Hey! We are MUDHONEY from Seattle!!
Scenę z Seattle można bardzo łatwo podzielić na dwie grupy. Do pierwszej należeć będzie Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden i Alice In Chains, czyli zespoły, które zdobyły status megagwiazd. Grupa druga to chociażby Screaming Trees, Tad czy Mudhoney. Niby znane, niby zasłużone, ale nigdy nie okupujące szczytów list przebojów. Mudhoney powstał po rozpadzie Green River na początku 1988 roku. Prócz jednej zmiany składu działają do dzisiaj.
Niniejszym chciałbym założyć temat poświęcony zespołowi Mudhoney, najbardziej niedocenionemu zespołowi pierwszej fali grunge’u.
„Superfuzz Bigmuff” [1988]
Debiut. Najpierw pojawił się singel „Touch Me I’m Sick”, później epka „Superfuzz Bigmuff”, która w 1990 roku została uzupełniona o nagrania z singli i ponownie wydana pod nazwą „Superfuzz Bigmuff Plus Early Singles”. Od tej płyty należy rozpocząć opis dyskografii, gdyż właśnie tutaj zostały umieszczone najwcześniejsze nagrania zespołu. To co dociera do naszych uszu to w zasadzie brudna muzyka punkowa z silnymi wpływami The Stooges. Tytuł płyty został wzięty od nazwy legendarnych efektów gitarowych, które charakteryzują się brudnym i chropowatym dźwiękiem. I taka jest ta płyta. Kilkanaście kompozycji bardzo podobnych do siebie. Zespołowi chodzi głównie o wygenerowanie wysokoenergetycznej mieszanki muzycznej. Na tej płycie udaje im się to doskonale. Najbardziej znanym reprezentantem tej płyty jest „Touch Me I’m Sick”, esencja stylu uzyskana już na pierwszym wydawnictwie. „Superfuzz Bigmuff” można traktować jako pierwszy artystycznie doskonały manifest grunge’u.
Ocena: *****
„Mudhoney” [1989]
Pierwsza regularna płyta długogrająca nie przynosi wielkich zmian ani muzycznych ani brzmieniowych. Nic dziwnego, gdyż materiał powstawał równolegle do „Superfuzz Bigmuff”. Zespół zaproponował więc kolejną porcję utworów, które stały się wizytówką ich muzyki. „This Gift”, „Here Comes Sickness”, „You Got It” czy „Dead Love” prezentują to samo zadziorne, garażowe granie uskuteczniane dotychczas na małych płytkach i singlach. Cała płyta jest chyba jednak mniej duszna niż „Superfuzz Bigmuff”. Z kolei „Come To Mind” zawiera sporo elementów tego, co później na stałe stanie się kolejnym wyróżnikiem stylu, czyli sporo bluesa oraz psychodelii. Niemniej jednak ze względu na podobne podejście do tematu jak na poprzedniej płycie ocena trochę niższa, co wcale nie znaczy, że to dużo gorszy album.
Ocena: ****
„Every Good Boy Deserves Fudge” [1991]
Pierwszym sygnałem zmiany są dźwięki Hammonda pojawiające się w otwierającym utworze. „Generation Genocide” pokazuje, że zespół zamierza modyfikować styl wypracowany do tej pory. Po tym wstępie zespół przywala świetnym „Let It Slide”, po czym przechodzi do dziwnie kroczącego „Good Enough”. „Into The Drink” został interesująco wzbogacony o brzmienia gitary akustycznej, „Broken Hands” to piękna wolno rozkręcająca się opowieść z zawodzącym Armem na pierwszym planie, a „Move Out”, dzięki harmonijce ustnej, prezentuje się jako przepięknie korzenny blues. Wydaje mi się, że „Every Good Boy Deserves Fudge” to płyta najbardziej bogata brzmieniowo, Mudhoney cały czas kombinuje, próbuje urozmaicić swój styl. I dobrze, bo dzięki temu powstała doskonała płyta, chyba jedna z najlepszych w ich dorobku.
Należy też wspomnieć, że ten album, podobnie jak poprzednie, nagrany został dla legendarnej wytwórni Sub Pop. W międzyczasie o Seattle stało się głośno, więc jeden z majorsów postanowił wziąć pod swoje skrzydła Mudhoney. Wielkich pieniędzy nigdy z tego nie było, a po kilkunastu latach zespół wrócił do macierzystej wytwórni.
Ocena: **** ½ (ale chyba powinno być *****)
“Piece Of Cake” [1992]
Całość rozpoczyna udawane techno, które może budzić skojarzenia z polską… Ścianką. Klawisz, pogłosy, wokal za mgłą. To jednak tylko krótkie intro prowadzące do typowego mudhoneyowego czadu, choć „ściankowe” patenty mrugną do nas jeszcze kilka razy. W porównaniu z poprzednim albumem nie ma wielkich zmian jakościowych, nie ma fajerwerków, nie ma niespodzianek. Zespół penetruje znane rejony co jakiś czas generując swoje klasyczne utwory, czego najlepszym dowodem krótki, agresywny „Suck You Dry”, największy „przebój” na tej płycie. „Piece Of Cake” powstał już dla Reprise, ale nie przyniósł spektakularnych hitów na miarę „Smells Like…” czy „Jeremy”. Dodać należy, że w przyszłości nic takiego również nie będzie miało miejsca.
Ocena: ****
“Five Dollar Bob’s Mock Cooter Stew” [1993]
Mała przystawka, właściwie nic wielkiego, bo ledwie 23 minuty grania z jednym utworem z poprzedniej płyty nagranym ponownie. „Make It Now Again” zyskało bardziej psychodeliczną oprawę. Wszystko dzięki kosmicznie zakręconym gitarom. Flangery, phasery, overdrive, delay… Epka na pewno nie należy do wydarzeń epokowych, ale przyjemnie się tego słucha. W 2003 roku cały materiał został dodany do wznowienia „Piece Of Cake”. Cały urok małej płytki polega jednak na tym, że funkcjonuje samodzielnie i jest krótka…
Ocena: *** albo *** ½
“My Brother The Cow” [1995]
Recenzowanie każdej kolejnej płyty Mudhoney staje się coraz trudniejsze. Ten zespół porusza się po jasno określonym terenie, a styl raz wypracowany na dotychczasowych płytach nie ulegnie niespodziewanemu przedefiniowaniu. Wydaje mi się jednak, że nie można ich wrzucić do jednego worka z Motorhead czy Iron Maiden, bo mimo jednorodności stylistycznej nie pojawia się syndrom zjadania własnego ogona. No, w każdym razie ja tego nie słyszę.
Kolejny album niespodzianek oczywiście nie przynosi, ale trzeba przyznać, że to chyba najlepsza z płyt nagranych dla Reprise. Niby bardzo podobna, ale słucha się tego wybornie. Jest kolejna porcja koncertowych hitów takich jak „Judgement, Rage, Retribution And Thyme”, „Into Yer Shtik” czy „F.D.K.”, jest i odlotowy, pełen saksofonowych szaleństw „1995”, który zamyka całość. Niewiele ponad 40 minut wybornego grania (nie liczę bonusa „woC ehT rehtorB yM”, czyli całej płyty zaprezentowanej od tyłu). Trzeba nadmienić, że ten album kończy bardziej znane dzieje Mudhoney, o dalszych poczynaniach nikt raczej się już nie rozpisywał, mało kogo to interesowało. Zmieniły się czasy, nastąpiła zmiana warty.
Ocena: **** ¼
“Tommorow Hit Today” [1998]
Ostatni album nagrany z Mattem Lukinem na basie, ostatni nagrany dla Reprise. Słuchając tej płyty i patrząc na jej okładkę można dotrzeć do jej sedna. Garaże, brzydkie budynki i ich piwnice, tam jest miejsce dla takich właśnie zespołów. Wilgoć, brud, gniew, rozgoryczenie, brak słońca, stare wzmacniacze oraz gitary, a do tego kilka wypitych browarów. W takich warunkach musiała chyba powstawać muzyka tego zespołu. Nie ma w tym radości, uśmiechu czy jakiejś nadziei. I nie chodzi tu tylko o ten album, bo powyższe słowa dobrze charakteryzują całą twórczość Mudhoney. Jeśli chodzi o zawartość muzyczną, to ten album jest kontynuacją poprzedniej płyty, ale mocniej podbitą bluesem i chyba znacznie bardziej poważną. Kolory z poprzedniej okładki wyblakły.
Ocena: ****
“Since We’ve Become Translucent” [2002]
Nowy wiek, nowy skład i mocne rozpoczęcie nowej płyty. „Baby, Can You Dig The Light?” to podróż w nieznane, czyli znów psychodeliczny odlot dodatkowo uzbrojony w saksofon oraz klawisze. Tak, lubię taki Mudhoney. Takie kawałki podsuwają jednak niezbyt często, w niezbyt dużej ilości, może jeden na płytę. Po pierwszym odlocie wracamy do domu. I do sprawdzonego grania i do macierzystej wytwórni, dla której nagrywają od tamtej pory. Da się jednak zauważyć jedną zasadniczą zmianę. Dęciaki. Są w pierwszym utworze, pojawiają się też w „Where The Flavor Is”. Ubarwiają całość, wprowadzają trochę nieznaną dotąd przestrzeń. Reszta materiału w zasadzie w starym stylu. Obecność nowego basisty, Guya Madissona, nie jest wyczuwalna. Gra tak jak poprzednik. I dobrze.
Ocena: *** ½ (powoli pojawia się zmęczenie związane z odsłuchem całej dyskografii)
“Under A Billion Suns” [2006]
Kolejna płyta na którą trzeba było czekać aż 4 lata. Tym razem trąby rozszalały się na dobre. Jest ich więcej, są bardziej zdecydowane, mocniej ingerujące w całość. Nie jest jednak aż tak, żeby to one stanowiły trzon kompozycji, tutaj nadal mamy mocne garażowe granie, choć nie da się ukryć, że dęciaki je trochę zmiękczają. Nie ginie przebojowość obecna zwłaszcza w „Empty Shells”, sporo zadziorności jest w „Hard On For War”, gdzie zespół brzmi bardzo mocno, zwłaszcza fragmenty riffowego grania.
Pamiętam, że podczas pierwszych odsłuchów płyta wchodziła nie najlepiej. Powstało nawet we mnie wrażenie, że jest po prostu słaba. Okazało się jednak, że to ja byłem słaby i nie potrafiłem poświęcić jej odpowiednio dużo czasu. Warto, bo jest inaczej.
Ocena: ****
“The Lucky Ones” [2008]
“The Lucky Ones” to jak do tej pory ostatnia studyjna płyta Mudhoney. Została nagrana w trochę inny sposób niż dotychczasowe. Po pierwsze jest jeden gitarzysta. Wszystkie partie gitary wykonuje Steve Turner, a Mark Arm tylko śpiewa. Wiadomo, że w studiu nie ma to znaczenia, ale kawałki z tej płyty na żywo to niesamowita energia. Po drugie zespół nagrał ten materiał w bardzo krótkim czasie. Po trzecie nie ma już dęciaków. Po czwarte świetnie brzmi tu perkusja. Słychać małą zakurzoną salę prób. Po piąte płyta jest krótka dzięki czemu nastąpiła kondensacja mocy. Po szóste są tutaj świetne kawałki i moim zdaniem hit pogania hit. I to wszystko złożyło się na bardzo mocny materiał. Jest niezwykle surowo. Jak ten materiał prezentuje się na tle poprzednich? Stylowo, szlachetnie oraz zaostrza apetyt na kolejne płyty.
Ocena: **** ¼
“March To Fuzz” [2000]
Typowy debeściak. Pierwszy dysk to przelot po regularnej dyskografii, a dysk drugi to ciekawostki rozsiane na singlach, składankach i nie wiadomo skąd jeszcze wygrzebane. To pierwsza płyta Mudhoney jaką kupiłem i z tego powodu sentyment pozostaje. Trzeba jednak przyznać, że materiał podstawowy został odpowiednio dobrany, a drugi dysk sprawia, że po zapoznaniu się z całą oficjalną dyskografią wydawnictwo nadal nie straciło swojej wartości. Jeśli ktoś chciałby esencję, to trudno wyobrazić sobie lepszy wybór. No, może jeszcze tylko „Superfuzz Bigmuff”.
Ocena: **** (ale w kategorii najlepsze „the best of” płyta należy do ścisłej czołówki)
W październiku ubiegłego roku miałem przyjemność widzieć ten zespół na żywo. W moim prywatnym rankingu koncertowym są na podium. To było prawdziwe mistrzostwo świata. Nie będę się jednak powtarzać, bo recenzja znajduje się w dziale koncerty. Jako ciekawostkę dodam, że wczoraj zespół obchodził urodziny. Stuknęło im 22 lata.