brawo MAQ!!!
ja znam tylko:
FROM GENESIS TO THE REVELATION**** i 1/2
best song: One Day
best moment: zakończenie In Limbo
Płyta wyśmiewana przez znawców proga, bo podobna do
Days of Futrue Passed oraz pierwszych płyt Bee Gees (szczerze mówiąc płyta
Bee Gees 1st jest o wiele bardziej rockowa). Koledzy z liceum myślą tu głównie melodią, i to jest świetne! Aranze oszczędne, brzmienie koszmarne, ale co z tego skoro piosenki urzekają aurą pełną świeżości i nadziei.
NURSERY CRYME**** i 1/2
best song: tak po prostu The Musical Box? a może jednak Harlequin?
best moments:
play me my song/ here it comes again oraz mellotronowe fale w The Fountain of Salmacis
Płytę znam od niedawna i jestem nią mile zaskoczony bo bałem się że to będzie jakiś niesłychany próg-rock. Na szczęście jedynie The Return of the Giant Hogweed zbiera w sobie to wszystko co w progu i Genesis jest dla mnie najbardziej irytujące: uporczywe trzymanie się jakiejś frazy, a potem skakanie po nieprzystawalnych do siebie motywach, no i zero melodii. Zero gwiazdek. Harold Beczułka jest jeszcze na krawędzi, bo humor to ciężkawy, ale jak się nie uśmiechnąć na widok tytuu? Reszta piękna i poza utworem milowym (wszyscy się nim zachwycają, a ja też) The Musical Box, raczej łagodna. Harlequin to początek nurtu łóżkowego w dyskografii Genesis - utworów, które otulają jak ciepła kołdra. To może być moja ulubiona płyta Genesis.
SELLING ENGLAND BY THE POUND**** i 1/4
best songs: Dancing with The Moonlit Knight i Firth of Fifth
best moment: wszelkie pianina w Firth of Fifth i
lalalala w Cinema Show
Tutaj jest chyba najlepszy dla mnie numer Genesis - porywający Moonlit Knight. Z takim progiem można konie kraść - wejście tego niskiego motywu klawiszowego (mellotron czy moog?) przygotowane przez ten uroczysty refren (
follow on!) jest absolutnym arcydziełem wśród "pobłyskujących sekund". Prawie bez nietrafnych momentów (jest jeden, pod koniec, który mi się nie podoba - gdy klawisze imitują (irytują) sitar). Przewspaniałe! A Firth of Fifth mógłby być jeszcze lepszy - cóż za otwarcie! I cóż za pieśń o Bogu który objawia się w przyrodzie. Progresywny Psalm!
He rides majestic past homes of men who care not or gaze with joy... , łzy napływają do oczu... Ale niestety potem jest to długaśne solo Hacketta - moim zdaniem niepotrzebne, nadgryza intensywność utworu. Wciąż pięć gwiazdek, ale bez wykrzyknika...
Niestety pozostałe utwory to już nie to - Battle of Epping Forest przegadana (choć tekst interesujący), Cinema Show ma swoje momenty (o tak! te ciche fragmenty), ale potem znowu się ciągnie jak makaron (chociaż muszę przyznać że zabawy z metrum - przednie!). I know What I like mógł być świetną piosenką pop, a w takiej formie w jakiej tu podano jest pewnym dziwadłem (za dugi, panowie, za dugi!). Numer śpiewany przez Collinsa ładny, ale za słodki nawet na deser. Ważne jednak by te minusy nie przysłoniły nam - plusów.
THE LAMB LIES DOWN ON BROADWAY ** i 3/4
best song: The Fly on the Windshield/ Broadway Melody 1974/ Cuckoo Cocoon
best moment: otwarcie Lillywhite Lilith
No nie mogłem znieść tego jako całości, za wysokie PROGI dla mnie
Pierwsze kilka piosenek wstrząsająco pięknych (mellotron we Fly on the Windshield! i co za solo gitary w poprzek mellotronu, nie tak kazał grać miesieńcznik Guitar World, hehe!), ale potem mam
słoneczko w żołądku, zapowiada się piękne, ale coś utkli na motywie tu tytutu tytutu tytutu tytutu... Potem jeszcze jedna prawdziwa perełka, Carpet Crawlers... I kilka utworów które zaczynają się olśniewająco (Lillywhite Lilith i Komnata 32 Dźwi) i które z biegiem minut grzęzną w mieliźnie. Potem jeszcze mniej melodii, narasta zmęczenie, Gabriel odchodzi...
A TRICK OF A TAIL **** i 1/2
best song: Dancing on a Volcano (?), nie, jednak Mad man Moon
best moment: kilka spleceń motywów z innych utworów w Los Endos
Dwa utwory bez zarzutu, chociaż działające w zupełnie inny sposób. Volcano porywa (choć nie Crazy'ego, jak się okazao), trafione kontrasty, dobre harmonie dużo się zachowało z estetyki gabrielowskiej (tylko dlaczego Matka Boża nagle w tym tekście
). Zresztą dla mnie Collins generalnie daje radę, jest tylko trochę słabszy od Gabriela w nastrojach majestatycznych, a nieco lepszy w nastrojach pościelowych: utwór Mad Man Moon pod głosem Gabriela by się zawalił, tutaj świetnie sobie ze mną radzi. Bardzo stonowana opowieść, mająca jednak swoja dramaturgię i siłę. Z górnej półki jest jeszcze przepiękne Entangled i miejscami przebijający go utwór Ripples, choć w tym drugim nie do końca rozumiem potrzebę długiego zakończenia). Numer tytułowy to świetna piosenka pop. Reszta jest taka sobie, np. z utworu Squonk, jak dla mnie, broni się tylko zajebisty riff. Do niedawna mój ulubiony album Genesis, ale teraz trochę zbladł.
WIND AND WUTHERING **** i 1/2
best song: The Eleventh earl of Mar
best moment: instrumentalny łącznik w Blood on the Rooftops
Dla mnie to była zawsze druga część Tricka, dopiero ze dwa tygodnie temu, kiedy najpierw pokazywałem te płyty Olace, a potem Maqowi i Crazy'emu, zdałem sobie sprawę jaka między nimi jest kolosalna różnica w brzmieniu: syntezatory się wkradły, man. Dlatego też Trick zawsze zdawał mi sie klasykiem być, a to: wyprawą do Puszczy w której nigdy nie wiadomo co będzie za następnym drzewem, tylko teraz ta puszcza zdaje się trochę sztucznie zielona... No nic, pierwszy utwór, jak to świetnie zauważył Pippin, mógłby zaśpiewać Gabriel, ale ale - ten spokojny fragment, to już tylko dla Collinsa... Pięć gwiazdek, cóżtam za progresje akordowe słychać! One for the Vine, czy to Antyewangelia wg. Tonego Banksa, czy tylko opowieść fałszywym proroku? W każdym razie muzycznie bardzo ciekawe - znowu świetne momenty stojące (
he went into the valley all alone...). Your Own Special Way kiedyś lubiłem, teraz działa mi na nerwy. Wot Gorilla gupie, ale następne dwa to znowu pięciogwiazdkowce: opowieść o kotku i myszce i posępny Blood on the Rooftops, barwy bardzo wieczorne, zastanawiające... Potem dwa męczące numery instrumentalne i na koniec Afterglow: na krawędzi dobrego smaku, ale nie przekracza jej, mimo wszystko porusza. Niestety jestem coraz bardziej brzmieniowcem kurde i płyta nieco straciła w moich oczach. Wciąż jednak jest to dobry Genesis z lat 70-tych.
AND THEN THERE WERE THREE... ****
best song: Undertow
best moment: przejście ze zwrotki do refrenu w Down and Out
Ten album uważa się za punkt zwrotny w dyskografii zespołu, ale trochę to nie tak: owszem jest tu pierwszy wielki hit Follow You Follow Me (całkiem przyjemny numer), ale zmiana w brzmieniu z Tricka na Wind wydaje mi się groźniejsza niż ten album: np, pierwszy numer Down and Out pod względem rytmicznym wydaje się być bardziej progresywny niż cokolwiek na Wind. Ponadto pełno tutaj naprawdę udanych utworów: Undertow*****, Snowbound*****, Scenes From the Night's Dream**** i 1/2 (
mushrooms tall as houses...)... Aa, już wiem co się BARDZO zmieniło: tylko dwie pozycje z tej płyty można nazwać utworami (z kolei tylko dwie rzeczy na Wind można było nazwać piosenkami i to teżz przymrużeniem oka, bo Your Own Special Way, kiczowaty as it was, trwał jednak te siedem minut czy coś i mógł na swojąobronę przytoczyć otwartość formy jednak). Z tych dwu Burning Rope trochę bez historii, za to The Lady Lies wspaniałe (ostatni wielki utwór Genesis?)
z późniejszych płyt znam po nazwisku poszczególne utwory, nie wszystkim się kłaniam (znam w całości płytę ABCAB, ale to raczej materiał do spowiedzi niż do gwiazdkowania...)
o kilku jednak piosenkach muszę napisać:
Evidence of Autumn***** (kiedyś na którejś wersji płyty
Three Sides Live, teraz tylko niestety dostępny na
Archives 2) - to chyba odrzut z And then..., dla mnie lepszy niżniemal wszystko na tamtej płycie - kilkuczęściowy, malowniczy utwór
Open Door **** (dostępny jw.) - słabszy, ale oszczędny aranżacyjnie, dużo akustycznej gitary, ładny
Paperlate**** (kiedyś na Three Sides Live, dziś tylko na
Archives 1 ) - pierwszy eksperyment zespołu z sekcją dętą, szkoda że na tym się nie skończyło.
Me and Sarah Jane**** (z Abacab) - świetny numer na beznadziejnej płycie, mający coś z dawnej wielkości (co? rozmach kompozycyjny)
Home by the Sea*** - ładna piosenka
niestety Genesis z Rayem Wilsonem zupełnie nie trafił mi do przekonania