Laibach
Jordan Reyne
26.03.2015 Warszawa, Palladium
W moim osobistym rankingu Laibach nigdy nie był zespołem ze ścisłej czołówki. Owszem, lubiłem, szanowałem, doceniałem za formę, którą opracował i wpływ, który wywarł za innych wykonawców, ale żeby jakiejś płycie przyznać pięć gwiazdek? Co to, to nie.
Tym bardziej, że ich produkcje z ostatnich lat niespecjalnie mnie przekonywały. WAT z 2003 sprawiał wrażenie, jakby zespół za mocno zapatrzył się w swoich epigonów z Rammsteina, Laibachkunstderfuge był moim zdaniem projektem nietrafionym, a muzyka przygotowana na potrzeby filmu Iron Sky też nie powalała.
Na tym tle najbardziej błyszczał album Volk z 2006 roku, na którym Słoweńcy przedstawili swoje wersje hymnów narodowych z różnych państw. Przy czym ten materiał był dość nietypowy dla ich twórczości - bardzo subtelny i wyciszony. Czytając recenzje tej płyty można nawet natknąć się na takie określenia jak neo-folk, czy nawet trip-hop.
Aż wreszcie, w zeszłym roku ukazało się najnowsze dziecko industrialnych emerytów zatytułowane Spectre. Rozczarowany ich ostatnimi albumami podchodziłem do tej produkcji trochę jak pies do jeża (tym bardziej, ze singiel promujący płytę mógł sugerować, że będzie to powtórka z Volk - czyli z jednej strony niby nie tak źle, ale z drugiej jednak odgrzewany kotlet). Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że wcale tak nie jest. Co prawda po pierwszych dwóch odsłuchach płyta jakoś mnie nie zachwyciła, ale przy każdym kolejnym podejściu coraz bardziej się do niej przekonywałem. Do tego stopnia, że teraz zaryzykowałbym twierdzenie, że Spectre jest najlepszym albumem Laibacha od lat 90-tych (czyli od czasów kiedy ukazały się takie płyty jak NATO i Jesus Christ Superstar). Kolejnym powodem do zdziwienia, który zaserwował nam zespół był fakt, że tym razem dostajemy tylko jeden cover (oczywiście przenicowany po laibachowemu na lewą stronę), a reszta to kompozycje autorskie.
Wróćmy jednak do rzeczy - niezależnie jednak od tego co Laibach nagywał, jego koncerty zawsze mocno elektryzowały grono wiernych fanów, a że mam wśród swoich znajomych liczne grono takowych, to zawsze po ich występach w Polsce mogłem się nasłuchać po kokardę ekstatycznych relacji, po których każdorazowo nabierałem coraz większej ochoty, że zobaczyć ich na żywca ...tylko dotychczas jakoś się nie składało. A to termin nie ten, a to za daleko, a to to, a to siamto. Dlatego kiedy na początku roku usłyszałem, że Słoweńcy znowu przybywają do Polski rzekłem do Sylwii "Żonix, teraz albo nigdy - idziem na Laibacha". No i poszliśmy.
Znając ich produkcje z ostatnich lat, które bez problemu można upchnąć do pojemnego worka z napisem "electro", a nawet "techno", spodziewałem się, że od strony muzycznej może to być coś w rodzaju technodyski, okraszonej "totalitarnym" wokalem Milana Frasa. Moje obawy co do tego okazały się na szczęście płonne. Elektroniki było faktycznie dużo, ale griegowski "Olav Trygvason", który otworzył koncert dawał jasny przekaz - Laibach to pionierzy industrialu i cały czas wiedzą na czym ta zabawa polega. Total. Owszem, sekwensery i dyski twarde grzały się do czerwoności, ale "industrialnych" pisków, sprzężeń i "martialowych" bębnów dostaliśmy pod dostatkiem. Dodatkowo klimat budowały psychodeliczno-totalitarno-wojenne wizualizacje, które były zresztą wyświetlane w czasie całego trwania koncertu i stanowiły jego integralną część. Po tym elektryzującym powitaniu przyszła pora na prezentacje materiału z nowej płyty. I znowu zachwyt. To co w wersji studyjnej zdawało mi się czasami zbyt wygładzone i nijakie, w odsłonie koncertowej nabrało mocy i wyrazu. I to jakiej! Ciary mi zaczęły latać wzdłuż kręgosłupa i to nawet przy tych numerach, które na Spectre podobały mi się trochę mniej. Każdy kolejny numer budował coraz większe napięcie. Zachrypnięty głos Frasa melodeklamujący w swoim stylu teksty świetnie współgrał z żeńskim wokalem, który od czasu Volk występuje wraz z nim na równych prawach w zespole. O temperaturze koncertu chyba najlepiej świadczy fakt, że kiedy w pewnym momencie (po tym jak Laibach skończył już prezentować materiał z ostatniego albumu) cała ekipa zeszła ze sceny, a na ekranach pojawił się napis Intermezzo i timer odliczający 10 minut do końca przerwy, napięcie nie spadło ani ociupinkę i praktycznie cała publiczność została na swoich miejscach zamiast porozłazić się do kibli, bufetów czy palarni. Wszyscy cierpliwie czekali na ciąg dalszy. Większość wykonawców po zafundowaniu słuchaczom takiej pauzy podczas koncertu, była by zmuszona do budowania całej dramaturgii i klimatu od nowa. Ale nie Laibach - po dziesięciu minutach wrócili na scenę i koncert potoczył się dalej tak, jakby ta przerwa w ogóle nie miała miejsca. Cudotwórcy jacyś, czy co? A w momencie kiedy na scenie pojawił się gościnnie Boris Benko i zabrzmiały "Warszawskie Dzieci" to było wiadomo, że właśnie osiągnęliśmy stan wrzenia, natomiast ja miałem kulkę w gardle. Wszystko co nastąpiło potem, było już tylko umiejętnym podtrzymywaniem tej atmosfery.
O czym by tu jeszcze wspomnieć? Może o konferansjerce pomiędzy utworami, która jak wszystko u Laibacha była przerotna i prowokacyjna. Choćby dlatego, że ...była puszczana z taśmy. Mechaniczny głos mówiący po angielsku z silnym akcentem np. "We love you. You are the best audience" przywoływał na myśl kosmitów z "Marsjanie atakują", którzy masakrując kolejne miasta nie przestawali powtarzać "Przybywamy w pokoju". Kolejnym przykładem przewrotności "sztucznego" konferansjera był np. tekst wypowiedziany po "Warszawskich dzieciach": "No sieghailing, please", po czym zespół zagrał "B Mashina" w czasie której były wyświetlany teledysk oparty na scenach z filmu "Iron Sky" (kto widział, ten wie na czym polegała przewrotność). Sztuczny zapiewajło pięknie też potrafił wpuszczać publikę w maliny. Przykładzik: "I want to see your hands!" (światła na publikę, która zaczyna machać, ale oczywiście nie cała) "Show me your hands!" (coraz więcej osób zaczyna machać) "I want everyone to show his hands! SHOW! ME! YOUR! HANDS! NOW! (teraz już oczywiście wszyscy machają jak pojebani) "Gooood! ...and now show me your legs!" - i tym podobne gadki.
Reasumując: koncert oceniam na ***** i 1/4 gwiazdki. Ten ułamek na końcu stąd, że koncert był REWELACYJNY, a nie tylko bardzo dobry czy znakomity. A dlaczego nie pełne sześć? Ano stąd, że bardzo chciałem usłyszeć na żywca "Geburt einer Nation", które podczas tej trasy jest zwyczajowo grane na bis. Zespół postanowił jednak zrobić ukłon w stronę Polskiej publiczności i na koncercie w Krakowie i w Warszawie zamiast tego wykonał "Slovanie" (która ma wplecione motywy z "Mazurka Dąbrowskiego"). Doceniając oczywiście ten miły gest nie mogę za bardzo narzekać na brak queenowego hiciora, ale jednak pewien niedosyt jest.
Tak czy siak - bramy akademika przekraczaliśmy zadowoleni i w dodatku krokiem marszowym.
1. Olav Trygvason (cover Edwarda Griega)
2. Eurovision
3. Walk with Me
4. No History
5. The Whistleblowers
6. Koran
7. Resistance Is Futile
Intermezzo
8. Mach dir nichts daraus (cover Mariki Rökk)
9. Zog nit keyn mol (z udziałem Borisa Benko na wokalu)
10. Warszawskie dzieci (z udziałem Borisa Benko na wokalu)
11. B Mashina
12. Alle Gegen Alle (cover D.A.F.)
13. Bossanova
14. See That My Grave Is Kept Clean (cover Blind Lemon Jeffersona)
Bis:
15. Tanz mit Laibach
16. Das Spiel ist aus
Bis 2:
17. Slovania (z udziałem Borisa Benko na wokalu)
PS: Dla porządku wspomnę, że przed Laibachem wystąpiła solo niejaka Jordan Reyne z ciekawą fryzurą i intrygującym głosem, wspierana pół-playbackiem i gitarą akustyczną.
PPS: Zawsze uważałem, że Laibach jest bardzo czujnym (chociaż jako się rzekło przewrotnym) i szybko reagującym obserwatorem kondycji Europy i sytuacji panującej na Starym Kontynencie. Bardzo niepokojąco na tym tle wypada tekst utworu "Eurovision".