Ultima Thule

Forum fanów Armii i 2TM2,3
Dzisiaj jest wt, 23 kwietnia 2024 21:50:20

Strefa czasowa UTC+1godz. [letni]




Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 211 ]  Przejdź na stronę Poprzednia  1 ... 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11 ... 15  Następna
Autor Wiadomość
 Tytuł:
PostWysłany: czw, 06 października 2011 19:45:47 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 26 stycznia 2009 21:04:57
Posty: 14022
Skąd: ze wsi
robertz pisze:
Wyjdzie na to, że się czepiam

eee tam... :D
robertz pisze:
Ja w ogóle bardzo lubię nagrania koncertowe, bo - mimo częstych niedoskonalości muzyczno-realizacyjnych - pokazują muzyków przy pracy, w trakcie tworzenia, wynajdywania i rozwijania nowych pomysłów.

Tez bardzo lubię nagrania koncertowe - zwłaszcza i raczej jazzowe. Może trochę z innego powodu, jeśli Cię dobrze zrozumiałem. Dla mnie sesja nagraniowa czy koncert o tyle są doskonalsze o ile lepiej potrafią doprowadzić mnie do szaleństwa. :oops:

Moje podejście do muzyki jest raczej ekstatyczne niż analityczne. Jestem ukrytym na widowni dzikusem. O tyle to dziwne, że rzadko udaje mi się zrealizować w moim dużym ciele to szaleństwo, które rwie ducha. ... no... dusza ochocza, ale ciało leniwe.... ;)
Dlatego raczej mnie nie interesuje dawka łapek nietoperza i ilość kwiatu paproci w miksturze. Ona ma mieć moc, i tyle.
Oczywiście piszę to nie polemicznie do Twojego podejścia, tylko informacyjnie-koleżeńsko. :D

Z tego powodu drażnią mnie tejki. Bo czuję się jak by mi z ust wyciągano fajkę pokoju zanim porządnie się nią sztachnąłem. Lubię jak muzycy wejdą i ja lubie wtedy wejść... i iść ... iść... iść.... no... dalekoooo. To jest to. A gdy widzę tę kuchnię, to mógłbym zacząć myśleć..." uuuu a tu ten chorus w love supreme zbudowany jest na banalnym trytonie i tylko przesunięcie rytmiczne sprawia, że wygląda innowacyjnie"..... ojejejejejejejjjjj NIE!!! NIE!!! NIE!!! PO TRZYKROĆ NIE1

robertz pisze:
Jazz, czy inna muzyka, w której tak istotny jest element improwizacji, nie da się zamknąć na płytach, choćby najwspanialszych. Mam wrażenie, że dla prawdziwie twórczych muzyków płyty to tylko zapis pewnego etapu poszukiwań, a nie skończone, pomnikowe dzieła, przed którymi należy bić pokłony

Ja tam wolę bić pokłony. ;) , a co sobie tam o tym muzyk myśli to jego sprawa. Prawdziwie wielkie płyty nie mówią mi nic o etapach, chociaż bez wątpienia takimi etapami są, co czuć, ja odczuwam to bardzo melancholijnie; one mnie chwytają za serce jak jakiś jego atak, czy coś takiego.
robertz pisze:
W momencie gdy na rynku ukazuje się płyta, artyści, którzy ją nagrali są już często zupełnie gdzie indziej.

Jasne. Ja mam tak przy pierwszych dźwiękach Blue Trane, zawsze gdzieś indziej mnie niesie. ;)
robertz pisze:
piękne czasy, gdyby tak jeszcze więcej na żywca dalo się słuchać...

mówisz?
;)

_________________
un tralala loco


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pt, 07 października 2011 09:09:02 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
czw, 03 grudnia 2009 10:47:39
Posty: 485
Pietruszka pisze:
Moje podejście do muzyki jest raczej ekstatyczne niż analityczne.

Jedno nie wyklucza drugiego, a nawet rzekłbym, że się uzupełniają. Moja pierwsza i podstawowa reakcja na muzykę jest również emocjonalna, i ciało reaguje mimowolnym stukaniem palcami, przebieraniem nogami, gibaniem się, by w końcu zastygnąć w niemej ekstazie z rozdziawioną gębą :D Późniejsza ewentualna analiza nie odbiera mi przyjemności słuchania, nie odbiera magii, a często nawet ją wzmaga, bo z tego samego przepisu każdemu wyjdzie inne danie :mrgreen: a ja czasem lubię popatrzeć jak wygląda gotowanie, chociaż sam za gary się nie biorę. A w większości przypadków muzyka w ogóle, a improwizowana w szczególności, wymyka się jakimkolwiek analizom. Ja mam tak na przykład z niemalże mistyczną muzyką Undivided - ale to do innego wątku ;)

Pietruszka pisze:
Prawdziwie wielkie płyty nie mówią mi nic o etapach, chociaż bez wątpienia takimi etapami są (...)

Rzadko kiedy te wielkie, przełomowe, pomnikowe płyty pojawiają się znikąd, jak przysłowiowy grom, one po prostu dojrzewają i ten proces dojrzewania mnie osobiście fascynuje.

Kłopot z pomnikami polega na tym, że nie są żywe. Czy Coltrane to tylko Giant Steps, My Favorite Things i A Love Supreme? Czy Davisa da się zamknąć w Kind of Blue i Bitches Brew? Czy Louis Armstrong to Hot Five/Seven, których i tak nikt nie słucha, bo to staroć straszliwy, czy może wyszczerzony Wonderful World, który znają wszyscy? Czy bez Ornette Colemana nie byłoby (F)free (J)jazzu? Czy Brotzmann od czasu Machine Gun wciąż nagrywa tą samą płytę?

Te płyty/nagrania są genialne i wciąż mają potężną siłę rażenia, i do "niezbędnika inteligenta" nadają się znakomicie ;) Czemu jednak Coltrane na koncertach w Europie (patrz Live Trane) grał - i to nie raz, a w Sztokholmie nawet dwa razy w ten sam wieczór :!: - My Favorite Things a nie Giant Steps? Przecież ten drugi to też hit, no i kompozycja własna, i przecież Naima z tej samej płyty pojawia się kilkukrotnie...

Mógłbym tak długo, ale nie sądzę, żeby to kogokolwiek poza nami interesowało :wink: więc tylko na koniec powtórzę za Tobą:
Pietruszka pisze:
Oczywiście piszę to nie polemicznie do Twojego podejścia, tylko informacyjnie-koleżeńsko.

_________________
Robert Skruszony


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pt, 07 października 2011 09:29:27 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 15:59:39
Posty: 28014
E, Panowie, nie ograniczajcie się w dyskusji! :)

_________________
Tygrysie, tygrysie - czemu chodzisz w dresie?


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pt, 07 października 2011 10:03:40 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 00:22:22
Posty: 26664
Skąd: rivendell
robertz pisze:
ale nie sądzę, żeby to kogokolwiek poza nami interesowało

....a Mamoniowa ? :D

_________________
ooooorekoreeeoooo


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pt, 07 października 2011 13:23:03 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
czw, 03 grudnia 2009 10:47:39
Posty: 485
elrond pisze:
....a Mamoniowa ?

"Nikt tu nikogo pod pistoletem nie zatrzymuje, wprost przeciwnie - ja tu siedzę z prawdziwą przyjemnością." :mrgreen:

_________________
Robert Skruszony


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pt, 07 października 2011 13:25:08 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 00:22:22
Posty: 26664
Skąd: rivendell
:D :piwo:

_________________
ooooorekoreeeoooo


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pt, 07 października 2011 22:06:00 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 26 stycznia 2009 21:04:57
Posty: 14022
Skąd: ze wsi
Wyjdzie na to, że się czepiam
robertz pisze:
Pietruszka pisze:

Moje podejście do muzyki jest raczej ekstatyczne niż analityczne.


Jedno nie wyklucza drugiego

robertz pisze:
A w większości przypadków muzyka w ogóle, a improwizowana w szczególności, wymyka się jakimkolwiek analizom.


Obaj doskonale wiemy, ze analiza oparta o teorię muzyki jest możliwa. Tak Cię rozumiem, że chodzi Ci o niemożliwość analizy tego, czym muzyka jest w swojej całości. Pełna zgoda!
Ja muzykę przeżywam, wiem, że było "przed" i zazwyczaj jest "po", że ma ona swoją historię itd. To na pewno jest bardzo ciekawe podejście, takie tropienie ścieżek wiatru, i wiesz, rozumiem taką pasję...
... ale dla mnie Muzyka ma historię dopiero w momencie, kiedy ja zaczynam jej słuchać. Nie traci dla mnie wartości to skąd się wzięła, jakie były jej koleje losu, a to z tego powodu, że to nie istniało dla mnie w moim przeżywaniu jej. Nawiązując do Coltrane'a: przy słuchaniu jego muzyki widać jak na dłoni rozwój muzyczny, drogę, którą podąża świadomie i konsekwentnie, ale słuchając Love Supreme nie przychodzi mi to na myśl. Ja ją przeżywam w czasie rzeczywistym. Ona nie ma swojego przedtem i potem.
Kiedyś czytałem jak Gero pięknie pisał o muzyce, która ma cudowną moc przenoszenia go we własne wspomnienia, w miejsca w których ona wrosła w rzeczy. I tak jest!
Ale dla mnie muzyka, ta przez wielkie MMMM Ma MOC znacznie większą, ona porywa mnie tam, gdzie jeszcze nie byłem.

Inaczej jest z piosenkami. Tu wręcz uwielbiam dzielić włosa na czworo słuchając tekstu. Zawsze mam niesamowite wrażenie pięknych treści, gdy słowa przeszywają mnie na wylot, jak np. w Rzece dzieciństwa Breakoutu. uwielbiam chwycić trop i gnać za nim.

robertz pisze:
Kłopot z pomnikami polega na tym, że nie są żywe.

Może wcale nie są pomnikami!?! :D Coś co mnie chwyta nie może być martwe. (trzeba mieć jakieś aksjomata na prywatny użytek ;) )

robertz pisze:
Czy Coltrane to tylko Giant Steps, My Favorite Things i A Love Supreme? Czy Davisa da się zamknąć w Kind of Blue i Bitches Brew? Czy Louis Armstrong to Hot Five/Seven, których i tak nikt nie słucha, bo to staroć straszliwy,

Ja słucham! I kiedys nagrałem to mojemu przyjacielowi od zupełnie innej bajki i też słucha....ł... czasami ;)
robertz pisze:
Czy bez Ornette Colemana nie byłoby (F)free (J)jazzu? Czy Brotzmann od czasu Machine Gun wciąż nagrywa tą samą płytę?

Sam widzisz do ilu pytań doprowadza główkowanie! :D Dla mnie te pytania nie są ważne.
Czy rosną i twardnieją uszy od Free Jazu? Oto jest pytanie! :)
robertz pisze:
Czemu jednak Coltrane na koncertach w Europie (patrz Live Trane) grał - i to nie raz, a w Sztokholmie nawet dwa razy w ten sam wieczór Exclamation - My Favorite Things a nie Giant Steps?

Mam swoją odpowiedź. Bo Giant Steps to utwór ociekający sztuczkami technicznymi na którym trudno było osiągnąć intensywność modlitwy.

Tak jak z Bogiem, którego nie trzeba analizować tylko trzeba się do niego modlić.
Coltrane pragnął modlitwy, a nie pokazów akrobatycznych. Tak to widzę.

robertz pisze:
Mógłbym tak długo, ale nie sądzę, żeby to kogokolwiek poza nami interesowało Wink więc tylko na koniec powtórzę za Tobą:

ja tez lubię pomarudzić

:mrgreen:

_________________
un tralala loco


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: ndz, 09 października 2011 19:59:06 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 26 stycznia 2009 21:04:57
Posty: 14022
Skąd: ze wsi
Pietruszka pisze:
...

ależ człowiek czasem pierniczy :oops: :oops: :oops: :roll: :roll: :roll:

_________________
un tralala loco


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: ndz, 09 października 2011 20:55:34 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 26 stycznia 2009 21:04:57
Posty: 14022
Skąd: ze wsi
Obrazek

36. John Coltrane and Johnny Hartman (1963)

**1/2

John Coltrane – tenor sax
Jimmy Garrison – bass
Johnny Hartman - vocal
Elvin Jones – drums
McCoy Tyner – piano


Płyta z cyklu "and" pomiędzy dwoma nazwiskami. Był także cykl z "meets" pomiędzy dwoma nazwiskami. Ten drugi bardziej lubię. Tu mamy ten pierwszy w najlepszym wykonaniu. Zespół napotyka praskiego słowika z Chicago, Karela z Illinois, wszyscy tracą dla niego głowę, od sekcji aż po instrument dęty, są obezwładnieni, pocą się im dłonie, ale świat i tak jest piękny, nic więcej o nim nie można powiedzieć, kochać się jest tak pięknie. Słowik potrafi zrobić z "a" rzecz doskonałą jak eurowizja; z "u" znajdzie się na dnie studni lub nad obłoku. Jest panem samogłosek. Rozciąga je w ustach niczym gumę donald, robi balon, który nigdy nie pęknie. Gdyby nie rozmiękczał tak serc pewnie by je łamał. Dobrze więc, że rozmiękcza. Elvin Jones jest rozmiękczony. Jego brak obecności mógłby być znakiem obecności wyższej - gdyby nie cień rzucany przez słowicze skrzydła. McCoy płynie przez wzburzone morze martini, fale wypłukują mu mydełko z dłoni, wyznają sobie, że będą czekać, na scenie rozlega się płacz, nawet szloch když jsem slyšel, že krásné podzimní serenáda. Jesień. Coltrane też mięknie. W Polsce mięknie Marcin Kydryński. Wszyscy chwytają się za dłonie i biegną nago po plaży w kierunku zachodzącego słońca. Pan Marcin nawet jakby wysuwa się odrobinę do przodu. Ale po chwili ich spocone ciała znów łączą się w całość, Garrison jakby dął, John jakby plumkał, Johnny jakby śpiewał, ale to nie śpiew, to głos męskiej nimfy niknącej.... niknącej....niknącej... niknącej.....niknącejjjj

_________________
un tralala loco


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pn, 10 października 2011 14:00:59 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
czw, 03 grudnia 2009 10:47:39
Posty: 485
Jak podejrzewałem, tak naprawdę nie różnimy się w swych zapatrywaniach i podejściu do muzyki. Inaczej tylko rozkładamy akcenty, co pewnie wynika z różnic charakteru i temperamentu ;) (patrz o Giant Steps niżej).

Natomiast w ramach pierniczenia pozwolę sobie na kilka słów komentarza i rozwinięcie "pomnikowego" skrótu myślowego popełnionego wcześniej.

Pietruszka pisze:
Ale dla mnie muzyka, ta przez wielkie MMMM Ma MOC znacznie większą, ona porywa mnie tam, gdzie jeszcze nie byłem.

Też mi się zdarza ;) Natomiast muzykom chyba przytrafia się to nieustannie. Co i rusz słyszę/czytam, że kiedy grają to tak naprawdę nie wiedzą skąd płynie natchnienie, inspiracja, gdzie rodzi się muzyka. I pewnie z tego powodu wielu, tych nie-ateistów, rozpoczyna duchowe poszukiwania, które prowadzą ich w przedziwne nieraz rejony. Ten Ąm-owy temat wraca do mnie z niejaką regularnością i czasem mam wątpliwości czy powinien czegoś słuchać. To na marginesie.

Pietruszka pisze:
Może wcale nie są pomnikami!?! Coś co mnie chwyta nie może być martwe.

Jasne, że nie są, pisałem przecież, że "wciąż mają siłę rażenia" :) Postawiłem tę tezę trochę prowokacyjnie, gdyż mam nieodparte wrażenie, że duże wytwórnie płytowe tak właśnie traktują niektóre płyty. Decydująca jest tu zapewne zwykła pazerność. Materiał z sesji nagraniowej staje się produktem, który trzeba sprzedać, i to wiele razy, stąd co i rusz kolejne rocznicowe edycje "kamieni milowych" i nieustanne kreowanie popytu, w ten sposób rodzą się obiekty kultu oderwane od tego, co "przed i po", pozbawione kontekstu historycznego i odniesień kulturowych, zastygają nieruchomo na piedestałach i umierają.
Niestety, również muzycy przyczyniają się do tego stanu rzeczy. Choćby taki Wynton Marsalis, dla którego tzw. awangarda, free czy fusion nie zasługują na szlachetne miano jazzu. Owszem, "wojny jazzowe" wśród muzyków i sekundujących im krytyków, zakończyły się zawieszeniem broni i swoistym milczącym konsensusem, ale w powszechnym odbiorze, muzycznych szkół i akademi nie wyłączając, jazz to nadal tylko to, co swinguje, ma bluesowe korzenie i jest "czarne".
W tym pomnikowo-tradycjonalistycznym kontekście zadałem pytania, które właściwie są retoryczne ;) ale tylko dla tych, którzy wiedzą/słuchają "więcej". Pewnie, że mieszają się tu różne zjawiska: ekonomia, polityka, osobiste animozje itd., efekt jednak jest jeden – tłamszenie i skostnienie jednego z najwspanialszych przejawów ludzkiego ducha... Trochę to patetyczne, ale co tam.

Inne pytanie to czy można w dzisiejszym świecie, mówić o sprawach mniej czy bardziej ważnych dla człowieka, używając języka sprzed 100, 50 czy choćby 20 lat? To trochę tak, jakby pisać współczesną powieść polszczyzną Kochanowskiego lub Sienkiewicza. Młodzi muzycy startują z miejsca, gdzie skończyli inni i nierzadko już na początku swej drogi mają wiedzę i umiejętności równe lub przewyższające dokonania poprzedników – dlaczego więc mają ich kopiować, dlaczego nie mogą rozwijać swego własnego języka, kierując się swym sercem i wrażliwością?

Pietruszka pisze:
Bo Giant Steps to utwór ociekający sztuczkami technicznymi na którym trudno było osiągnąć intensywność modlitwy

Ja bym powiedział, że nagrywając Giant Steps Trane zakończył i podsumował bebopowy etap w jazzie. W GS bebop wyczerpał się, doszedł do swej pełni i kresu, dalej istniała już tylko czysta, niczemu nie służąca wirtuozeria. Dla mnie wraz z GS Coltrane objawia się jako dojrzały technicznie muzyk, gotowy do podążania własną ścieżką, na której stawiał kroki wręcz gigantyczne :) W 1961 wiedział czego szuka i GS było równie odległe jak ragtime'y Joplina.

Albo inaczej i krócej: Tak, zaiste, bebopowa modlitwa jest jedynie klepaniem pacieży!

Pietruszka pisze:
(...)takie tropienie ścieżek wiatru(...)

Piękne :mrgreen:
Muszę przyznać, że Twoje pisanie o muzyce jest niezwykle ożywcze.

Co do tropienia zaś, to po prostu – jak pisałem – je lubię.
Lubię widzieć i śledzić proces powstawania muzyki, zarówno "tu i teraz" (na koncercie) jak i "tam i kiedyś" (historycznie: wszelkie kompletne boksy równie wiele mówią o drodze muzyków, co o wątpliwych artystycznie decyzjach podejmowanych przez wytwórnie; współcześnie: ogrom małych niezależnych wydawnictw jest nie do przecenienia przy śledzeniu muzycznych karier).

Pietruszka pisze:
Tak jak z Bogiem, którego nie trzeba analizować tylko trzeba się do niego modlić

Cóż, teologia do zbawienia potrzebna nie jest :)

Pietruszka pisze:
Wszyscy chwytają się za dłonie i biegną nago po plaży w kierunku zachodzącego słońca. Pan Marcin nawet jakby wysuwa się odrobinę do przodu. Ale po chwili ich spocone ciała znów łączą się w całość(...)

:alien: :oops: :diabelek:

_________________
Robert Skruszony


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pn, 10 października 2011 14:42:34 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
śr, 10 listopada 2004 15:59:39
Posty: 28014
robertz pisze:
Tak, zaiste, bebopowa modlitwa jest jedynie klepaniem pacieży!


Co za wątek! :D

_________________
Tygrysie, tygrysie - czemu chodzisz w dresie?


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: pn, 10 października 2011 18:40:16 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
czw, 03 grudnia 2009 10:47:39
Posty: 485
:oops: miało być: pacierzy :oops: Profesorka od polskiego mnie zatłucze :oops:

_________________
Robert Skruszony


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: wt, 11 października 2011 00:20:52 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 26 stycznia 2009 21:04:57
Posty: 14022
Skąd: ze wsi
Być może rzeczywiście sprawa idzie o akcenty, różnice temperamentów lub charakterów. Ale bardzo chciałbym zatrzymać się chwilę nad tym co piszesz.

Temat Ąm-owy pomijam, powiem tylko, że mam bardzo podobnie do Ciebie, tzn. ta sprawa ma dla mnie znaczenie.

Jeśli idzie o tzw. "milowe kamienie", które, jak mówisz, "zastygają na piedestałach i umierają" to się z tym nie zgodzę. Widzisz, ja bardzo ostro odróżniam sprawy marketingowo-polityczno-artystyczne wytwórni od muzyki. Dla mnie czymś innym jest kreowanie popytu na, powiedzmy "Love Supreme" Trane'a, a czymś innym jest "Love Supreme" i to tak dalece, że żadna wytwórnia i żaden menedżer nie jest w stanie dosięgnąć tego nagrania by go uśmiercić. Rozumiem to tak, że o ile "wytwórczość" i "popyt" jest potrzebny, to nie ma on wpływu na wartość muzyki, bo wartość taka rodzi się tylko! w chwili jej słuchania, nieważne ile płyta kosztowała, jak jest wydana, i czy to jest album, który był lansowany przez opłacanych z budżetu wytwórni krytyków. Jest tylko słuchacz i muzyka. Z drugiej strony to "ciało", te mózgi w wydawnictwach mogą pracować na g..., a mogą pracować na Sztuce. Ja lubię jak pracują na sztuce i kreują popyt sztuki a nie g... . Nie rozumiem jak poprzez sprzedaż sztuka ma tracić kontekst, i sztywnieć na piedestałach? Może się powtórzę, ale np. gdy słucham najlepszych nagrań jazzu, nie musi być dla mnie żadnego "przed" i żadnego "po", wystarcza mi "teraz". I nie odczuwam aby ta muzyka zastygała, wręcz przeciwnie.
Wynton Marsalis ze swoim stanowiskiem byłby niebezpieczny, gdyby miał realny wpływ na życie jazzu. Tak samo, patrząc z drugiej strony, takim zagrożeniem byłoby każde inne stanowisko muzyka tzw. awangardowego, który miałby realny wpływ na to co jest grane w sposób inny, niż tylko przez dobrowolny i swobodny wpływ swojej muzyki. Dlatego Marsalis może mieć kiepskie zdanie o Lesterze Bowiem jako o jazzmanie i instrumentaliście, z którym nota bene chciał się spotkać na tzw. battle, pojedynku, jak za dawnych, dobrych ;) czasów bywało, niestety, ;) Lester nigdy zaproszenia nie przyjął, a znów Lester może uważać, że Wynton to doskonały technicznie grabarz jazzu, który myśli, że jest prohibicja i dixie. Niech grają!

robertz pisze:
jazz to nadal tylko to, co swinguje, ma bluesowe korzenie i jest "czarne".

o! właśnie piszesz to z przekąsem, a dla mnie jest w tym wiele racji, w 2/3 dokładnie, bo dla mnie jazz jest tym co swinguje i ma bluesowe korzenie. Nie widzę też specjalnie tego tłamszenia jazzowego ducha przez tradycjonalistów. Z drugiej znów strony, wrzucając awangardującym muzykom ;) można usłyszeć z ich ust wielokrotnie powtarzane farmazony w stylu "śmierć jazzu", "skończona stylistyka" itp. itd. To bardzo dla mnie nieprawdziwe podejście jest, o czym zaraz napiszę.
robertz pisze:
W tym pomnikowo-tradycjonalistycznym kontekście zadałem pytania, które właściwie są retoryczne Wink ale tylko dla tych, którzy wiedzą/słuchają "więcej".

Ok. Myślę, że nie warto w tym kontekście się licytować, (żartuję, bo rozumiem Twój cudzysłów :) ), ale ja bardzo bym czasami chciał, by awangardowi muzycy nie tyle wymagali ode mnie więcej zrozumienia, co od siebie samych więcej muzyki.
robertz pisze:
Inne pytanie to czy można w dzisiejszym świecie, mówić o sprawach mniej czy bardziej ważnych dla człowieka, używając języka sprzed 100, 50 czy choćby 20 lat? To trochę tak, jakby pisać współczesną powieść polszczyzną Kochanowskiego lub Sienkiewicza. Młodzi muzycy startują z miejsca, gdzie skończyli inni i nierzadko już na początku swej drogi mają wiedzę i umiejętności równe lub przewyższające dokonania poprzedników – dlaczego więc mają ich kopiować, dlaczego nie mogą rozwijać swego własnego języka, kierując się swym sercem i wrażliwością?

A tutaj to się zupełnie nie zgodzę.
Ja myślę, że język w sztuce nabiera znaczenia poprzez treść, którą ma wyrażać, a nie, że treść w sztuce warunkowana jest językiem.
Jeśli słucham Arta Blakey'a z jego Posłańcami z Cafe Bohemia, to słyszę tam wiele ognia, który się nie starzeje.
Inaczej.
Można sparafrazować Twoje pytanie tak: czy można mówić o sprawach ważnych w dzisiejszym świecie, mniej lub bardziej, językiem św. Augustyna?
Oczywiście, że można! Jeśli tylko ma się coś do powiedzenia, posiada się to co nazywamy talentem, to można.
Czasami widzę coś, co nazywam wyżerką rewolucji, chodzi o to, iż rewolucja pożera własne dzieci. Gdy przyglądam się podejściu niektórych muzyków do gry, ich bezkompromisowemu dekonstruowaniu muzyki, pozbywaniu się "przesądów", to widzę, że zostaje im czasami tylko możliwość kopania kontrabasu, pohukiwania, przewracania oczami i wyciągania na scenie języków w swoim kierunku, bo muzyka już dawno przestała wybrzmiewać. To najnowocześniejsze podejście nie jest moim.
Oczywiście bardzo dobrze, że muzycy mają wiedzę i umiejętności, oby tylko nie opuszczał ich duch, niech nagrywają nowe Kind Of Blue czy Round about Midnight, sztuka bez wolności ginie.
robertz pisze:
Albo inaczej i krócej: Tak, zaiste, bebopowa modlitwa jest jedynie klepaniem pacieży!

:palacz:
tzn. dla kogo?
bo ja np. słuchając Blakeya z Bohemii wpadam w ognisty szał!
robertz pisze:
Co do tropienia zaś, to po prostu – jak pisałem – je lubię.
Lubię widzieć i śledzić proces powstawania muzyki, zarówno "tu i teraz" (na koncercie) jak i "tam i kiedyś" (historycznie: wszelkie kompletne boksy równie wiele mówią o drodze muzyków, co o wątpliwych artystycznie decyzjach podejmowanych przez wytwórnie; współcześnie: ogrom małych niezależnych wydawnictw jest nie do przecenienia przy śledzeniu muzycznych karier).

niech się toczy :piwo:

_________________
un tralala loco


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: śr, 12 października 2011 08:20:46 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
czw, 03 grudnia 2009 10:47:39
Posty: 485
Bardzo bliskie mi jest rozumienie jazzu, jakie zaprezentował Ken Vandermark, wg. którego jazz nie jest jednym z wielu gatunków muzycznych, jak rock, pop czy reggae, ale metodą tworzenia czy też procesem kształtowania muzyki w nieustającym "dialogu" pomiędzy kompozycją (elementami uprzednio określonymi) i improwizacją (elementami spontanicznie, na gorąco kreowanymi). Oczywiście, improwizacja nie jest domeną wyłącznie jazzu, ale tylko w nim jest ona elementem równorzędnym, a często ważniejszym, od kompozycji; improwizacja jest głównym nośnikiem ekspresji i narracji w utworze. Przez to jazz, będąc wypowiedzią bardzo osobistą, jest niestrudzonym poszukiwaniem nowych środków wyrazu dla nowych idei poprzez wynajdywanie nowych sposobów "organizowania dźwięku w czasie". Nowe idee i potrzeba ich wyrażenia prowadzą do powstawania nowych technik, które ewoluują w swoisty "słownik" i "język", którym mogą komunikować się muzycy; język taki w końcu krystalizuje się w określony styl. Przy czym ten dialog pomiędzy kompozycją i improwizacją odbywa się zarówno na poziomie mikro - w obrębie danego utworu, jak i na poziomie makro – jako dialog pomiędzy przeszłością i teraźniejszością, tradycją i nowoczesnością. Tak pojmowany jazz jest nierozerwalnie związany z czasem i miejscem, w którym powstaje i jednocześnie nie ogranicza się i nie wyczerpuje się w jakimś konkretnym stylu i jest nakierowany, otwarty na przyszłość. Proces ten (jazz) został zapoczątkowany przez czarnych Amerykanów i był niemal wyłącznie przez nich kontynuowany do połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to zaczął się umiędzynaradawiać. Jazz, nie będąc gatunkiem muzycznym, ale raczej formą sztuki posługującą się specyficzną metodą (kompozycja-improwizacja) twórczego rozwijania idei, nie może być widziany jako liniowe następowanie w czasie poszczególnych stylów (dixie, swing, bebop itd.), z których każdy jest jakby doskonalszym etapem rozwoju w dążeniu do jakiegoś celu. Co więcej, jazz nie jest uporządkowanym w czasie następstwem geniuszy od Armstronga do ... (wstaw dowolne nazwisko) czy "kamieni milowych" w postaci płyt (jak chciałyby wytwórnie), popychających muzykę do przodu, ale raczej zbiorowym wysiłkiem zmierzającym do coraz to nowego tworzenia sztuki wraz ze zmieniającą się rzeczywistością społeczną, religijną, kulturalną, polityczną. Jest jak ogromne drzewo, niektóre gałęzie usychają, wyrastają nowe, jesienią zrzuca liście, które użyżniają glebę, wiosną wypuszcza nowe jeszcze pięknięjsze ... :wink:

Nie wiem czy to cokolwiek wyjaśnia, ale czasami "człowiek musi..." :)
To ogólnie, a teraz "szczególnie":

Pietruszka pisze:
Wynton Marsalis ze swoim stanowiskiem byłby niebezpieczny, gdyby miał realny wpływ na życie jazzu.
Okładka "Time'a" czy szefowanie Lincoln Centre chyba jednak świadczy o jakimś realnym wpływie ;)
Odsądzanie od czci i wiary awangardzistów uważam za równie naganne, co wyrzucanie na śmietnik tradycji, przy czym to pierwsze jest chyba gorsze :)

W kwestii pacierzy:
Pietruszka pisze:
tzn. dla kogo?
dla Coltrane'a. Bebopowy język nie nadawał się do modlitwy jakiej pragnął Trane; zgadzam się z tym, co napisałeś o fajerwerkach i modlitwie, tylko powiedziałbym to inaczej, a wyszło jak zwykle :)

Pietruszka pisze:
To najnowocześniejsze podejście nie jest moim. Oczywiście bardzo dobrze, że muzycy mają wiedzę i umiejętności, oby tylko nie opuszczał ich duch, niech nagrywają nowe Kind Of Blue czy Round about Midnight, sztuka bez wolności ginie.
Podpisuję się obiema rękami! W swym uwielbieniu dla jazzowej awangardy nie jestem ślepy i nie uważam, że każde pierdnięcie jest sztuką (np. pewna leciwa już kontrabasistka potrafi mnie raz wzruszyć i zachwycić, a innym razem maksymalnie zirytować ;) ) i niech sobie młodzi nagrywają nowe i kolejne Kind of Blue, ja raczej poczekam na nową płytę Wacława Zimpla i jego Hery. So, let it roll :mrgreen:

W sumie zrobił się taki offtop, że może warto przenieść niektóre posty do wątku jazzowego.

_________________
Robert Skruszony


Na górę
 Wyświetl profil
 Tytuł:
PostWysłany: śr, 12 października 2011 20:19:39 
Awatar użytkownika

Rejestracja:
pn, 26 stycznia 2009 21:04:57
Posty: 14022
Skąd: ze wsi
Obrazek

37. Newport '63 (1961/1963)

*****

John Coltrane — tenor saxophone and soprano saxophone
Eric Dolphy — alto saxophone (4)
McCoy Tyner — piano (1,2,3)
Jimmy Garrison — double bass (1,2,3)
Reggie Workman — double bass ( 4)
Roy Haynes — drums
Elvin Jones - drums (4)


Na płycie znajdują się cztery utwory. Trzy pierwsze: I Want to Talk About You; My Favorite Things; Impressions pochodzą z festiwalu w Newport z roku 1963, ostatni to Chasin' Another Trane z wcześniejszego o dwa lata koncertu w Village Vanguard. Coltrane zmienił sekcję rytmiczną. Do zespołu zaprosił wspaniałego perkusistę Roya Haynesa, który gra tu wspólnie z Jimmy Garrisonem. Ten znerwicowany bębniarz, zwierzę w klatce, który bębni zupełnie inaczej od Elvina Jonesa, wystukuje skomplikowane rytmy niczym dzięcioł lekarz. To na nim pędzi te kombo jak na oszalałym nosorożcu. Wcześniej grał ze Stanem Getzem, który odrobinę wkurzony oglądał jego popisy podczas występów, grał z Theloniousem Monkiem i razem z Erykiem Dolphym, grał też w okresie klasycznego kwartetu z Coltranem. I tak jak Elvin kołysze zespołem niczym pijanym statkiem, omijając rytm, grając gęsto na blachach, szumnie i wietrznie, tak Roy - to skrzywdzone zwierzę. Powiedz mu stój, on to wystuka. Powiedz mu papieros, on to wystuka. Powiedz mu do widzenia, wystuka. Pomidorowa - wystuka. Chrzęścić - wystuka. Korpelanczykowianeczka - wystuka. A więc tu nie ma żartów. Tu jest dzik w zespole. I reszta może tylko podskakiwać by nie odpaść. Co z tego powstało? Jedna z najwspanialszych wersji My Favorite Things i Impressions.
To musiało boleć!

_________________
un tralala loco


Na górę
 Wyświetl profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Nowy temat Odpowiedz w temacie  [ Posty: 211 ]  Przejdź na stronę Poprzednia  1 ... 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11 ... 15  Następna

Strefa czasowa UTC+1godz. [letni]



Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 65 gości


Nie możesz tworzyć nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
Przejdź do:  
Technologię dostarcza phpBB® Forum Software © phpBB Group