Mamy na forum nowe wątki z głosowaniem na poszczególne roczniki i jest to dla mnie dobry pretekst, żeby napisać coś o zespole, który zajmie u mnie niekwestionowane pierwsze miejsce w roczniku bieżącym tj. 1974. Zespół nazywa się Big Star.
Gdybym urodził się w latach 60 ten post zaczynałby się od "kiedyś ktoś puścił w Trójce...", gdybym urodził się w latach 70 "w Tylko Rocku był artykuł...". Niestety albo stety, urodziłem się w latach 90, więc moja historia z wieloma kapelami zaczęła się dość prozaicznie. Z tą było podobnie. Byłem regularnym czytelnikiem blogera znanego jak Pan Mietek, który raczył gusta czytelników straszną awangardą, starym polskim jazzem i innymi zaskakującymi rzeczami. Bardzo mi ten miszmasz odpowiadał, a wiele z tej dziwnej muzyki mam ponagrywanej w równie dziwnych konfiguracjach na różnorakich CD-kach własnej roboty (na jednej mam np. Warszawską Orkiestrę Perkusyjną połączoną z demówkami Breeders z innego bloga). Pewnego dnia ten oto bloger napisał, że umarł Alex Chilton, lider grupy Big Star, która nagrała Radio City - jedną z najwspanialszych płyt w historii rock'n'rolla.
Lekko sceptycznie, właczyłem całość.
Usłyszałem
to
Posłuchałem raz, dwa, siedem razy.
Cholera, to serio była jedna z najlepszych płyt w historii rock'n'rolla.
Ale zachowajmy chronologię. Najpierw była pierwsza płyta. Nie mam do niej serca, chociaż bardzo ją cenię, ale dwójka - z racji tego, że pierwszą ją poznałem - zawsze będzie najwazniejsza. Na pierwszej płycie grali Alex Chilton, Chris Bell, Jody Stephens, Andy Hummel. Najważniejsza jest pierwsza dwójka: Chilton w latach 60 był gwiazdą pop-soulowego Box Tops, potem olał sławę i wrócił do rocka. Bell grał covery Beatlesów, Yardbirdsów i Whosów
w różnych amatorskich kapelach. Razem stworzyli twórczy tandem. Był rok 1972, Memphis, dookoła działo się różne rzeczy, a panowie wydali "#1 Record". Wydawnictwo typowo siedemdziesionowe, w zasadzie emanujące Ameryką i duchem swoich czasów (przynajmniej tak ja sobie go wyobrażam) - z drugiej strony delikatne i mentalnie zakorznione w szeździesionie, utrzymane w piosenkowej, trochę przebojowej, trochę melancholijną formule. To jedyna płyta, na której śpiewał Bell. Z jakichś powodów tandem twórczy przestał działać, Chris odszedł. Później uzalenił się od heroiny, a w 1978 rozbił się w środku nocy samochodem na drzewie i zginął. Po latach ukazała się składanka jego solowych nagrań.
Tymczasem pozostałe trio grało dalej. Pod koniec 1973 nagrane zostało rzeczone Radio City. Znam każdy szczegół tej płyty - wysokie tony (dużo kompresji) tnącego rytmicznie na Fenderze Chiltona, potężna perkusja Stephensa, słodkie harmonie wokalne, czasem nieco gorzkie piosenki. Siedemdziesiona znów miesza się z szeździesioną zerkając o 20 lat do przodu, Robert Christgau zastanawiał się czy płyta może jednocześnie być tak chwytliwa i dziwna (może). Dużo dobrych numerów. Pewnie dawali wtedy dobre koncerty. A wytwórnia dawała ciała. Dwukrotnie schrzaniono sprawy promocyjne, a nazwa zespołu (która przecież mogła byc prawdą) stała się dośc ironiczna. Chilton i Stephens (bez Hummela, ale z innymi różnymi ludźmi) zaczeli tworzyć nowe wydawnictwo. W zasadzie to nie wiadomo czy to miała być nowa płyta Big Star czy pierwszy solowy album Chiltona czy w ogóle dzieło nowej grupy (na taśmach istnieje nazwa "Sister Lovers" - tak zatytułowane są niektóre reedycje). Powstało dziwne, mroczne, wyciszone wydawnictwo, dalekie od powerpopowych dwóch pierwszych płyt. Jeden z utworów nosił tytuł "Holocaust". W pewnym momencie Chilton chyba stracił serce do tego projektu, bo poszedł on na półkę. Całość sesji ukazała się w 1978 jako płyta Big Star "Third". Jest to ten album Big Star, który najbardziej ukochali krytycy. Dośc ironicznie bo nawet nie ma on jednoznacznej tracklisty - każde wydanie ma inną.
A potem? Potem trochę tak jak z Velvetami i Stoogesami, tylko na mniejsza skalę. Kult w świecie indie rocka, rózne ar-i-emy się przyznawały do fascynacji. Pojawili sie nawet
jednoznacni naśladowcy. Grupa reaktywowała się, a jakże - w składzie z Chiltonem, Stephensem i dwoma fanami z grupy The Posies. Nawet nagrali płytę, ale to już było mniej fajne...coś jak Houk z Ahimsą
Ale nie mam pretensji, cieszę się, że wreszcie mogli się cieszyć z grania i być docenionym, nawet po latach. W 2010 Chilton zmarł z powodu ataku serca. Nie udało mu sie wystąpić w powstającym już chyba wtedy filmie, który niedawno ukonczono - "Nothing Can Hurt Me". Bardzo chciałbym zobaczyć, może kiedyś się uda.
Big Star - Back of Car
Chris Bell - I Am the Cosmos
trailer filmu