"Let it Bleed" to jedna z pierwszych płyt Stonesów, jakie poznałem. Kolezanka mojej mamy dala mi w prezencie wszystkie swoje winyle - tyle, że no, te najfajniejsze płyty sprzedała wiele lat wcześniej, a mi przypadły te, na które jakos nie było popytu
Tym niemniej znalazło się tam Let it Bleed i je poznawałem, chociaż miałem z tym problemy. Myślę, że w porównaniu z innymi klasykami rocka, jakich poznawałem miałem tu zdecydowanie więcej momentów, hm, wychodzenia ze swojej strefy komfortu - te wszystkie bluesiory, country momenty, soulowe babki. Wolałem wtedy solidne jebniecie Zeppelinów i Sabbathow
Ale bardzo chciałem tych Stonesów polubić. Trochę mi to zajęło, ale jak już zażarło, to nie było żartów.
Nie wiem czy Let it Bleed to moja ulubiona płyta Stonesów, ale na pewno jest w czołówce. Zabawne, bo gdy czyta się historie jej powstawania, to brzmi to solidny bałagan. Jest to album, na którym teoretycznie jeszcze jest Brian, a już jest Taylor (a także mamy wielu gosci): w praktyce jednak ten pierwszy jest już zupełnie nieobecny i jego udzial jest więcej niż symboliczny, a drugi też dopiero wchodził do zespołu i tez bardziej go nie ma niż jest. Tak więc generalnie wszystko znowu było na głowie Keitha. Całe szczęście, że, chwile przed odpłynięciem w odmęty heroinowego nałogu, przeżywał on swój artystyczny wzlot: wciąż napędzany swoim odkryciem otwartych strojeń gitary, co spowodowało, że praktycznie wynalazł się na nowo jako gitarzysta i wprost eksplodował pomysłami. Ja jestem tym zachwycony! Zarówno poprzednia płyta, jak i ta moim zdaniem wprost emanują tym jak pewnie i komfortowo Keef czuł się w roli szefa - a zespół poszedl za nim (szczególnie docenim Charliego, który mam wrażenie, że w luźniejszych, mających więcej oddechu gruwach nowego wydania Stonesów, mógł również zaświecić nowym blaskiem).
Ciekawe też, że w pewnym sensie Let it Bleed powtarza koncept Beggers Banquet: podobne utwory pełnią podobna rolę na liście piosenek i są w podobnych miejscach, chociaż oczywiście podobieństwa są niekiedy dość luźne. Ale i płyta ta ma swoją tożsamość - mam wrażenie, że troszkę inaczej wymiksowano tu składniki, trochę inaczej przełożona jest wajcha między tradycja, a nowoczesnością, i Let it Bleed ma troszkę inne barwy, kolory. Przyznam, że nie wiem, która bardziej do mnie przemawia, zależy to chyba od dyspozycji dnia.
Piosenki? Gimme Shelter to zdecydowanie moj numer jeden tego zespołu. Nie mam słów na opisanie dramatyzmu tego utworu, jego siły. To muzyka nadchodzącej burzy, którą czuć w powietrzu. Wspaniała jest chemia na majku, między Merry Clayton i Jaggerem. Mam wrażenie, że z każdym kółkiem, każdym powtorzeniem refrenowej frazy, to wszystko jeszcze gęstnieje, jest coraz bardziej niebezpieczne. Wspaniale są gitary - to brzęczące intro, wyskakujące partie solowe...
Po Gimme Shelter mamy największe podobieństwie do poprzedniej płyty - znowu po dziejowym ciosie, dostajemy akustycznego bluesa, w którym ktoś się z kimś rozstaje, a ktoś odjeżdża pociągiem...
Country Honk
to był ten moment, w którym wymiękałem jako nastolatek. Hehe, nawet wypaliłem sobie CD-R z ta płyta, gdzie w tym miejscu dałem singlową, elektryczną i rockową wersję. Ale coś ta płyta traciła na tym, była nudniejsza i bardziej przewidywalna
Live With Me po prostu JEDZIE, w czym pomaga pulsujący basik by mr. Keef. Heh - śmieszy mnie tekst, już pierwsza linijka rozwala:
I got nasty habits /I take tea at three - odnajduję w tym lekką dekonstrukcję tego wizerunku złych, groźnych, niegrzecznych Stonesów. Potem zaś mamy całą galerię dziwów, trochę głupawą, trochę psychodeliczną, jest chyba lekka beka z hipisów, jest seks, ale też w nietypowym kontekście (to służba domowa świntuszy!). Trochę prototyp "Bitch" z następnej płyty, tam chyba muzycznie bardziej to pulsowanie zażarło, ale i tutaj jest okej.
Jest coś wspaniałego w utworze tytułowym. To z kolei piosenka do czucia się dobrze. Jest coś pięknego w jej rozbujaniu, w tym jak ewidentnie czuje się, że sami muzycy dobrze czują się z sobą, w tym z jakim wdziękiem Charlie łupie w perkusję, Stu robi na pianinie to co zwykł robić najlepiej...Fajnie, że dorzucili tam, obok standardowego zestawu chwytów, ten jeden akordzik, który dodaje takie lekkie zagięcie, zanim wskoczymy o pół tonu wyżej i robi się normalnie (piszę to na czuja, może pieprzę trzy po trzy) - na początkach zwrotek, m.in. pod linijką o tsytskach. Ciekawe, że w tej całej brudno-sprośno-przyjacielsko-feelgoodowej
poetyce jest coś dylanowskiego, jakby Zimmerman postanowił, używając swojej całej poetyki napisać piosenkę, niemalże dosłownie, o dupie Maryni, a właściwie o, ekhm, ćpaniu i seksie - mam na myśli tę zwrotkę ze
steel guitar engagement, jaśminową herbatką i zasyfioną piwnicą. A może tylko mi się wydaje? Tak czy inaczej, jednocześnie słucham Dylana, i często tu i tam znajduję jakaś drobną inspirację, jakieś jego mrugnięcie.
Przeskakujemy na stronę B.
Midnight Rambler - nie zawsze robił na mnie wrażenie, chyba coś mi umykało, cały ten spektakl gdzieś mi umykało, może przez swoje bluesowe ubranko. Teraz dopiero zaczęło mnie to uderzać. Są tu rootsy zespołu, klimat bluesiarskiego jam session, ale wszystko to jest strasznie
gritty, trochę noirowe - a ta muzyka naprawdę PARUJE z gorąca, ta harmonijka, ten ewidentnie kryminalny klimat, przyśpieszenia tempa, naprawdę czuć ten oddech ramblera na plecach! Ostatnia linijka tekstu - brr...
You Got the Silver - znowu roots, teraz z wokalem Keitha! Podoba mi się ta prostota przekazu numerów, które on osobiście śpiewa -
You got my heart, you got my soul/You got the silver, you got the gold albo
I need a love to keep me happy albo
I'm gonna walk before they make me run - same konkrety
Tutaj podoba mi się niespieszność, podobają mi się te wszystkie bluesujące gitary - i przede wszystkim moment jak w 1:54 zrywamy się i lecimy!!!
Monkey Man ma skrajnie ELEGANCKI wstęp - idealny do wycięcia jakiegoś sampelka, albo na dżingiel
I'm a fleabit peanut monkey/And all my friends are junkies/That's not really true - dobrze, że są strony z tekstami, bo w życiu bym ze słuchu nie wyłapał ani nie odgadł jaką małpą jest narrotor
Heh, znowu autokomentarz do własnego wizerunku (tak jakby sami na niego sobie nie zapracowali...). Świetny utwór, chyba mógłby być bardziej doceniony - te funky, przybrudzone gitary, ogólne flow wszystkiego, wokal Jaggera (który potem ogłasza, że jest pizzą). Ale najbardziej lubię jak potem Richards gra sam ze sobą na gitarach, a on sobie bujają, bujają, tkają narrację, tutaj jakiś slajdzik, tutaj, luźniej, tutaj gęściej - a gdzieś po 2:30 robi się po prostu ŁADNIE (pianinko!)
You Can't Always Get What You Want - wielki finał!!! Nie będzie kabaretu, będzie chór!!! Trochę mnie rozwala pompa tego wszystkiego, kurwa, zachciało im się epickiego finału, no naprawdę
Ale jak to świetnie buja - ciekawe, że Charlie nie mógł tego złapać, Jimmy Miller musiał usiąść za bębnami i samemu towarzystwo rozbujać. Czasem nie łapie, czasem łapie - gruwem, stylowością, tego typowo stonesowskiego połączenia deszczu ze słońcem, a i dość charakterystycznymi obrazami, jakie namalowane są w tekście (czyżbym znowu musiał odwołać się do Dyla...nie no, już przekroczyłem limit odwołań do niego w tym poście). W sumie: jestem na tak.
Świetna płyta. Ma swój smak, charakter - dość różnorodne elementy są tu połączone dość spójnie. Ciekawe, że kiedy oni po latach grali koncerty, gdzie wskakiwał gościnnie Mick Taylor, i oglądałem to wszystko, widziałem, że minęło tyle lat, wszyscy się postarzeli, Keith jest już siwiutki jak gołąb - to naturalnie, lekko wzruszony myślałem o czasach, jak byli piękni i młodzi, i ta historia dopiero się pisała...i zawsze moje myśli wędrowały do tego konkretnego momentu, gdzieś przed i po Let it Bleed, do 1969 roku, do pożegnania z kolegą, który miał za daleki odlot i jego tragicznej śmierci, do młodziutkiego Taylora, który nagle wskoczył do najlepszego zespołu świata, do Keitha, który właśnie odkrył, jak chce grać, wycinał riffy na tej dziwnej, przezroczystej gitarze (a jeszcze nie był pół-zamroczony i zielony na twarzy), do wielkiej trasy w USA, Altamont. To jest dla mnie jakieś jądro historii tego zespołu, największy wzlot, ale jednocześnie jakiś kwaśny, obciążony różnymi problemami, nałogami, zdradami, śmierciami. Dziwne to wszystko, niejednoznaczne, dużo rzeczy do myślenia, zastanawiania się. Ale żeby nie zakończyć na zbyt poważnej nucie - czysto muzycznie, jeśli chodzi o jakieś wibracje, klimat, gruw, te ileś tam, zmieniających się jak w kalejdoskopie migawek z 1969, TO są po prostu najbardziej MOI Stonesi z tych 60 lat historii. Tyle