Tak jak pisałem wcześniej: koncert wspaniały
.
Ale zacząć muszę od organizatorskiego minusa. Kto wymyślił miejsca siedzące pod samą sceną? To był element, który w jakimś stopniu wpłynął na przebieg koncertu. I sprowokował coś, co w formie niusa przebiło się na pierwszą stronę Onetu, o czym wspomnę za chwilę.
Gdy Patti wyszła na scenę przywitały ją od razu owacje na stojąco. Ja już potem nie siadałem. Ludzie z dalszych sektorów ruszyli pod scenę, a ochrona tego nie przewidziała. Sam rozważałem czy tam nie wskoczyć, ale uznałem, że pod samą scenę już mogę się nie dopchać, a zza ludzi nic nie będę widział. Więc zostałem. Ale to wszystko nie sprzyjało koncentracji podczas pierwszych utworów, które Patti z kolegami wykonali. Zwłaszcza, że koncert zaczął się łagodnie: "Dancing Borefoot", "Redondo Beach" i singiel z ostatniej płyty, czyli "April Fool". Utwory bardzo w porządku, brzmiało wszystko bardzo fajnie (wokal Smisowej fajnie wmiksowany między gitary), ale myślałem, że to taki lekki amerykański rock z folkowymi naleciałościami i czekałem na to co jeszcze będzie się dziać.
Najpierw gitara i piano, czyli wstęp do "Free Money". Wiadomo, że ten utwór rozpoczyna się łagodnie, a dopiero potem się rozpędza. Patti próbowała śpiewać, ale przeszkadzali jej bramkarze segregujący ludzi pod samą sceną, więc eksplodowała, skacząc ku nich z okrzykiem "SHUT THE FUCK UP!!!". Dostała gromkie brawa, goście w kombinezonach odpuścili, ale kawałek to jednak trochę rozbiło. I mimo , że to było takie "wow", o którym wszyscy mówili, to przecież było to zupełnie niepotrzebne i lepiej żeby tego nie było, co nie? Niemniej numer świetny i do końca dobiegł już nie niepojony.
Ale dla mnie magia uwolniła się dopiero przy następnym, czyli "Distant Fingers". To mnie zaskoczyło, bo ani ze względu na czad, ani jakąś przesadną lirykę, tylko ot tak: nagle piękna, lekko psychodeliczna końcówka, płyną dźwięki, Patti melorecytuje słowa, popiera je gestami rąk, i nagle jesteśmy tu i teraz, w obliczu czegoś pięknego. No magia.
Która zresztą tak prędko nie znikła, bo zaraz był "Beautiful Boy" Lennona, a następnie "Ghost Dance" (nucony przeze mnie intensywnie przed koncertem). A dopełnieniem kulminacji tej części koncertu był numer "Beneath the Southern Cross". To było trochę wyzwanie dla publiczności, taki szorstki kawałek muzyki. A zespół rozwinął go w nojzowe spiętrzenie (starzy garażowcy!), z cytatem z "3rd Stone From The Sun" Hendrixa, i było naprawdę super!
Potem Patti gdzieś poszła, a chłopaki mieli okazję pograć i pośpiewać wiązankę jakichś standartów, gdzie fragmenty brzmiały mi dość znajomo, ale nie umiem ich ponazywać. Było to fajne, ale magia trochę uleciała. No, ale później szły już same killery: jeden z moich ulubionych "Pissing In A River", hitowy "Because The Night", i wreszcie "Land" (
horses! horses! przechodzący w "Glorię" - jako jedyny możliwy finał podstawowej części koncertu.
Patti cały czas przykuwała uwagę. Z jednej strony wdzięk i elegancja, z drugiej jakiś element rewolucyjny w postaci nieskrywanej starości, elementów stroju kloszarda i wyczuwalnej nieobliczalności. Ona wędrowała po tej scenie, podtrzymywała kontakt z publicznością, ale jej nie ulegała. Od kogoś coś wzięła i schowała do kieszeni, ale innym odmawiała. Rozdawała też kostki, ale również według swojego widzimisie. W jej przypadku ważne jest też oczywiście słowo: czasem elektryzująca zapowiedź w duchu "people have the power", tekst Jerrego Garcii, albo też improwizowane poetyckie wizje. To wszystko wypłynęło zwłaszcza podczas bisów.
Najpierw świetna "Banga" z ostatniej płyty. Z warczeniem i szczekaniem. Tu okazało się, że Patti rozdałą wszystkie kostki, a nikt z najbliżej stojących nie chciał jej oddać. W dodatku jakiś koleś chyba źle zrozumiał intencje artystki, złapał jej wyciągniętą dłoń i wylądował na scenie. Skoro tak, to łap gitarę i graj! No i złapał i zagrał! Sprawnie, ale jednak dość nieśmiało, mimo zachęt ze strony Lenniego Kaya. Ale główką kiwał z wyczuciem. Banga! "People Have the Power" poprzedziła
wizja ducha Chopina - jeszcze na funtach "Bangi". Nie mogłem zrozumieć o co chodziło, ale był tam i brat bliźniak, i siostra w czerni, karmiąca ptaki ziarnem, a wszytko to powoduje, że Warszawa jest błogosławiona
. A sam numer ze sprawnie klaszczącą publicznością bardzo ok. "You are the future! And The future is NOW!".
Bardziej jednak zapadł mi w pamięć finałowy "Rock'N'Roll Nigger", ale ja w ogóle go bardzo lubię! Outside of society! A tu jeszcze zamiast wejścia Jimi Hendrix - i tak dalej - was a nigger, pojawił się
Bruno Schulz - prawdziwy hołd - i ulica Krokodyli! Nojz, Patti katuje fendera, wreszcie zaczyna zrywać paluchami struny, zostawia ostatnią, na której usiłuje jeszcze sprzęgać, przy czym dalej podburza publiczność, przedstawia zespół i dziękuje, że to ostatni koncert trasy i tak dalej. Naprawdę godny finał!
Jak pisałem wcześniej: nie spodziewałem się, że to będzie aż tak dobry koncert. Patti Smith to jednak charyzmatyczna artystka, a jej występ ma wiele odcieni i momenty, kiedy naprawdę łatwo odlecieć. Pewnie współcześnie jest spokojniej niż kiedyś, ale czadu też nie brakuje. Cieszę się, że tam byłem.
A była też i Sula i Olaka i Boski, żeby wymienić samych forumowiczów, więc i okazja do spotkań przednia
.