Siedzi sobie sam jeden, niewielki człowiek na środku dużej sceny, na byle jakim krzesełku, nie ma przy sobie nic oprócz mikrofonu w ręce i butelki wody pod krzesłem... i totalnie zaczarowuje publiczność.
Słuchamy jego pomruków, popisków, nucenia i intonowania, i przedziwnym trafem ani na moment nie jesteśmy znudzeni ani nawet rozproszeni. Nie przypominam sobie, żebym przez cały koncert raz POMYŚLAŁ o spojrzeniu na zegarek, czy żebym rozglądał się gdzieś na boki. Magia.
Ale i jak on przepięknie prowadzi melodie. To się tak mówi, że mruczenie i popiskiwanie, ale ile w tym subtelności! Nie bez powodu Bobby McFerrin tak często włącza elementy muzyki klasycznej do swoich występów. On jest nie tylko genialnym technikiem głosu, urzekającym żonglerem - jest po prostu NIEPRAWDOPODOBNIE muzykalny. Napisałem, że prowadzi melodie. Tak, a jednocześnie sam sobie akompaniuje! Melodie najczęściej prowadzi bardzo wysoko, to są ho ho, takie rejestry, że ciężko za nim nadążyć. Jednocześnie jednak cały czas pojawiają się basy, nie wiadomo, jakim cudem. Są basy, są ozdobniki i przejścia, są jakieś harmonie, polifonie... oczywiście cały czas jest też perkusja, czyli pudło rezonansowe w postaci własnej klatki piersiowej, a na dodatek różne perkusyjne odgłosy paszczowe
Chyba że wykonuje akurat coś bardzo delikatnego, wtedy nie ma perkusji, za to jest taka cisza i koncentracja, jak w filharmonii.
Na koncercie w Montrealu, o którym kiedy indziej, występuje sporo gości. W końcu i prestiżowy festiwal, i DVD. Na koncercie w Sali Kongresowej jest sam. Heh, tylko jaki on sam! Sposób, w jaki McFerrin angażuje publiczność do wspólnego występu jest niezrównany. To już było widać na tamtym DVD. Ale dopiero będąc tam mogłem sam paść ofiarą tego czarodzicielstwa. Ze swojej odległej sceny niewielki człowiek dyryguje całą widownią i robi z nią, co chce - ba, a widownia okazuje się, że wiele umie! Wyobraźcie sobie taką zabawę: Bobby intonuje jakąś frazę, powiedzmy: TUNG! I skacze przy tym w określonym miejscu. Potem skacze dwa razy i publiczność od razu rozumie, że ma zrobić TUNG TUNG. Potem skok w bok i pokazuje, że w tym miejscu po lewej, to jest też TUNG, ale o ton niżej. A jeszcze dalej jeszcze niżej, albo wyżej, jeżeli w drugą stronę. Więc skacze z miejsca w miejsce (sześćdziesięcioletni pan, tak swoją drogą!), a publiczność bezbłędnie TU-TUNGuje, i to wcale nie rytmicznie, bo on to skacze w rytmie porwanym i nieprzewidywalnym. W końcu oczywiście zaczyna improwizować jakieś śpiewy. Cały czas skacząc! I cały czas w ten niecodzienny sposób dyrygując publicznością i zapewniając sobie akompaniament. TOTAL
I do tego humor! Ile humoru w jego występach. Zresztą humor bierze się z radości, a on wydaje się nieustannie bawić muzyką i bezwzględnie kochać to muzykowanie. W każdym razie ja w tę jego radość wierzę.
No i z radości bierze się humor, bo i włączając publiczność nieraz sobie z niej zażartuje, np. niby-gubiąc się w tej współpracy, albo dając zadania niewykonalne (gdzie każdy musiałby jednocześnie zaśpiewać dwie rzeczy w tym samym czasie), a śpiewając solo też pozwala sobie co i raz na autożarciki.
A ja pozwolę sobie o 2.30 zakończyć pisanie i wrócić doń innym razem, ale jak to się mówi po angielsku,
Bobby really made my day!