Przeżywam ostatnio bardzo dziwną i mało zrozumiałem, nawet dla mnie samego
fascynację. Postanowiłem więc napisać o niej kilka słów.
Chodzi o zespół Jan Kowalski z Wrocławia.
Zaczęło się to tak: jakiś czas temu miałem srogiego kaca. Co tu dużo gadać - miesiące zamknięcia z powodu pandemii, sprawiły, że lekkie liźnięcie imprezowego życia (czyt. konsumpcja napojów wyskokowych) ujawniła mocno, że moja tolerancja na tego typu używki, znacznie spadła, a co za tym idzie, poimprezowy "the day after" był dość ciężki i niemiły. Na szczęście miałem wolne, więc mogłem spędzić go śpiąc, pijąc wodę itd. Dodajmy, że byłem wtedy w stanie, który Marcin Świetlicki opisał w wierszu "Delikatnienie". W pewnym momencie, kiedy czułem się odrobinę lepiej (a przy tym wciąż zdelikatniony) trafiłem, zupełnie przypadkowo, na
TEN TELEDYSK.
Być może gdybym był w innym nastroju i stanie, kompletnie by mnie to nie obeszło. Ot, jakaś polska zapomniana osiemdziesiona jakich wiele. Ale że byłem zdelikatniony, to...dość mocno mnie zafrapował.
Całość wydaje się być absolutnie wzorcem i ideałem z Serves osiemdziesionowego teledysku z PRL, aczkolwiek z klimatów raczej "new wave awangarda" niż typowy pop. Tym niemniej wciąż jest to rzecz bardzo, bardzo, bardzo utrzymana w duchu swojej epoki. Czegóż tam nie mamy?
- w teledysku akcja wydaje się być w pełni losowa, ale też widać, że reżyser/scenarzysta podeszli do sprawy ambitnie i polecieli NA PEŁNEJ. Wąż grający główną rolę, siłowanie się na rękę, kobiety w cokolwiek egzotycznych strojach i fryzurach, jacyś zawodnicy sumo, wampiryczna facjata gitarzysty, zrzucenie faceta z wąsem w oczojebanej, żołtej marynarze z wieżowca...
- ...a to wszystko w 100% polskiej rzeczywistości AD 1984: jest Polonez, są blokowiska, a wszystko w klasycznie osiemdziesionowych kolorach;
- efektu dodaje fakt, że teledysk jest w jakości typu "psu z buzi wyjęte", a na dodatek basista grupy wrzucił go na yt w taki sposób, że chyba filmował ekran, na którym to odtwarza i dopiero wtedy umieścił w necie, co dodaje całości specyficznej quality: nawet jak ogląda się to dzisiaj na youtube, to ma się raczej wrażenie, że obcujesz z jakimś wspomnieniem z przeszłości, które bardzo rozmyte i niejasne zapisało ci się w bani;
- sądząc po kanale na yt owego byłego basisty grupy, który wrzucił to wideo, wyemigrował on z Polski do USA i produkuje tam biżuterię - też bardzo osiemdziesionowa historia, co by nie mówić...
Co ważniejsze jednak: dość mocno zafascynowała mnie warstwa muzyczna tego utworu. Na papierze wygląda to znowu klasycznie, aż do bólu osiemdziesionowo: absolutnie słyszalna fascynacja The Police + saksofon + absolutnie teatralna, over the top wokalistka, porównywana do Kory, ale mi bardziej kojarząca się z, dajmy na to, Niną Hagen czy kimś w tym stylu.
Muszę jednak powiedzieć, że w pewnym sensie, poruszyła mnie kultura muzyczna zespołu Jan Kowalski. Wiadomo, fascynację The Police przeżywali wtedy w Polsce prawie wszyscy rockmani. Lady Pank, OZ, czasem Maanam, czasem Janerka itd. Ale większość jednak robiła to dość powierzchownie, albo wybierała ze stylu tej grupy tylko niektóre elementy i kopiowała je w trochę uproszczony sposób. A tutaj słyszę, że mamy gości, którzy ewidentnie bardzo skumali mechanikę grania Copelanda, Summersa i Stinga, i wyciągają z niej nawet mniej oczywiste elementy. Już samo wejście werbla na początku i to jest jak zagrane każe sądzić, że to hoho, fachowiec gra. A później: rozmywające się, rozpływające i latające dookoła dźwięki gitary, która bada przeróżne tropy harmoniczne, niby minimalistyczny, ale bardzo czujny, fajnie grający bas, i bębniarz z tym wysuniętym, jasnym, mocnym werblem ala wspomniany Copeland, świetnie operujący pauzami i talerzami. Słychać, że ten trzon instrumentalny świetnie się kuma, czuje, uzupełnia i naprawdę ogrywa ten aranż absolutnie koronkowo, tworząc ciekawą mozaikę z trzech instrumentów. A na tym wszystkim, tak dla odmiany, saksofon i ta ejtisowa wokalistka. Byłem na swój sposób zafrapowany!
A potem zerknąłem na skład, poczytałem o historii grupy i już trochę więcej skumałem. O małżeństwie Szczęchów (saksofonista i wokalistka) niewiele mi wiadomo, natomiast cała reszta, to taka śmietanka instrumentalistów z Wrocławia z tamtych czasów: faceci, którzy od lat grali rocka, bluesa, jazz itd. Aleksander Mrożek szczególnie jest tu znaną postacią: grał na pierwszych Porter Bandach, potem z Trojanowską itd. Sekcja (Roman Tarnawski i Ireneusz Nowicki) grała z kolei w takim blues rockowym zespole Cross, gdzie (w momencie wygnania z Budki Suflera) śpiewał niejaki CUG. Więc wyobrażam sobie to trochę tak: jest takich kilku doświadczonych gości, którzy stwierdzają, że klimat się zmienia, nadeszły czasy Lady Panków, Maanamów, no i The Police, więc też założą taki bardziej new wave zespół, i skumali się w tym celu ze śpiewającą p. Małgorzatą. Może i koniunkturalizm, ale jak słyszę jak Mrożek gra te zakręcone gitarki, to w pełni mu to wybaczam
Potem zespół nagrał płytę
Inside Outside Songs. Gdzieś tam przewijali się przez obrzeża list trójki i telewizyjnych list przebojów, ale rzecz nie chwyciła. Chyba jednak całość była zbyt zakręcona, zbyt niezjadliwa, dla tych fanów Maanamów i Lady Panków, a przy tym chyba ze 2-3 lata spóźnili sie na największy boom polskiego rocka. No i zespół się rozpadł, no i cześć. Szkoda, bo trochę jestem pod wrażeniem. Owszem - dużo tu manieryzmów, dziwnych rzeczy, i czasem nawet ja wysiadam. Ale kurde: jakoś frapuje mnie ta formuła, którą z grubsza powyżej napisałem (dodać trzeba tutaj element, który akurat średnio rozumiem: baaaardzo zakręcone są również teksty, część zresztą o zabarwieniu erotycznym). I chyba kilku numerów np. otwierający całość "Perfidny Walc" albo "Głowa na poduszce..." zostanie ze mną na dłużej. Pokręcona jest ta polska muza