Słowo się rzekło
Proszę państwa, poznajcie The Residents - najbardziej zagadkowy zespół świata!
Jak ktoś nie wie o co chodzi, to może na początek warto wspomnieć: The Residents od ponad 30 lat nie podają swoich nazwisk i nie pokazują twarzy. Tak więc - każdy może być członkiem The Residents. Chociaż ja sam mam pewne domysły kto za tym wszystkim stoi...
Płyt wydali mnóstwo, niestety nie znam wszystkiego, bo ogrom materiału jest przytłaczający. Większość opisanych tu studyjnych nagrań mam w domu, później postaram sie też dodać mniej oficjalne wydawnictwa, takie jak soundtracki i kilka albumów koncertowych. Rozmaite epki to w większości dziwolągi, chociaż parę jest bardzo ciekawych. Koncertówki to dziwna sprawa, bo jest ich całkiem sporo, ale niekoniecznie są to koncerty z publicznością... tak czy siak słuchanie ich bez oglądania widowisk jakie im towarzyszą bardzo zubaża efekt końcowy.
1974 - Meet the Residents * * * *
Oficjalnie pierwsze długogrające wydawnictwo, poprzedzone epką, z której potem jeden utwór trafił na ów krążek w wersji CD. Płyta opisana jako debiut fenomenalnego pop-comba z Luizjany
... Pierwszy rzut oka na okładkę - parodia The Beatles. W istocie jest to zupełne przeciwieństwo Beatlesów, choć.. nie do końca. Mimo, że ładnych melodii (choć ukrytych pod efektami i udziwnieniami) tu nie brakuje, to pisanie o zawartych tu utworach "piosenki" wydaje się być nadużyciem. Z drugiej strony "ostra awangarda" także nie pasuje. Najprościej chyba określić taką muzykę jako "dziwna".
Mamy tu aktorskie niemal partie niczym z West Side Story (Spotted Pinto Bean), coś co mogło by być utworem King Crimson, gdyby tylko nie było takie niepoważne (Boots), hybrydy a`la pani od muzyki + łyżka + kaloryfer + szklanki = gramy rocka (Breath and Lenght), prócz tego mnóstwo potencjalnych "hitów", które w innej stylistyce spokojnie by sobie poradziły (N-er-gee - Slayer powinien to zagrać!
). Zwalanie braku ładu i składu na stylistykę to zresztą spore uproszczenie, bo w każdym utworze nakładają sie na siebie elementy pozornie zupełnie nie pasujące. Wszystko to w sosie domowej produkcji, przeto kończąc - brzmi to jak dzieło niekoniecznie zdrowych umysłów.
1976 - The Third Reich 'n' Roll * * * 1/2
A to jakby rozwinięcie poprzednika, ale podane w zupełnie innej formie. Awangarda pełną gębą. Dwa długaśne utwory (plus krótsze bonusy - dość ciekawe), których podstawą były hity z lat 60-tych, m. in. owych Beatlesów, Beach Boys, Jamesa Browna, The Who czy Stonesów. Niektóre przerobiono, część zagrano od nowa. Całość jest tak wymieszana, że doprawdy ciężko się tu połapać. Raz udało mi się zlokalizować fragment z The Doors, ale i tak brzmi jak nagrany przez świnkę Porkey... Żeby kontrowersji stało się zadość, oprawa graficzna i sama treść płyty nawiązuje do faszyzmu, a dominacja trzeciej rzeszy jest porównana z dominacją rock`n`rolla w ówczesnej muzyce rozrywkowej...
Całość jednak męczy, osobiście wolę bardziej "zwarta formę" u Residents.
1976 - Fingerprince * * *
Powrót do czasów znanych z debiutu. Płyta dużo lepiej jednak brzmi, jest może troche łatwiej przyswajalna, ale bez tego błysku. Dodatkowo w muzyce Residents zawsze jako ten "pierwszy bodziec" działa rozmaita otoczka wokół albumu, nierzadko kontrowersja... Tu tego nie ma. Mimo to warto posłuchać, ale raczej nie na "pierwszy rzut". Na osłodę fajna okładka.
1978 - Duck Stab/Buster & Glen * * * *
Zlepka dwóch epek, jednak warto po nią sięgnąć i traktować jako pełnoprawny album. Pierwsze bardziej "easy listening" dzieło Residents, chociaż nie bez wariactw
. Muzycznie to znów miszmasz, tyle że w obrębie jednego utworu raczej nie dzieje się wiele. Zyskały one bardziej spójną, jednolitą, piosenkową nawet formę. Hiciarski potencjał Rezydentów objawił się właśnie na tej płycie, bardzo możliwe, że w takiej bezpretensjonalnej i nienachalnej formie już nigdy później. Ot, są to dość wyrafinowane wykonawczo kawałki. Niektóre naprawdę bardzo "ładne"(Blue Rosebuds), w większości po prostu "Residentsowe" (Birthday Boy). Bardziej to wszystko poważne niż wcześniej. Teksty surrealistyczne, pojawia się Alicja i Dali ...unosi się pewna aura bajkowości. Bardzo dobra rzecz na początek.
1974 - Not Available * * * *
Jedna z pierwszych płyt "na serio". Pierwszy koncept-album, dźwiękowa część nieistniejącego musicalu, z całym dobrodziejstwem inwentarza tj. uczestnikami dramatu, chórem i epilogiem. W istocie jednak rys fabularny jest dość kruchy, całość jest ponoć zainspirowana filozofią bawarską, w której to dzieło ma tylko jednego odbiorcę - twórcę. Ciekawe, że z tego powodu płyta "poleżała" i została wydana dopiero gdy Residents zwlekali z oddaniem materiału na kolejne dzieło wytwórni, chociaż "Not Available" zostało teoretycznie nagrane jako drugie dzieło w dyskografii. Bardzo możliwe, że w pierwotnym zamierzeniu płyta miała na zawsze pozostać rzeczywiście "not available". Muzycznie to rzecz warta uwagi, bardzo majestatyczne, długie utwory o jednoznacznie smutnym, przytłaczającym nawet klimacie. Album dość wysoko oceniany w różnych rankingach.
1979 - Eskimo * * * * *
A to chyba najlepsza płyta z tego pierwszego okresu. Dość nietypowa muzyka nawet jak na Residents, w dodatku ponownie konept album, pozornie o absurdalnej tematyce. Mamy tu więc historię Eskimosów, ale nie taką podręcznikową - więcej dowiemy się czytając Anaruka...
Eskimo to bardziej stereotypowy obraz owej rasy utrwalony przez społeczeństwo w siedzibie Wuja Sama. I tak w pierwszym utworze mamy ilustrację do polowania na morsy, później nieco o przyjściu na świat i kontemplacji duchowej, nieco o kulturze i zabawach, aż po rytułały pogrzebne... Całość, mimo chaotycznej formy utworów jest bardzo spójna, a muzycznie to już awangarda pełną gębą (czyt. to już nie muzyka
) Co ciekawe, mimo, że jest to jedna z bardziej znanych płyt Residents, konserwatywni fani pochodzą do niej raczej nieufnie, stawiając niżej owo dzieło rodem z National Geographic.
Warto nadmienić, że to od tej płyty pojawił się najbardziej znany wizerunek The Residents - cztery gałki oczne w kapeluszach i frakach.
1980 - Commercial Album * * * * *
A to przeciwieństwo poprzedniczki, co już sama nazwa wskazuje. Ewidentnie najbardziej przystępny album grupy. Rezydenci postanowili nagrać płytę z ... dżinglami. I tak mamy na płycie 40 jednominutowych miniaturek, z których każda jest murowanym hitem i istotnie dżinglem reklamowym być może. Większość ma istotnie piosenkową budowę - wstęp, zwrotka i refren. A wszystko to w ciągu jednej minuty. To najlepszy start do poznawania Residents. A dla wielu Komercyjna Płyta pozostaje jedyną "słuchalną".
1981 - The Mark of the Mole * * * * *
To taka mieszanka dwóch poprzednich płyt - pozostaje ilustracyjny charakter Eskimo, ale wplecione miniaturki przywołują na myśl poprzedniczkę. Znowu koncept album - i znów intrygująca fabuła. Historia zwaśnionych dwóch ras - Kretów i Kleni. Krety - biedni chłopi, wykorzystywani są przez burżujskie Klenie do ciężkiej pracy. Wzniecają bunt!
W wyniku zdarzeń otrzymują nowe prawa i konflikt polityczny powiększa się, uprzedzenia rasowe prowadzą do wojny
... Jest to początek trylogii, kontynuowanej przez dwie następne płyty.
Jeśli ktoś się od razu nie zraził i jest w stanie zaakceptować podobny stek bzdur, to oświadczam, że pomimo ironicznego wydźwięku całość ma raczej gorzki charakter. Przypomina mi się zabieg w komiksie Maus, choć oczywiście nie ma tu tak jednoznacznego odniesienia do rzeczywistości. Jedna z lepszych płyt w dyskografii.
1982 - The Tunes of Two Cities * * * 1/2
Druga część tryptyku o tych przemiłych zwierzątkach stylistycznie różni się od poprzedniczki dość znacznie. Są tu osobne prezentacje obu kultur, z czego utwory przyporządkowane kretom podobają mi się mniej. Mówiąc krótko - Krety dostały awangardę - w tym wypadku dość wtórną, a jak na Residents dodatkowo mało podniecającą. Dość monotonne utwory w mrocznym klimacie. Przeciwieństwo stanowią natomiast Klenie. Ich utwory to w istocie muzyka bardzo zróżnicowana, zabawowa nawet. Cieszą się nowymi wpływami zespołu, głównie dzięki pojawieniu się samplera (aczkolwiek dziś brzmienie trąci już nieco myszką), a także większej różnorodności - miesza się tam i jazzująca trąbka i bigbitowy przytup.
1983 - Extraneous Music from the Residents' Mole Show * *
EPka wieńcząca trylogię, są to miniatury puszczane jako intro, outro i przerwyniki podczas koncertu w formie spektaklu promowanego na trasie MOTM. Słyszałem to tylko parę razy i nie do końca legalnie, toteż niewiele pamiętam, aczkolwiek zapewne sprawdzało się to w takiej formie. Koncerty Residents to w ogóle osobny rozdział - grają je rzadko, a każdy to niezłe widowisko. W Polsce byli chyba raz - czytałem relację Kazika, ale nie wypowiadał się zbyt pochlebnie.
Co ciekawe, w 1984 grupa wydała... czwartą część trylogii, pod tytułem The Big Bubble, której nie znam, ale nie jest zbyt wysoko oceniana.
1984 - George & James * * *
Następnym krokiem miało być wydanie dziesięciu płyt z interpretacjami 20 różnych amerykańskich twórców. Niestety(stety?) wyszły tylko dwie płyty z tego cyklu. Pierwsza zawiera Residentsowe wersje utworów Gershwina i Jamesa Browna. I tak utwory Gershwina są zdominowane przez elektronikę i samplery, znów osadzone w raczej nostalgicznych barwach. Ogólnie jest to muzyka wówczas zadziwiająco jak na Residents subtelna. Druga część płyty należy do Browna i przedstawia zupełnie inny punkt widzenia słowa "przeróbka". W większości są to różne wydziwiane improwizacje zmieszane z fragmentami koncertów Browna. Dość ciekawe, ale zbyt jednolite i męczące. Tak więc Gershwin : Brown - 1:0.
1986 - Stars & Hank Forever * *
Kontynuacja. Tym razem utwory Hanka Williamsa, ale nagrane po Residentsowemu, więc próżno tu szukać country. Kawa-Liga bazuje na motywie z Billy Jean Michaela Jacksona, a już taki Ramblin Man budzi skojarzenia z muzyką cyrkową, o ile coś takiego istnieje. Końcówka płyty to przeróbka kompozycji Johna Philipa Sousy, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że to po prostu 20-minutowy zapis parady idącej po ulicach Waszyngtonu lub innej metropolii. Tym razem nie znam nawet namiastki oryginałów, więc ciężko porównać.
Obie te płyty to intrygujące ciekawostki, ale raczej rezydentowa trzecia liga.
1988 - God in 3 Persons * * * * *
A to prawdopodobnie najlepsza, najbardziej ambitna i przy tym najbardziej nowatorska dla samego zespołu płyta. Tym razem wątek fabularny jest jasno prowadzony, a nawet dość skomplikowany. Historia opowiadana jest z perspektywy pana X, impresario, który odnajduje syjamskie bliźnięta posiadające uzdrawiającą moc. Pomaga zrobić im wielką karierę w dziedzinie niekoniecznie bezinteresownie samarytańskiej. Historia została potem rozwinięta na innych płytach, pojawiają się wątki religijne a nawet erotyka. Muzyka także wydaje się być dojrzalsza. Bardzo dobrze są tu wyważone różnice między nie tak jak wcześniej ascetycznymi aranżacjami, a eksperymentami. Rezydenci sięgnęli po nowe rozwiązania i instrumenty. Momentami ma to wręcz operowy posmak. Myślę, że jak komuś się podoba The Trial Pink Floyd, to jest duża szansa żeby polubić ten album, chociaż to zupełnie inna estetyka.
1990 - Freak Show * * * *
Dziwne brzmienie, jakby byli spóźnieni o dekadę za latami osiemdziesiątymi. Tematyka ponownie rozbrajająca - historia siedmiu kalekich ludzi, występujących w objazdowym pokazie dziwolągów. Wystarczy spojrzeć na tytuły...
Wanda the worm woman... Jest to odpowiedź Rezydentów na ich własne doświadczenia - ludzi często bardziej obchodzi ich "dziwność" niż muzyka. Płyta doczekała się rozwnięcia w postaci interaktywnego CD-Romu, podobno z takim właśnie cyber-cyrkiem. Muzycznie to takie Residents niekoniecznie już awangardowe. Dziwne instrumenty i rozwiązania, ale w sumie muzyka dość prosta. Odbiór całości psuje trochę zbyt syntetyczne brzmienie.
1992 - Our Finest Flowers * 1/2
A to takie trochę niewiadomopoco. Z okazji 20-lecia wydali nietypowe "The Best Of". Miksy i remiksy utworów z poprzednich płyt, niektóre chyba nawet nagrane na nowo, pomieszane ze sobą. Za bardzo to jednak wtórne, takich kompozycji było pełno na poprzednich płytach, a i w istocie nie ma tu nic nowego.
1998 - Wormwood * * * *
To z kolei ichnia ilustracja do Biblii. Utwory oparte na obu Testamentach, mamy tu więc od początku m. in. historię powstania świata (In the Beginning), rzecz o Arce Noego (Melancholy Clumps), intymnych rozterkach Onana (Spilling The Seed) i dylematach Abrahama (KILL HIM!
). Całość ma raczej ironiczny dystans do zdarzeń, jednak nie odtwarza ich biernie. Rezydenci kuszą się na własne rozważania, m. in o bezsensie okrucieństwa Pisma Świętego, ale to już zakrawa na osobny temat...
Muzyka najczęściej pasuje do słowa. I tak np. utwór o Salomonie zawiera ładną melodię wokalu i podniosłe, ambientowe prawie pejzaże, a ten poświęcony Judaszowi to dość chaotyczny utwór z "klaskanym" motywem i nerwowymi wytworami samplera.
Pozycja kontrowersyjna, ale w istocie warta uwagi i po dokładnym przeanalizowaniu w zasadzie przestaje być gorsząca, jeśli taka ewentualnie przy pierwszym wrażeniu była.
2002 - Demons Dance Alone * * * * *
Bardzo udany powrót po dość dużej przerwie. Zaczyna się od mruczanej mantry (Tongue), potem wchodzi przepiękna melodia i damski wokal (Life would be Wonderful). Awangardowe podejście do wizerunku zostało, muzyka jednak sama w sobie jest bardzo łatwo przyswajalna, choć nie w tak masowym charakterze jak na "Commercial Album". To płyta bardzo stonowana, "ciepła". Smutne melodie, subtelne partie fortepianu. Niektóre formy przywołują na myśl muzykę filmową. Nostalgiczny charakter całości ma dodatkowe znaczenie, jeśli dodać, że płyta powstała niedługo po 11 września. Nie ma tu jednak bezpośrednich odwołań do owego dnia, album ma raczej osobisty i intymny charakter.
2005 - Animal Lover * * * 1/2
A to znowu pokręcony koncept-album. Opowiada o ludziach w oczach zwierząt. Mamy tu więc rzeczy takiego typu jak historia człowieka który zabił psa, myśląc, że to tygrys (widziane z punktu widzenia kota) albo opowieść mrówki która ze zdziwieniem obserwuje ludzi obsesyjnie kupujących tulipany. Ogólnie ciekawe rozwiązania, jeśli chodzi o wokale. Kot rzeczywiście mruczy. Płyta ogólnie spotkała sie z pozytywnym przyjęciem, chociaż niewiele tu nowego - toteż ciekawi mnie, że zwykle stawiana jest wyżej od poprzedniczki.
2007 - Tweedles * * * *
Niezła rzecz, aczkolwiek nie osłuchałem sie porządnie, bo mam od niedawna
Tak więc krótko - rozwinięcie dwóch poprzedniczek. Dużo więcej jednak zróżnicowania, klimaty i style przeskakują od jednego nastroju do drugiego, nawet w obrębie jednego utworu. Całość dopełnia (chyba nawet prawdziwa) orkiestra i powiększone instrumentarium. Kto wie ilu ich tam siedzi...
cdn