Przy okazji dyskusji z Pippinem w wątku "tamtoowamtym" przypomniało mi się, że machnąłem dawno temu monografię TRBNGR. Zespół jest "bulwersujący" raczej z przymrużeniem oka, niż na poważnie, mimo to gdyby był on tu niemile widziany to niech moderatorzy i administratorzy nie czują się skrępowani i śmiało wywalą go w cybernetyczny niebyt.
Hot Cars And Spent Contraceptives 1992
* * *1/2
Na okładce mojego egzemplarza tej płyty znajduje się nalepka z tekstem: „The classic birth-of-deathpunk album!”. No i fajno, ale co to za cudo? Wampiry? Upiory? Horror? Te sprawy? A nie... Death-punk, którego to stylu TRBNGR mieni się odkrywcami, to nic innego jak stary, dobry amerykański punk rock, z okresu, kiedy jeszcze nie nazywano go hardcorem. Tak jest, skojarzenia z Black Flag, są jak najbardziej na miejscu. Właśnie na tą kapele wskazują zawsze Turbole, pytani o źródła swoich inspiracji. Czyli już można się domyślać, co nas czeka. Jest brudno, szorstko i raczej szybko. Tym co odróżnia to granie od pierwowzoru zza oceanu jest kropelka rock’n’rollowej melodyjności, którą dodano do tej miksturki i energia, która aż tryska z każdego kawałka. Z drugiej strony w tym graniu wyczuwa się jakiś mroczny klimat, który dodatkowo podkreślają teksty pełne frustracji i wściekłości. Słuchając tej płyty ma się czasem wrażenie, ze jedzie się jednym z tych tytułowych samochodów prosto w przepaść. No ale skoro takie to wszystko fajne, to czemu tylko trzy i pół gwiazdki, można by zapytać. Ano dlatego, że jak na mój gust wszystko to trochę monotonne. Jest to chyba jedyna płyta Turboli, z której trudno mi wskazać jakiś szczególnie wybijający się na plus, bądź minus kawałek. Z jednej strony to niby dobrze, bo wskazuje, że muzyka trzyma równy poziom, ale z drugiej strony ciężko zapamiętać choćby jeden utwór. Tym bardziej, że prawie we wszystkich kawałkach głos wokalisty jest przesterowany, co powoduje, że kawałki bardzo się do siebie upodabniają.
W kontekście późniejszych ekscesów naszych bohaterów, należy też wspomnieć o ich wyglądzie z tego okresu. Ostrzegam, że jeśli ktoś przywykł do ich obecnego
emploi, to na zdjęciu we wkładce może nie rozpoznać swoich pupili... wyglądają na nim jak uczniowie szkoły średniej, skopani przez łobuzów i chuliganów (ach te zagubione spojrzenia) i tylko wokalista stara się wyglądać „twardo” demonstrując światu środkowego palucha. Może i bym się przestraszył... gdyby nie te wieśniackie okulary przeciwsłoneczne i fryzurka ulizana na boczek.
Never Is Forever 1994
* * * * 1/2
Duże zmiany. Przede wszystkim personalne. Na tej płycie zadebiutował w roli wokalisty niejaki Hans Erik Husby znany później jako Hank Von Helvete. Po pierwsze, jego umiejętności wokalne są o tyle lepsze od jego poprzednika, że nie musi tuszować barków w talencie efektami specjalnymi, a po drugie, jak się później okaże, stanie się on frontmanem z prawdziwego zdarzenia (pomimo swojej mało wyględnej aparycji) i będzie nadawał ton w kwestii „imidżu” całego zespołu. Kolejna istotna różnica dotyczy muzyki, która stała się zdecydowanie bardziej urozmaicona. Słychać to już od pierwszych sekund, ponieważ pierwszy utwór to... ballada. Bardzo ładna zresztą. Nie zabrakło oczywiście kawałków w stylu znanym z poprzedniej płyty (czyli: brudno, szorstko i mrocznie, ale i nieco melodyjniej zarazem), ale są one poprzetykane we właściwych proporcjach takimi numerami jak bezczelnie przebojowy „I Will Never Die”, czy radośnie łupany „Pain In Der Arsch, Pocket Full of Cash”. Z ostrzejszych numerów wyróżniają się przede wszystkim "Ubermensch" (o gościach z dyskotek, którzy uważają się za siódmy cud świata), "Destination: Hell" i "Timebomb" (czyli znowu gnamy w przepaść). Pozostałe numery też trzymają poziom i gdyby nie jakieś monologowane wstawki i inne „udziwnienia” między utworami, które wynikają podobno z tego, że „Never is Forever” należy traktować jako „miniaturową, deathpunkową operę z przedmieść”, a które sprawiają, że dynamika płyty siada, to dałbym pełne pięć gwiazdek, a tak zabieram połóweczkę.
Ass Cobra 1996
* * * *
Tytuł płyty, zdjęcie zespołu na okładce, fotki we wkładce (na których można zobaczyć na przykład dwóch panów, z których jeden robi drugiemu loda) oraz rozkładane foto Hanka rozciągniętego w „kuszącej” pozycji, którego jedynym przyodziewkiem jest owinięty wokół niego wąż boa. Wszystko już jasne? Panie i Panowie: Turbonegro ostatecznie określiło swój słynny, znany do dzisiaj image. Jeansowe uniformy, wąsy i krzykliwe, wulgarne makijaże. Pedalstwo pełną gębą rzec można. Dla wielu osób było tego za wiele. Odsądzili zespół od pankowej czci i wiary i nazwali zboczeńcami. Jednak wierni fani przyjęli nowy wizerunek swoich idoli z wielkim entuzjazmem. Ekipy Turbojugends przywdziały natychmiast katany z logo zespołu na plecach, na łeb założyły marynarskie czapeczki i zaczęły pozować do zdjęć z gołymi dupami. Cyrk. A jak w tym wszystkim prezentuje się muzyka? Zdecydowany powrót do brudnego i mrocznego punkowego klimatu pierwszej płyty, ale z zachowaniem melodyjności sprawiającej, że kawałki ładnie wpadają w ucho. Zmianą, jaką należy odnotować, jest fakt, że muzyka ma jeszcze większego kopa i jest zdecydowanie "chora". Takie kawałki jak "I Got Erection", "Denim Demon", "Midnight NAMBLA" czy "Sailorman" stały się natychmiast hitami i weszły do żelaznego repertuaru koncertowego, a jednocześnie podkreślały nową "estetykę" zespołu.
Apocalypse Dudes 1997
* * * * *
Zdecydowanie najlepsza płyta. I zdecydowanie przełomowa. To od niej właśnie zaczęto nazywać muzykę Turbonegro neo-glamem zamiast punk rockiem (ew. death punkiem). Tym bardziej, ze zupa się wylała i okazało się że chłopaki tylko udają pedałów malując się jak stare pudernice i ubierając jak bywalcy „Błękitnej Ostrygi”, natomiast w czasie koncertów prowadzają się z takim laskami, że Turbojugendom oczy z orbit wyłażą.
Muzycznie czeka nas tym razem nie mała, a ogromna rewolucja. Norwedzy przestali traktować swoją odmianę punk rocka jako główny środek wyrazu i zaczęli czerpać pełnymi garściami z rock’n’rollowej tradycji. W ich kawałkach można usłyszeć zarówno nawiązania do glamu i hard rocka z lat 70-tych, jak i do Rolling Stonesów z lat 60-tych.... a takiej przygrywki jaka pojawia się przed „Age of the Pamparius” to sami Queen by się nie powstydzili. Ale bez obaw drodzy Ludkowie. Chociaż pewnie większość z Was na każdą z osobna z wymienionych kapel może reagowac rozmaicie, to zaręczam Wam, że miksturka przygotowana przez TRBNGR, okraszona do tego ich energią, naprawdę kopie dupę. Od pierwszego do ostatniego numeru macie zapewnioną taką jechankę, że z butów wypadniecie. Hit za hitem i szlagier za szlagierem i przebój za przebojem. Westchnijmy się nad tymi, którzy jeszcze nie znają tej rock’n’rollowej perełki.
Darkness Forever 1998
* * * * 1/2
No i w końcu przyszedł czas na koncertóweczkę Panie i Panowie. I musze przyznać, że to chyba moja ulubiona płyta Norwegów, a zarazem jedna z ulubionych płyt koncertowych w ogóle. Repertuar obejmuje materiał tylko z dwóch ostatnich płyt. Gdyby zawadzał jeszcze o „Hot cars...” i „Never is Forever”, co pozwoliłoby go traktować jako koncertowy „best of” było by z pewnością pięć gwiazdek. Tym bardziej, że realizacja dźwięku jest znakomita, a zespół był wtedy w znakomitej formie. Dobrze też zostały zarejestrowane reakcje publiczności. Słychać chóralne śpiewy, oklaski itp., ale jednocześnie publika nie zagłusza zespołu i wszystko idealnie współgra. Podwójne wydanie winylowe zostało wzbogacone o dodatkowych pięć utworów. Materiał na płytę zarejestrowano podczas dwóch koncertów: w Hamburgu (był to ukłon w stronę wiernych fanów zespołu z dzielnicy ST. Pauli) i w Oslo. Jak się okazało, ten drugi koncert był ostatnim przed zawieszeniem działalności, które postawiło dalszą przyszłość zespołu pod dużym znakiem zapytania...
Scandinavian Leather 2003
* * * 3/4
Powodem, dla którego zespół postanowił zaprzestać działalności było załamanie nerwowe Hanka, w efekcie którego trafił do szpitala psychiatrycznego. Oczywiście winy za to nie ponosiła jego wątła konstrukcja psychiczna, ale dragi, które były zażywane w trakcie tras koncertowych w bardzo dużych ilościach. Po zakończeniu terapii, Hank przyjął pracę DJ’a w lokalnej rozgłośni radiowej, a reszta zespołu zajęła się innymi projektami muzycznymi i niewiele wskazywało na to, że świat usłyszy jeszcze kiedykolwiek o Turbonegro.
Na całe szczęście psychika mr. Hellvette’a wróciła do normy (tzn. normy jak na niego) i zespół zdecydował się w końcu wznowić działalność i nieść dalej kaganek rock’n’rollowego wyuzdania.
Efektem tego była wydana po pięcioletniej przerwie „Scandinavian Leather”. No i fajno... ale nie do końca. Niby jest to kontynuacja stylu wytyczonego na „Apocalypse Dudes”, niby są zgrabne riffy i melodie, niby pierwsze numery nieźle kręcą, ale czuć, że zespół jest jakby „nierozgrzany”. Brakuje znanej z wcześniejszych płyt witalności i kopa. Dlatego im dłużej trwa płyta, tym większe ma się uczucie monotonii. Oczywiści nie brakuje tu hitów jak choćby „Turbonbegro Must be Destroy”, czy „Sell Your Body (To the Night)” , ale odnosi się wrażenie, że panom z TRBNGR trochę zabrakło pomysłów na aranżację.
Party Animals 2005
* * * * *
No! To rozumiem! Zespół chyba całkowicie uporał się ze swoimi problemami, bo „Party Animals” to killer na miarę „Apocalypse Dudes”. Podobnie jak tam, na tej płycie nie znalazł się ani jeden słabszy, czy zbędny utwór. Powróciła utracona gdzieś przy okazji poprzedniego albumu energia. Powróciła i to w jakim stylu. Riffy gitarowe są tak ogniste, że słuchając ich, człowiek myśli tylko o tym, kiedy zaczną mu się sypać iskry z głośników. Znowu pojawiają się odwołania do muzyki z lat 70-tych okraszonej punkowym kopem, ale najbardziej czytelne są na płycie nawiązania do Rolling Stones. W pewnym momencie zacząłem się nawet zastanawiać czy Norwedzy nie zaprosili samego Keitha Richardsa do studia. Tematyka utworów też trzyma normę. Już same tytuły wskazują na to, czego możemy się spodziewać w „warstwie lirycznej”: „All My Friends Are Dead”, „City of Satan” czy „If You See Kay” (radzę się zastanowić czy angielska wymowa tego zdania nie przywołuje Wam na myśl pewnego skrótu).
Krótko mówiąc: Turbonegro po raz kolejny udowodnili, że są królami chorego rock’n’rolla i albo to zaakceptujesz albo odwiedzą Cię nocą i pokażą, do czego jest zdolny Demon w Denimie.
Small Feces 2005
* * 1/2
Dwupłytowy album składankowy, na który trafiły odrzuty, numery ze stron b singli, demówek i koncertów. Z tego powodu trudno mówić o spójności materiału, czy równym poziomie. Oczywiście zdarzają się momenty dobre, a nawet bardzo dobre, ale mimo wszystko to rzecz tylko dla fanów i lepiej nie zaczynać od tego wydawnictwa przygody z Turbolami.
PS: Sporo tu coverów. Na ich podstawie łatwo można określić całą galerię inspiracji norweskich oblechów. Od Rolling Stonsów, poprzez MC5 i The Stooges, aż do Poison Idea i Black Flag.
Retox 2007
Jeszczem nie słyszał
--------------------------------
V/A - Alpha Motherfuckers: A Tribute To Turbonegro 2001
* * * 3/4
Wiadomo jak to jest z takimi „trajbiutami”. Część kapel rżnie kawałki „trajbiutowanego” praktycznie bez zmian, część zdobywa się na oryginalność i nadaje numerom nowy wymiar, a część jedzie po bandzie i tak zmienia oryginalny numer, że ciężko go rozpoznać. Tak jest też w tym przypadku. Ta płyta pozwala nam się przekonac, jak z popierdoloną twórczością Hanka i spółki radzą sobie kapele z różnych półek i z różnymi umiejętnościami. Są tu zarówno bendy absolutnie mi nieznane jak choćby
SAMESUGAS czy
AMULET, są też bogowie undergoundu jak
THERAPY?,
NASHVILLE PUSSY,
DWARVES, czy
QUEENS OF THE STONE AGE i są nawet kapele z czołówek list przebojów jak
HIM. Warto posłuchać jak w ich wykonaniu brzmią kawałki zwyrodnialców z TRBNGR.
Zdrowka życzę