Dzisiejszy koncert za to bez najmniejszej wątpliwości mogę opisać w tym wątku. Był on czystym przeciwieństwem wczorajszych braci Oleś, nie dlatego, że tym razem naprawdę było na żydowską nutę (a bardziej nawet: żydowskiego pochodzenia), ale ze względu na charakter występu i tej muzyki: wczoraj było zero procent rozrywki, sto procent Artyzmu (wielka litera zamierzona, może nawet lekko ironiczna). Dzisiaj było sto procent rozrywki i niczego więcej nawet śladu.
Marcin Masecki i Eldar Tsalikov, dwóch panów, którzy ostatnimi laty siedzą sobie w Berlinie i muzykują. Jak powiedział Masecki, znają się od niedawna, ale było widać i słychać, że - przynajmniej muzycznie - poznali się jak łyse konie. Dzisiejszy program nazywał się "Tanga hebrajskie" i składał się z utworów napisanych w okresie międzywojennym, przez (cytując Maseckiego) "polskich Żydów / żydowskich Polaków", rozgrywających się w rytmie tanga. Przewinęło się wiele znanych melodii, od "Rebeki" po totalnie brawurowo wykonane "Upić się warto"*, atmosfera była kabaretowa, nieledwie jak z któregoś z przedwojennych teatrów, mimo, że nikt nie śpiewał, a wszystko rozgrywało się na fortepianie i klarnecie lub saksofonie. Publiczność reagowała żywiołowo, był świetny kontakt między ludźmi a prowadzącym koncert Maseckim (który gadał, ale bardzo oszczędnie), na koniec owacja na stojąco, przynajmniej znacznej części publiki.
Jak mówiłem, sto procent rozrywki i na zdecydowany plus, że ten koncert był dokładnie tym, czym miał być. Na minus może to, że nie jestem pewien, czy taka rozrywka jest akurat tym, na co bym najbardziej chciał pójść. Albo inaczej: fajnie by się tego słuchało, ale bym sobie książkę przy tym poczytał albo czegoś się napił, od czasu do czasu wychodząc na taras na fajka (gdybym palił
). A w warunkach siedzenia w zaciemnionym teatrze wolałbym coś, gdzie można się bardziej skupić na dźwiękach i, że tak powiem, przeżywać. Ale to w zasadzie mój problem, a nie zarzut wobec koncertu
Po raz kolejny wszelako żałowałem, że jestem sam, tu mogłoby się dzieciom bardziej podobać, niż mi (!).
Z racji proweniencji muzyków zasadne jest pytanie, czy był jazz? Był, ale zdecydowanie nie był to koncert jazzowy. Było tango, był ten klimat klezmersko-kabaretowy, i od czasu do czasu - zresztą bardzo fajnie - pojawiały się jazzowe akcenty, kiedy muzycy sobie bardziej płynęli i wywijali jazzowe zawijasy. I to była dobra proporcja, bo niekoniecznie byłbym przekonany do wynalazków typu jazzowe tango, to trochę jak jazzowy chopin or something
(też nie jestem przekonany).
Płyty ponownie bym nie kupił, ale zadowolony wróciłem wiadomo dokąd!
* Tsalikov imitował na klarnecie głos pijanego człowieka w sposób niesłychanie udatny, a Masecki wycinał na klawiaturze z wirtuozerią, przede wszystkim zaś razem dialogowali, a nawet wspólnie tańczyli, grając!
ps. Jeszcze jedna rzecz, czysto muzycznie: brakowało mi basów. Masecki grał tym razem nie na rozklekotanym pianinie, ale na dużym Steinwayu, ale jakoś nie wykorzystywał dołów. On w ogóle gra bardzo fajnie i charakternie prawą ręką, ale jego lewa mnie nie przekonuje. Wysoko grający fortepian plus wysokie dęciaki (saksofon był altowy) - wyraźnie przydałby się tam jeszcze kontrabas!