Ja ostatnio myślałem nad tym tematem w kontekście zaczynania koncertów. Takich stricte rockowych czy stricte piosenkowych, bo jazz czy muzyka improwizowana, to trochę inna historia.
Można zaczynać z buta. Tak jak Armia zaczynająca od "Przebłysku 5" w, dajmy na to, 1992 roku. Rozwiązanie najprostsze i najbardziej skuteczne, acz nie wszystko się do tego nadaje! Mam wrażenie, że niejednemu zespołowi, nawet grającemu dość czadową muzykę, ciężko byłoby wybrać jakiegoś takiego strzała, który na 100% od razu pojedzie i zażre. Tym niemniej jest to najprostsze wyjście i generalnie lubiane i cenione
Ale przychodzą mi przypadki też rozwiązań nietypowych. Co ciekawe wszystkie są z Polski i wszystkie to doświadczenia zespołów, których dość rzadko słucham w ostatnich latach. Taki dajmy na to zespół T.Love Alternative (patrzę na ciebie Arasku, wiem, że się uśmiechasz przy tej wzmiance) pod koniec lat 80 regularnie zaczynał numerem "Idą Żołnierze", pardon, "Idą Kołnierze". Czyli piosenką zupełnie nieczadową, za to właśnie maszerująca, jak ci żołnierze szli, szli i szli. Wręcz myślę, że mogło to nawet być trochę drażniące dla publiczności, że tak się ciągnie ponad 5 numer ten numer, ale spoko. Myślę, że tak lekko wygłodzonemu i zniecierpliwionemu tłumowi w jakiejś Rivierze Remont w 1987 czy Jarocinie 1988, dzięki temu różne "Licea" czy "Marzyciele" mogli smakować lepiej niż normalnie
A może im się podobało? Mogli złapać odpowiednie wibracje, a nie być rzuconym od razu w dynamiczny wir koncertu.
Albo taki Kult. Oni zaczynali na różne sposoby - raz tym, raz śmym, często chyba głównie "Barankiem", co we mnie jakiegoś entuzjazmu nie wzbudza. Ale bardzo podoba mi się pomysł, że przed laty często wjeżdżali na koncerty z "Niejednym". Trochę podobny pomysł jak z tymi "Żołnierzami", ale jednak inny. Bo "Niejeden" to taki numer, który wg. mnie było do tego idealny! To nie jest zdecydowanie wejście z buta, ale DOSTOJNE wkroczenie na scenie niczym jakiś generał odbierający defiladę. A utwór ma też taką konstrukcje, że tam różne instrumenty w różnych momentach na początku się wysuwają na pierwszy plan - raz bębny, raz waltornia, raz klawisze, które grają fikuśne sólko. Zespół prezentuje swoje środki wyrazu, a w tym czasie akustyk za mikserem też może to sobie jeszcze skorygować
A np. ja z zespołem miałem inny pomysł. Często graliśmy na jakichś niezależnych występach - jakiś klub, jakiś skłot, trzy czy pięć zespołów, wejście za dychę albo dwie. I czasem zdarzał się problem, że publiczność wyszła na fajkę, a tu zespół się szykuje do grania i zanim wszyscy się zejdą, to już jeden utwór w plecy, przegapiony. Więc obeszliśmy to sposobem: instalowaliśmy się i sobie cichutko, spokojnie, graliśmy taką dość senną improwizację w Fis - czasem dwie minuty, czasem pięć...I jak ci ludzie już się zeszli i sala się wypełniła, to cyk, porozumiewawcze spojrzenie i raz-dwa-trzy-cztery, wchodzimy w pierwszy piosenkowy utwór, taki z gatunku czadowych. Mieliśmy to opanowane, więc fajnie to działało. Był też czas, że mieliśmy fazę, że chcieliśmy poigrać z formułą i na dzień dobry graliśmy dwa sześciominutowe kolosy, takie najbardziej ciężkie, eksperymentalne, hałaśliwe numery z improwizacjami, różnymi zmianami tempa. Do nich jako trzeci dolepiony był jeszcze jeden, a między tą trójką przejścia były płynne. Mam wrażenie, że jak ktoś nas nie znał, to nie wiedział czy zagraliśmy jedną suitę czy pięć osobnych utworów czy ile
Zrobiliśmy to trochę przez przekorę, jako taki eksperyment, a niespodziewanie zażarło i wzbudziło jakieś tam pozytywne emocje, więc częściej tak robiliśmy. To było podejście typu "dać ludziom w łeb", ale ludzie potem mówili, że chcą dostawać w łeb