Wszystkich, którzy będa kręcili nosami, że Miguele, to kapela stosunkowo młoda i z niewielkim dorobkiem płytowym, informuje, że zespól w zasadzie zakończył regularna działalność, więc spokojnie można się wziąć za podsumowanie ich dorobku:
Alarm!!! (Strobelight Rec. 2005)
* * * * 1/2
Ta płyta jeszcze zanim się ukazała budziła już gorące dyskusje i szerokie zainteresowanie. Może to wydawać się dziwne, zważywszy, że mówimy o pierwszym objawieniu nagraniowym zespołu, który zadebiutował przed publicznością w lutym 2004 roku. Jeśli weźmiemy jednak pod uwagę, że chodzi o zespół, który jako jedyny w Polsce gra muzykę, która można określić jako połączenie deathrocka, horror punka i nowej fali z elementami psychobilly, a czasem nawet...ska, to rzecz staje się nieco jaśniejsza. Jeśli dodamy do tego, że już swoją demówka chłopaki narobili niezłego zamieszania i to nie tylko w skali krajowej, ale także w głowach maniaków trupio-wampirycznego grania w Europie zachodniej, a nawet po drugiej stronie oceanu, to moje oczekiwanie, może być już co najmniej zrozumiałe. No i jeśli wspomnimy jeszcze, że każdy ich kolejny koncert zbierał coraz bardziej entuzjastyczne recenzje, to nikt już chyba nie będzie miał wątpliwości dlaczego nie mogłem się doczekać ich pełnoprawnego debiutu. W końcu cierpliwość została nagrodzona, i w lipcu, nakładem austriackiej wytwórni Strobelight Records, ukazała się płyta zatytytułowana „Alarm!!!”, zwiastująca światu, że oto ze swojego cuchnącego grobu wyczołgał się Miguel i jego nie-do-końca-martwa kompania.
Już patrząc na okładkę stylizowaną na plakaty horrorów z lat 50-tych i zdjęcia we wkładce ukazujące chłopaków jako bandę trupio-bladych młodzieńców kosztujących uroków życia po życiu, widać, że zespół wyraźnie wytyczył sobie granice stylistyczne w których się porusza i realizuje je z żelazna konsekwencją, znając na wylot reguły rządzące konwencją. Zamierzenie to przekłada się tę na muzykę, w której słychać odwołania do takich tuzów gatunku jak UK Decay, Damned, 45 Grave, Misfits, a także do znanych z naszego podwórka zimnofalowych 1984. O żadnym powielaniu schematów mowy być jednak nie może, bo zespół traktuje te wzorce tylko jako punkt wyjścia do stworzenia własnego, oryginalnego i momentalnie rozpoznawalnego stylu. Na pewno ułatwia im to fakt, że muzycy nie są nowicjuszami, tylko starymi wyjadaczami - 3/5 składu udzielała się wcześniej w znanej w kręgach goytcko-nowofalowych kapeli Eva. Technicznie Miguelom, też nie można nic zarzucić, bo po prostu są bardzo dobrymi muzykami, a wokalista Slavik już od pierwszych minut udowadnia, że miejsce za mikrofonem zajął nie przez przypadek, a że przy okazji pomysłów na kompozycje chłopaki mają co nie miara, to płyty słucha się bez znużenia, bo nie ma na niej słabych numerów. Cała płyta jest utrzymana na równym, wysokim i (nie zawaham sie uzyc tego słowa) światowym poziomie i to zarówno od strony muzycznej jak i realizacyjnej.
Nie będę wymieniał najlepszych utworów na płycie, bo według mnie każdy kolejny kawałek, to potencjalny hicior. Niezależnie od tego, czy będzie to oparty na mocnej linii basu „Alien Wear Sunglasses”, rozpoczynający się „góralską” przygrywką „Night of Terror”, balladowy „Sexy Velvet Shadow”, gothabillowy „Train of the Dead”, czy transowy „Ghostmaniac”, od pierwszego do ostatniego numeru wszystkie piosenki wpadają w ucho po jednym przesłuchaniu, trafiają do głowy i siedzą w niej nie dając Ci spokoju, dopóki nie posłuchasz ich jeszcze raz.
Jedyne do czego musze się przyczepić to tego, że na płycie nie pojawiły się znane z koncertów covery. Brakuje „Smalltown Boy” Bronski Beat, oraz tytułowej piosenki z flimu „Ghostbusters”, która wykonywana na żywo wywoływała zawsze największą euforie publiczności. Jednak ronić łez z tego powodu nie będę, bo z obozu Miguela i Żywych Trupów docierają plotki, że planowane jest nagranie winylowej epki z tymi numerami. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak skrócić sobie czas oczekiwania na kolejne wydawnictwo warszawskich umarlaków, słuchając po raz kolejny ich grobowych przebojów, a Wam radzę szybko się zakręcić i zdobyć „Alarm!!!”, bo coś tak czuję, że za parę lat za pierwsze wydanie tej płyty będzie można zgarnąć ładny grosz.... no i co z tego, ze będzie trochę trupem zajeżdżał.
Postcards From the Other Side (Noise Annoys 2007)
* * * * * *
To była najbardziej oczekiwana przeze mnie polska płyta 2007 roku. Po debiucie i licznych koncertach, na których grany był już nowy materiał apetyt był spory, więc chłopaki musieli się zdrowo przyłożyć do roboty, żeby sprostać wysokim wymaganiom. Nie będę dłużej dawkował napięcia jak mistrz Hitchcock i od razu powiem, że Miguele stanęli na wysokości zadania i nagrali płytę, którą już w tej stawiam w swoim prywatnym rankingu na podium z napisem "płytą roku". Daruje sobie opowiastki o tym, które kawałki są w jakim stylu i do czego można je porównać. Większość z Was zapewne już i tak wie czego można się spodziewać po tych żywych trupach, a jeśli jakaś zabłąkana owieczka nie ma pojęcia kto zacz, to niech posłucha sobie trzeciego kawałka na płycie. "Alarm!!!" łączy chyba wszystkie style w jakich z gracją i finezją porusza się Miguel. Pierwsza połowa to mroczne, schizofreniczne goth-a-billy, natomiast końcówka rozwija się w żywiołowy "falowy" punk. Czy trzeba chcieć czegoś więcej?
Siłą rzeczy nasuwają się porównania z debiutanckim albumem. Już po pierwszym przesłuchaniu werdykt jest następujący: "Postcards From the Other Side" jest WYRAZISTSZE... pod każdym względem. Począwszy od brzmienia, poprzez aranżacje, aż do linii melodycznych. Widać, że zmiana studia na legendarną "Złotą Skałę" była strzałem w dziesiątkę. Wiele osób narzekało, że "debiut nie brzmi" - teraz nie powinni mieć powodów do narzekań. Perkusja jest znacznie głębsza, gitary bardziej soczyste, a klawisze, które dodają kawałkom charakterystycznego klimatu, wysunięte na przód. Nie wiem, czy członkowie zespołu podpisali cyrograf z diabłem, czy odnaleźli jakies magiczne "źródło natchnienia", grunt, że każdy kawałek to perełka, która powoduje, że człowiekowi ciarki po plecach latają, niezależnie od tego czy jest to ostry "Bonehead", czy nowofalowa "Lycantrophia". Trzeba także wspomnieć, że poza wszelkimi walorami estetyczno-artystycznymi każdy numer na płycie (podobnie jak na debiucie), to bezczelny, melodyjny przebój zapadający w pamięć po pierwszym przesłuchaniu. Dlatego też nie będę wymieniał moich "bestów", bo po prostu cała płyta to jeden wielki HIT.
"Postcards..." potwierdza, że popularność Miguela na zachodzie nie była kwestią przypadku, co cieszy tym bardziej, że chłopaki udowodnili niezbicie, iż można być kapelą horror-punkową, mając własny, niepowtarzalny styl, bez tworzenia kolejnej, nudnej kopii Misfits.
Zdrówka życzę