DAMNED DAMNED DAMNED
* * * * 1/2
Debiucik, a za razem płyta będąca najbardziej "rekordowa" w dorobku Damnedów. Po pierwsze był to pierwszy wydany album, zaliczany do nowo zdefiniowanego wtedy na Wyspach Brytyjskich gatunku, czyli punk rocka. Jednocześnie jest to najbardziej "punkowa" płyta zespołu. Surowe brzmienie (sprawiające wrażenie jakby materiał był nagrywany w piwnicy), rock'n'roll, agresja, obrazoburcze teksty – mamy tutaj wszystko podane w "podręcznikowych" wręcz dawkach. Wreszcie trzeba zauważyć, że chyba na żadnym innym albumie Przeklętych nie znalazło się tyle piosenek, które weszły by później do kanonu ich klasyków - wystarczy wspomnieć o takich hitach jak "Neat Neat Neat", "Born To Kill", czy odświeżonego przez Guns N' Roses na "Spaghetti Incydent?" "New Rose". Żeby rozwiać wątpliwości co do tego, czyimi spadkobiercami czują się Przeklęci, na albumie znalazł się cover The Stooges "I Feel Alright". Ta płyta jest jak cios w nos, a jednocześnie stanowi pozycję OBOWIĄZKOWĄ w punkowym elementarzu.
MUSIC FOR PLEASURE
* * *
Po sukcesie pierwszej płyty postanowiono w zespół "zainwestować". Dobre studio, znane nazwisko producenta, a był nim nie byle kto, bo sam Nick Mason z Pink Floyd no i odpowiednia promocja. Czyż mogła z tego wyjść zła płyta? Otóż zła, to może nie, ale nudna jak najbardziej. Zespół był wtedy jeszcze zbyt mało obyty i doświadczony, żeby zaproponować jakieś fascynujące aranżacje, czy kompozycje, za to producent "wybił im zęby" i pozbawił ich największego dotychczasowego atutu, którym była surowość i agresywność (najlepszy dowód na to, że punk rockowi i Pink Floydom nie jest absolutnie po drodze). W efekcie otrzymujemy powielenie pomysłów z poprzedniego albumu, ale miałkich i nijakich, bo kompletnie pozbawionych wcześniejszej witalności i energii. Po przesłuchaniu płyty, w pamięci nie pozostaje praktycznie nic.
MACHINE GUN ETIQUETTE
* * * * *
…i kiedy już się wydawało, że The Damned podzieli los dziesiątek innych zespołów punkowych pierwszej fali grzęznąc w jakiś nijakich popowo-rockowych klimatach, zespół znowu spiął się w blokach i nagrał płytę, która została przez krytyków okrzyknięta ich "opus magnum". Tym razem w kapeli wprowadzono demokrację i udział w komponowaniu mieli wszyscy członkowie. Dzięki temu powstał album najbardziej eklektyczny ze wszystkich, na którym punk rock, nie jest już jedynym, ani najważniejszym trendem. Tym razem punk jest tylko jednym z pojawiających się tu gatunków i występuje tu na równi z popem lat 60-tych i psychodelią. Tak, tak. Nie przesłyszeliście się. Fanom Beatlesów (jeżeli są otwarci także na nieco ostrzejsze brzmienia) ta płyta też powinna się spodobać. O tym, na ile rozszerzył się zakres zainteresowań muzycznych tej ekipy, niech świadczy utwór dodany jako bonus do reedycji CD, który pierwotnie został wydany jako strona B singla wydanego w tym okresie. Jest to ni mniej nie więcej tylko "White Rabbit" Jefferson Airplane. Biorąc pod uwagę słynne punkowe hasło "Never Trust A Hippy" w tamtym czasie musiało być to potraktowane jak zdrada. Na szczęście z artystycznego punktu widzenia, takie inspiracje okazały się ze wszech miar właściwe. Ktos kiedyś stwierdził, że jeśli, ktoś chce poznać The Damned, to powinien zacząć od tej płyty. Jeśli mu się spodoba, to niech eksploruje dalej dyskografię Angoli, ale jeśli nie, to niech lepiej od razu da sobie spokój. Coś w tym jest.
Aha! To właśnie na tym albumie znajdziecie największy "hicior" zespołu (który zresztą dał tytuł niniejszemu wątkowi), czyli "Smash It Up".
BLACK ALBUM
* * * *
Kontynuacja drogi z poprzedniej płyty. Czyli znowu mamy do czynienia z jedynym w swoim rodzaju miksem punka, popu spod znaku "60's" i psychodelii. Tym razem zespół wyraźnie wskazuje z jaką estetyką wchodzi w dyskurs. Tytuł płyty "Black Album", to świadome nawiązanie do słynnego dzieła Bitli. Troszkę brakuje mi tu polotu, wyrazistości i przebojowości poprzedniczki, i dlatego jedna gwiazdka mniej. Uwaga dla MAQ-a połowa tego albumu to materiał studyjny, a druga połowa to koncert
STRAWBERRIES
* * * 1/2
Co prawda Dave Vanian, piastujący funkcję wokalisty, od samego początku działania zespołu przebierał się za wampira i z lubością paradował w pelerynach i trupim makijażu (podobno przed trafieniem do zespołu pracował na cmentarzu, a jego ksywa będąca skrótem od Transylvanian to też nie przypadek), ale na wcześniejszych płytach elementy gotyckie nie przenikały raczej do muzyki zespołu. Ten stan rzeczy zmienił się właśnie na "Strawberries". Zespół postanowił rozszerzyć paletę gatunków, po których się dotychczas poruszali i do znanych już składników dorzucili właśnie rock gotycki. I muszę przyznać, że to ich "mroczne" oblicze wypada nader udanie. Problem polega na tym, że tak duży eklektyzm razi mnie nieco niespójnością. Troszczę ciężko się bowiem "przestawić", kiedy po jednej piosence "ponurej", następuje kawałek "wesoły". Na szczęście ten mankament zostanie dopracowany na kolejnej płycie. Wspomnieć trzeba, że to najmniej "punkowa" płyta w całym dorobku zespołu.
PHANTASMAGORIA
* * * *
O ile poprzednia płyta była najmniej punkowa, o tyle ta jest najbardziej gotycka. Zespół zdecydował się uczynić gotyk nurtem wiodącym w swojej twórczości, co widać już choćby po wkładce, gdzie już wszyscy członkowie zespołu (a nie tylko Dave Vanian) wyglądają jak niedożywione wampiry błądzące po ruinach zamków tonących we mgle i oświetlanych jedynie światłem księżyca. Moherowe bereciki i garnitury z pluszowych misiów poszły definitywnie do lamusa. Przyznam, że początkowo ta płyta w ogóle mi się nie podobała. Odrzucałem wybrany przez zespół gatunek, który wg mnie w ogóle do nich nie pasował, jak i ich realizację tejże stylistyki. Jak się jednak okazuje do wszystkiego trzeba dojrzeć. Na całe szczęście kiedyś moja żona (na wonczas będąca jeszcze narzeczoną) wzięła ze sobą tą płytę w jakąś podróż, której większą część odbyliśmy w nocy. Jadąc po pustej szosie i widząc jedynie obszar oświetlony światłami samochodu, byłem w końcu w stanie docenić w pełni urok tej muzyki. Owszem, może jest trochę kiczowaty i przerysowany, ale niech mi ktoś powie, że nie robi na nim wrażenia głęboki głos Dave'a śpiewającego choćby "Shadow of Love" (który notabene stał się jednym z moich ulubionych kawałków Damnedów)
ANYTHING
?
Niestety nie znam. Z relacji znajomych i recenzentów mogę powiedzieć tylko tyle, że jest to PODOBNO najgorsza ze wszystkich płyt Damnedów. Zamiarem zespołu było ponoć nagranie "gotyckiej opery", ale jak donoszą zorientowani, to co trafiło na ta płytę to jakiś kiczowaty hewi-metal. Coś w tym wszystkim musi być, bo ten album jako jedyny został potraktowany po macoszemu i poza wydaniem kompaktowym w latach 80-tych nie doczekał się, żadnego kolejnego wznowienia na CD tak jak pozostałe albumy.
I'M ALRIGHT JACK & THE BEANSTALK / NOT OF THIS EARTH
* * * 1/2
Dobra wiadomość dla pankowców. Po latach bardziej, lub mniej udanego buszowania po różnych stylistykach The Damned wróciło do punkrocka. Może nie jest to taki siarczysty kop jak na pierwszej płycie, może jest nieco melodyjniej i subtelniej, ale z całą pewnością jest to punkrock. Trzeba wspomnieć, że z powodu rozmaitych nieporozumień w zespole ten materiał ukazał się pod dwoma zupełnie różnymi tytułami i z dwoma różnymi okładkami. Nie mniej "I'm Alright Jack..." i "Not of This Earth" to jedna i ta sama płyta.
GRAVE DISORDER
* * * * *
Po latach dziwnych przetasowań w składzie i ciągłej niepewności do co dalszej działalności zespołu The Damned stanęło solidnie na nogach na początku XXI wieku i poza wyruszeniem w trasę koncertową ogłoszono rychłe wydanie nowej płyty . Większość sceptyków sądziła, że są to zabiegi mające jedynie na celu wyłudzenie kasy z kieszeni naiwnych fanów, bo niewielu było już takich którzy sądzili, że zespół jest jeszcze w stanie czymś zaskoczyć, czy zachwycić. Dlatego też kiedy w końcu ukazał się "Grave Disorder" można było usłyszeć chóralne "klap" - był to dźwięk zamykanych niedowiarkom i malkontentom gąb. Zespół nie tylko wszystkich zaskoczył i zadziwił, ale także nagrał chyba najlepszą płytę w swoim dorobku. Na tym albumie wszystko jest doskonałe. Począwszy od okładki narysowanej przez mojego ulubionego rock'n'rollowego grafika – Vince'a Ray'a, poprzez muzykę, aż po wygląd znanej dotychczas z Gun Club i Sisters Of Mery Patrici Morrison, która na tej płycie objęła funkcję basistki (a prywatnie żony Dave'a). Jeżeli miałbym najkrócej opisać materiał na tej płycie, to powiedziałbym, że jest to Damned w pigułce. Znalazły się bowiem na nim wszystkie gatunki, które dotychczas były penetrowane przez zespół, ale tym razem nie można zarzucić całości braku jednolitości. Proporcje występowania poszczególnych smaczków zostały tu dobrane tak idealnie, jak nigdy wcześniej. Absolutnie nie przeszkadza występowanie "politycznego" "Democracy?" obok "gotyckiego" Would You Be So Hot". Kolejnym plusem tej płyty jest tu ilość świetnych kompozycji. Na niektórych wcześniejszych płytach zdarza mi się przewijać słabsze utwory – "Grave Disordera" słucham od dechy do dechy, bo tu po prostu nie ma słabych kawałków. Jeśli na zakończenie wspomnę, że hiciorów na miarę "She" czy "Neverland" ostatni raz mogliśmy posłuchać na "Machine Gun Etiquette" to chyba będzie jasne, że ta płyta to pięciogwiazdkowiec pełną gębą.
Niech żałują ci, którzy przegapili występ The Damned z trasy promującej ten album w Warszawie w 2003 roku. Był to jeden z 3 najlepszych koncertów na jakich byłem w życiu, tymczasem Proxima świeciła pustkami.
Zdrówka życzę
PS: Ciekawostką jest, że po odejściu Glena Danziga z Misfits rozważano możliwość przyjęcia na jego miejsce Dave Vaniana (obdarzonego dobrym "grobowym" głosem i odpowiednio demonicznym image'm), ale niestety (albo "stety") nic ostatecznie z tego nei wyszło.