Wyszły dwie płyty Skaldów. Jedna naprawdę „nowa” (chociaż materiał na nią powstawał od lat i jest w części znany z koncertów) i jedna składanka pozaalbumowych rarytasów z lat 73 - 81.
Płyta
Oddychać i kochać BARDZO MILE mnie zaskoczyła. Wszystkie 16 piosenek skomponował Jacek Zieliński i – jak można się było spodziewać – są naturalną kontynuacją stylu jego działki na poprzednim albumie. Jest jednak jedna kolosalna różnica na plus: BRZMIENIE. Wreszcie Skaldowie doczekali się dorzecznego producenta i realizatora! Płyta – nareszcie – brzmi w większości naturalnie (!) i można spokojnie popłynąć za tekstem na wzgórza a zespół przestał przypominać tanią ozdobę wiejskiego festynu (tym bardziej szlak mnie trafia na wspomnienie
Harmonii świata – bo niektóre piosenki Jacka z tamtej płyty (Morskie Oko, Lawiny, Pocałunki) mają moim zdaniem ciekawsze melodie niż te nowe, a brzmią jak dla mnie bardzo plastikowo). Owszem, czasem uderzy po nosie tandetny Korg i czasem - na moment - błyśnie plastik w brzmieniu gitary solowej. Nie mogę też zrozumieć, że wciąż – mając pod ręką pianino (jak widzę na okładce) – zespół używa rejestru fortepianowego z syntezatora (jak w utworze Anioł w miasteczku). Ale to są już niuanse – jako całość płyta godnie wpisuje się w stylistykę poezji śpiewanej trochę ciążącej ku muzyce pop. W partiach syntezatorów dużo jest ciepłych brzmień okołohammondowych a jeśli zdarza się jakiś osiemdziesionowy ton, to na pewno nie jest na wierzchu jak na dwóch poprzednich płytach.
No właśnie, poezja śpiewana... To na pewno nie są ci starzy dobrzy Skaldowie na trzy głosy, choć nie jest też to Turnau. Słyszę jedno dosłowne nawiązanie do klasycznego brzmienia zespołu – te treblowate, „beatowe” partie gitary w akompaniamencie – z tego co przeczytałem na forum zespołu, Jerzy Tarsiński zagrał tylko w dwóch utworach, więc jest to wszystko dobra robota Zielińskiego juniora, który jest w dodatku pełnym inwencji gitarzystą solowym. Dużo jest na tej płycie gitary i to bardzo dobrze. Na perkusji nie gra niestety Jan Budziaszek. Jego jazzującego feelingu bardzo brakuje, ale też bez przesady, bo Rafał Tarcholik spisał się świetnie. Na forum Skaldów ktoś narzekał na zbyt wysoki werbel – mi on nie przeszkadza, bo – znowu - brzmi naturalnie, czasem wprost rockowo. Zresztą ma podobne uderzenie do mistrza i podobnie używa talerzy. Na płycie nie ma też na szczęście ani Ali- ani żadnych innych –babek, poza córką Jacka Zielińskiego, która czasem dośpiewuje drugi głos, a czasem dokłada unison. Pewnie, że wolałbym usłyszeć w chórkach Konrada i Andrzeja (np. w Gdzie anioł mówi „dzień dobry”), ale w takim stylu piosenki bronią się i bez nich.
Dochodzimy do sedna sprawy. Głównym bohaterem płyty jest bez cienia wątpliwości Jacek Zieliński - jego głos i skrzypce. Po pierwszym przesłuchaniu mogę powiedzieć, że na pewno
uniósł ten ciężar autorskiej płyty (nie mam problemu z tym, że album wyszedł pod szyldem Skaldowie, ale na pewno ma coś z
The Final Cut). Całość być może zbliża się do niebezpiecznego obszaru gdzie kończy się spójność a zaczyna monotonność, ale ta płynna granica nie jest chyba przekroczona. Tym bardziej że mamy tu do czynienia z opowieścią o dojrzałej miłości w tatrzańskiej scenerii (wszystkie teksty poza jednym są autorstwa Leszka Aleksandra Moczulskiego) i jakieś fanaberie stylistyczne byłyby pewnie nie na miejscu (tym niemniej Upaniszada w stylu... Maleo Reggae Rockers jest przyjemnym wyrwaniem z zadumy). Może tylko melodie mogłyby być bardziej, jakby to powiedzieć, rozległe i wokal nie taki aż bardzo dominujący w miksie (najlepsze proporcje są moim zdaniem w piosence Anioł w miasteczku, zresztą ten utwór najbardziej chyba przypomina „starych” Skaldów), ale przyjmuję też wersję taką, że płyta zaprasza żeby się nad nią pochylić więcej razy. Liczę na to że z następnymi przesłuchaniami szlak odsłoni więcej widoków.
Jeśli chodzi o płytę
Z biegiem lat to trzeba przyznać, że znany nam Maciek z Krakowa wykonał świetną robotę redakcyjną zestawiając w jednym wydawnictwie utwory, które nie weszły na regularne płyty i, gdyby nie jego walka z wiatrakami Polskiego Radia, przepadłyby na zawsze. Chyba też doszło do jakiegoś przytomnego masteringu – brzmienie (znanego mi wcześniej z jakiejś składanki) utworu Nocni jeźdźcy mnie wręcz powaliło Ja jednak nie jestem fanem tego oblicza Skaldów z przełomu lat 70-tych i 80-tych, które dominuje na tych dwóch płytach, więc nie mam za wiele do powiedzenia. Chyba tylko to, że warto było kupić ten album dla utworu Aż do gwiazd (z początku lat 70-tych) – takiego Krywania w pigułce (autorstwa Jacka! – ma bardzo podobną strukturę), absolutnie genialnego galopującego utworu z solówkami skrzypiec elektrycznych, Hammonda i nawet perkusji – wszystko w sześciu minutach. Może uda się wydobyć jeszcze inne perełki, ale płyta
Oddychać i kochać zachęciła mnie do dalszych przesłuchań o wiele bardziej (co się stało z tymi tekściarzami? a może to muzyka Skaldów przestała do nich wtedy pasować?)