenia dźwięku), lepiej fonicznie zrealizowany.
Odniosłem też wrażenie, że druga część zespołu tj. panowie Grigor Leslie i Dave Innes bawili się tego wieczoru lepiej niż w Poznaniu.
Akcenty więc nieznacznie się przesunęły, co naprawdę tylko cieszyło.
Po koncercie z każdym z zespołu miałem okazję porozmawiać i powiem, że dawno ze strony muzyków, którzy widzieli mnie przecież po raz drugi w życiu, nie otrzymałem tak sporo uwagi i życzliwości. Naprawdę niezwykle przyjazna epika świrów, którzy natychmiast wyrobili sobie u mnie pozycje muzyków, wręcz nie z tego świata.
Zatem, kończąc (mam nadzieję, że nie znudziłem) dziękuję wszystkim dzięki którym te dwa koncerty były aż tak udane.
DZIĘKI TAK BARDZO JAK TYLKO MOGĘ TO WYRAZIĆ W TYM MIEJSCU.
Po prostu Was kocham