Cat Stevens, syn Greka i Szwedki, ale bardziej Greka (nie udawaj Greka, nie kolanuj Szwedki) był w moim domu od najmłodszych lat zawalidrogą, bo tata go lubił i musiałem go z nim słuchać, żeby doleciało do
Please Please Me, które było na taśmie za nim (a czasem i tata zdanżał wyłączyć przed I Saw Her Standing There i całe popołudnie na nic). Przez całe życie przypatruję się mu mu krówka z boku i dlatego napiszę tak jak widz, powiedz: czy tak? Szczerze, prosto z wiaduktu, że go krówka nie znoszę.
No może nie do końca.
MATTHEW AND SON (1967) ***
song: I’ve Found a Love
Znałszy tego aksamitnego barda bardzo się zdziwiłem gdy raz kupiłem tacie skłahankę Cata na kasecie, a tam wyskoczył Matthew and Son, dość rozbuchany z trąbkami. Numer tytułowy i następny po nim I Love My Dog wyczerpują potencjał hitów na debiucie, a potem jest różnie. Here Comes My Baby lepiej opracowali the Tremeloes posługując się żywiołowymi okrzykami i gwizdaniem w tle, czyniąc z przeciętnego lamenciku w średnim tempie żywiołowo-ironiczny grymas. Im dalej w las płyty tym zresztą więcej orkiestrowych tutti i łez, ale między utworami średnimi zdarzają się małe perełki typu I’ve Found a Love ze zmianami tempa i ładnymi dwugłosami. Całość jednak raczej tylko dla miłośników młodego Wodeckiego, niewiele dżwięków świadczy o tym, że to rok 1967.
NEW MASTERS (1967) *** i ¾
Song: Lovely City
Niby podobny styl, dużo trąbek i westernowych smyczków do beatowych podkładów. Ale coś się zmieniło na lepsze: melodie są bardziej wyrafinowane a i w samych kompozycjach jakby więcej poszukiwań, co dziwi w świetle wyznań samego artysty, który narzekał na stylistykę w którą go wepchnięto i sprytnie wyplątał się z uwierającego kontraktu. Najbardziej znany przebój z tego zestawu to oczywiście The First Cut Is the Deepest, ale można na płycie znaleźć piosenki co najmniej mu dorównujące, np. antypsychodeliczny Lovely City (zupełnie jakby jakiś numer Thomasa z pierwszych płyt Moody Blues). W niektórych utworach takich jak Smash Your Heart czy Blackness of the Night wyraźnie prześwituje styl Cata Stevensa z lat 70-tych, ale produkcja przez cały czas popowa a teksty niezobowiązujące.
MONA BONE JAKON (1970) **** i ¼
Song: Katmandu
Po dwuletniej przerwie spowodowanej przez gruźlicę (!) Cat Stevens wrócił z brodą jako bard mniej więcej poezji śpiewanej. Oczywiście na poprzednich płytach znalazłoby się kilka piosenek tylko do akompaniamentu gitary akustycznej (The Tramp, Hummingbird), a i na tej płycie słychać niekiedy perkusję i rockowe tło, ale wyraźnie zmieniła się filozofia grania, choć może nie aż tak dramatycznie jak się to czasem przedstawia. O ile na poprzednich płytach Stevens raczej wdzięczył się do publiczności błagając o zakup singla czy longa tutaj mamy już do czynienia z wyraźnie konfesyjnym charakterem całości – słychać, że człowiek otarł się o śmierć i nie ma ochoty na pierdoły (napisał w szpitalu 40 numerów, stąd tak szybko po sobie wyszły następne trzy alby). Na pierwszym planie wyraźnie głos i tekst ma ciężar, choć jego talentów pisarskich bym nie przeceniał – w tym wszystkim jednak bywa całkiem sporo banału. W ogóle różnie to z tymi balladami jest u mnie, niektóre mi się już znudziły (Lady d’Arbenville) inne w ogóle jakieś gupkowate (Pop Star). Mimo wszystko jednak TO jest mój ulubiony album Cata Stevensa. Z pierwszych 7 numerów wyróżniam Trouble, Maybe You’re Right i żywiołowy I Think I see the Light. Jednak prawdziwy skarb stanowią dla mnie ostatnie cztery utwory. Najpierw cudownie pojemne Katmandu z fletem Petera Gabriela (tylko co tu nagle robi
old Satan’s tree w tekście?), potem postpsychodeliczna linearna miniaturka Time z jakimś klawiszem od tyłu, potem znowu pełno przestrzeni w Fill My Eyes i na koniec słodycz Lilywhite z jakże inaczej użytą orkiestrą niż na pierwszych dwóch albumach. Odblaski słońca na wodzie, nieciemna zieleń i nenufary. I te smyczki długo długo nie gasną w wyciszeniu, przepiękne.
TEA FOR THE TILLERMAN (1970) ****
Song: On the Road to Find Out
Jeden z dwóch największych klasyków Cata. Oczywiste hity to Wild World i Father and Son. Dość znane są również Sad Lisa i Hard Headed Woman. Ja oczywiście doszukałem się bardziej ujmujących numerów w dalszej części: On the Road to Find Out, Into White i - na koniec - jeszcze bardziej linearna miniaturka niż Time: Tea For The Tillerman (tu się naprawdę nie powtarza ani jedna linijka!) Po prostu poezja śpiewana, bardziej śpiewana niż poezja.
TEASER AND THE FIRECAT (1971) **** i ¼
Song: The Wind
Płyta bardzo podobna do poprzedniej i jeszcze poprzedniej, chyba nawet najspokojniejsza, choć tak naprawdę można by z powodzeniem obytrzy przemieszać i niewiele by się zmieniło jeśli chodzi o stylistykę (może tutaj wszystko lekko lepiej brzmi, słychać większy budżet). Równiejsza niż
Jakon choć bez aż tak rozwalających mnie numerów jak tamta. Tym razem żelazne przeboje reprezentują Moonshadow, Peace Train, Tuesday’s Dead, Rubylove oraz – przede wszystkim – Morning Has Broken. Właściwie żadna piosenka nie odstaje a i hity z tego albumu wydają się mieć wyższą endurancję niż np. taki Wild World, którego ja już nie trawię. Jeśli ktoś nie zna i się chciałby zainteresować Catem Stevensem to proszę zacząć od tej płyty (ostatnio widziałem w poznańskim Art. Rock Cafe za 25 zł., jeśli tam tylko tyle kosztuje to spodziewam się że można dostać i za pierwszą dwudziestkę złotych)
CATCH BULL AT FOUR (1972) *** i ½
Song: The Boy With a Moon and Star On His Head
Płyta o dziwnym tytule (nawiązującym bezpośrednio do buddyzmu Zen) jest już zapowiedzią kolejnego poważnego zwrotu stylistycznego. Pożegnaniem z dawnymi balladami jest długa opowieść o chłopcu z gwiazdami na głowie (podobno oparta o jakąś dalekowschodnią legendę) a reszta już zmierza ku takiemu wygładzonemu soulowi, więcej jest pianina niż gitary, trochę syntezatorów. Głos Cata bardziej zachrypnięty i natarczywy, całość jest chyba świadectwem pewnego zagubienia stylistycznego i duchowego i ja już wysiadam z tego pociągu pokoju, na kolejnych albumach będzie jeszcze więcej klawiszów, krzyków i babeczek w chórkach.
Po tej płycie było jeszcze pięć innych (z tych nowszych albumów szerzej pamiętany jest właściwie tylko numer Oh! Very Young i może cover Sama Cooke'a Another Saturday Night), potem Cat Stevens topił się w morzu i obiecał Bogu, że jeśli go uratuje, będzie mu służył. Nazwał się Yusuf Islam i to był początek dość radykalnego okresu muzułmańskiego w życiu muzyka, niestety nie bardzo w twórczości. Nagadał trochę głupot (na szczęście potrafił się później do tego przyznać) ale co najważniejsze na dwadzieścia kilka lat wycofał się w ogóle z grania na gitarze (ocenił że Koran zakazuje używania instrumentów strunowych, potem mówił, ze było to odczytanie heretyckie). Miał wprawdzie wystąpić na Live Aid, ale jego wejście wypadło z programu bo przedłużył się – zapewne zapierający dex dexter – występ Eltona Dżona. Potem nagrał jakiś album edukacyjny dla muzułmańskich dzieci, w końcu jego syn przyniósł do domu gitarę i Cat wrócił albumem
An Other Cup (niestety mnie to nie zachwyciło, jakoś bez ognia). W międzyczasie usłyszeliśmy o nim na kazaniu we Free Church of Scotland gdy Rev’rend podał go – pośród woalek i landrynek - jako przykład błędnego odczytania głosu Boga (ilustracja do historii o Helim i Samuelu). Niedawno wyszła jakaś jeszcze nowsza płyta. Od czasu do czasu Yusuf bierze gościnny udział w sesjach innych znanych muzyków i z godną podziwu gorliwością przekazuje zarobione w ten sposób pieniądze na (dziecięce) cele charytatywne.
Na koniec jeszcze o dwóch znanych mi DVDich:
Live In London 1971 *****
Czasem puszczają to na TVP Kultura – dla mnie cudo: fragmenty dwóch występów telewizyjnych, których największą zaletą jest kameralny skład. Catowi towarzyszy tylko wierny Alun Davies na gitarze i w chórkach oraz bębniarz/basista/przeszkadzajkarz. Nawet ograne do cna numery mnie tu urzekają pomimo ciągłych kłopotów ze strojeniem. Jak świetnie wyszło kameralne Changes IV! I Love My Dog również nie odstaje klimatem od utworów pogruźlicznych. Super rzecz.
Majikat **
A tu zupełne przeciwieństwo - koncert z 1976, przeładowany muzykami, zupełnie bez tego nieokreślonego ODLEGŁEGO pierwiastka z 1970 roku. Najlepiej widać to na przykładzie Fill My Eyes z
Jakon, w którym w ogóle nie ma przestrzeni. Jeśli komuś podoba się późny Cat to może warto, dla mnie duże rozczarowanie.
na koniez szpila w serce MAQa: wolę Time Cata Stevensa niż Pink Floyd